Sprawa Clemenceau/Tom I/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (syn)
Tytuł Sprawa Clemenceau
Podtytuł Pamiętnik obwinionego. Romans
Wydawca Drukarnia E.M.K.A.
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia „Oświata“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. L’Affaire Clémenceau
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Wszelako na tyle wstrząśnięć, na tyle walk, na tyle dociekań nad wiek poważnych, zdrowie moje zachwiało się mocno i w końcu rozum słabnąć poczynał. Zapragnąłem znaleźć doświadczonego powiernika. Najodpowiedniejszym zdał mi się ksiądz który uczył nas katechizmu i był zarazem naszym spowiednikiem. Postanowiłem zwierzyć się ze wszystkiem księdzu Olette. Opowiedziałem mu więc troski moje, prosiłem o wyjaśnienia, błagałem o opiekę. Nie wiem, czy to z przyzwyczajenia, czy że uważał mój umysł rozwinięty przedwczesną boleścią, by znaczenie słów jego zrozumieć, ksiądz mówił o cierpieniach Chrystusa, wobec których moje były bardzo małe, zaś poznanie których miało wlać we mnie rezygnacyę i odwagę.
Dotąd jeśli wzrok kiedy podnosiłem ku niebu, to chyba dla przypatrzenia się przepływającym po niem obłoczkom i chmurom, albo dla obserwowania pogody w dniach zamiejskich wycieczek. Matka mówiła mi jednak, że za tem niebem jest Bóg, ten Bóg co dobrych nagradza a złych karze; że syn jego umarł dla naszego zbawienia; że matka Jezusowa była kobietą ubogą, co jest źródłem wieczystej pociechy i wieczystej chwały dla ubogich i prostaczków. Przyzwyczaiła mię dawać jałmużnę i klękać w kościele Niejednokrotnie, towarzysząc matce do kościoła, widziałem ją tam płaczącą. Mawiała mi wtenczas, że to tu należało szukać schronienia, gdy się chciało wypłakać do woli i łzami ulżyć ściśnionemu sercu. Żegnałem się gdy błyskało, odkrywałem głowę przed orszakiem pogrzebowym, w palmową niedzielę niosłem do domu gałązkę święconą i pościłem w wielki piątek; nie wiedziałem wszakże i nie pytałem o więcej. Ta religja powszednia, stawająca się przesądem na wsi a przyzwyczajeniem w mieście, dla mnie była jedynie przeczuciem rzeczy wzniosłych, nieokreślonem i błogiem, wolnem od lęku i od wnioskowania.
Na pierwsze słowa księdza Olette o Chrystusie, którego świetlane dzieje rozwinął przedemną, na pierwsze porównanie pomiędzy męką Zbawcy i mojem cierpieniem wyobraźnia moja i tak już skłonna do egzaltacyi, wynalazła dogodne dla się rozwiązanie własnych męczarni; niebawem wmówiłem w siebie, żem na wzór syna Maryi był przeznaczony do wielkich ofiar i wysokiego posłannictwa.
— Tak, tak, — mówiłem sobie, kopiąc i sadząc w ogródku, — jestem jak Jezus, nie mam ojca; jestem synem bożym; wiem teraz dla czego ludzie nierozumiejący tej tajemnicy, prześladują mię, jak jego prześladowali. Zamęczą mię później tak samo. ale wejdę do królestwa niebieskiego i wyzwolę tych, co mię dziś zapoznają. Biedna, droga mateczka będzie sławioną między ludem. O słodki bracie mój, Jezu, jakże ciebie kocham!
I wypytywałem księdza, i rwałem się do objaśnień, i pożądałem natchnienia. Księżyna, uszczęśliwiony tą przykładną gorliwością, zachęcał mię jak umiał. Opowiadał mi o świętych pańskich, apostołach, i męczennikach. Jakże maluczkim czułem się w porównaniu z nimi. Chwilami pragnąłbym był zostać ukamieniowanym jak ś-ty Stefan, albo jak ś-ty Sebastyan, przeszyty strzałami. Na zniewagi towarzyszy odpowiadałem teraz twarzą uśmiechniętą i ekstatycznem spojrzeniem, mieniąc je dobroczynnemi chwilami doświadczeń i błogosławieństwem niebios. Nie spałem już nie jadłem myślałem jedynie o Raju i środkach dostania się do niego. W niedzielę nie wychodziłem z kościoła i godziny całe spędzałem przed wizerunkami świętych.
Co chwila rozpoczynałem rachunek sumienia, i nie uznając się nigdy za będącego to stanie łaski, skazywałem się na niepomierne posty. Odmawiałem pacierze i śpiewałem hymny od do nocy. Łatwo przedstawić sobie śmiechy i żarty mych kolegów. Wszystko kończyły nerwowe ataki, trwające dwie łub trzy godziny.
Nagle uczułem silny ból głowy i dreszcze. To dało wypowiadało posłuszeństwo. Zaprowadzono mię do infirmeryi, posłano po matkę. Zanim nadeszła, już było za późno na przeniesienie mię do domu. Pozostawało jej tylko umieścić się przy mnie, co też uczyniła w obec zupełnej nieprzytomności mojej. Gorączka nie opuszczała mię przez pięć dni i pięć nocy, Bóg wie jakie obrazy majaczyły w umyśle. Jeden nadewszystko uparcie mi tkwił przed oczyma
Widziałem, jak na łóżku równoległem z mojem złożono chorego, jednego ze mną wzrostu, twarzy którego rozpoznać nie mogłem z powodu krwi oblewającej ją obficie i w dużych plamach broczącej okrywającą go bieliznę. Chory leżał bez ruchu. Zasłaniały go ustawicznie jakieś osoby, między któremi odróżniałem moją matkę. Osoby te kręciły się koło jego łóżka bez najmniejszego szelestu; jak widma. Co zaś najbardziej mię dziwiło, że cały ten obraz ukazywał mi się niby we mgle i że składające go osoby zmieniały głowy co chwila.
Na jednej widziałem oblicze p. Frémin; oblicze to wszakże przenosiło się niezwłocznie na inne ramiona, te zaś otrzymywały głowę dozorczyni, która z koleji przemieniała się natychmiast i stawała się księdzem Olette. Zresztą nic, ani słowa; istne przedstawienie czarnoksięskie, oświetlone jedną tylko lampką nocną, przy której drżącem świetle cienie tych cieni zdawały się tańczyć i skakać na tle dużych białych firanek, o fałdach równych i krągłych, niby piszczałki organu. Potem matka pochylała się nademną i nie widziałem już nic. Chciałem do niej zagadać, niepodobna. Spróbowałam krzyczeć, wnet dziwne osoby opuszczały tamto łóżko i biegły kręcić karki u mojego. Uczuwałam niby uderzenie młota w głowę, i wszystko nikło na czas, długości którego niepodobna mi było określić; mimo to scena z łóżkiem ustawicznie wracała.
Najczęściej chory leżał nieruchomy, uśpiony czy martwy. Chorym tym był Andrzej. Nie miał teraz krwi na twarzy. Przeciwnie twarz ta świecąca jak kość słoniowa, białą plamą znaczyła się na dużej białej poduszce; ręka zaś, ta ręka przejrzystość której tyle mię niegdyś dziwiła, spoczywała bezwładnie wzdłuż wychudzonego ciała, niknąć w tej niczem niezmąconej bieli.
Przedstawcież sobie obraz obramowany wiosennym promieniem księżyca, a będziecie mieli pojęcie o bladości kolorytu w jakim go widziałem. Niekiedy czarna sylwetka przesuwała się pomiędzy tamtem a mojem łóżkiem; była to postać dużego chłopaka, od którego Andrzej otrzymał karteczkę, w dniu przybycia mego do zakładu. Przechadzał on się nadmiernie wielkiemi krokami, po miękkim chodniku, przeciągniętym od drzwi do oszklonej alkowy, gdzie sypiała dozorczyni. Od czasu do czasu zatrzymywał się i pochylał nad chorym przysłuchując się chwilę, potem znów wracał do miarowej przechadzki, szepcąc po cichu z dozorczynią, schyloną nad kominkiem. Zdawało mi się również widzieć go płaczącym, z twarzą w dłoniach ukrytą.
Cóż robił ten młodzieniec? Jakim sposobem znajdował się tutaj?
Te wszystkie waryanty jednego motywu do takiego stopnia prześladowały mię w chwilach gorączki, że pierwszem poruszeniem mojem po przyjściu do przytomności było spojrzeć na łóżko, służące za widownię owym scenom. Łóżko stało nieza jęte, zawieszone białemi firankami i z pozoru wyglądające jak najniewinniej. W infirmeryi nikogo, prócz dozorczyni, matki i mnie. Prawdopodobnie więc były to widziadła gorączkowe. Teraz z owej gwałtownej maligny pozostało mi jedynie niejasne poczucie przebytej choroby i zupełnego minięcia takowej. Pozostawałem teraz w tak zupełnem a tak błogiem osłabieniu, że radbym by w nieskończoność trwało. Czułem się niezdolnym do najmniejszego bodaj wysiłku ciała czy myśli. Matka trzymała moją rękę w swoich, uśmiechała się do mnie mając łez pełne oczy, znakiem nakazując mi milczenie, skinieniem prosząc bym się nie męczył żadną miarą. Odpowiadałem jej wejrzeniem pełnem wdzięczności i patrzyłem na jasne słońce kwietniowe, które śmiało się do mnie wesołemi promieniami, rysując zygzakowato na białych firankach odbicie okiennej ramy. Nigdy, zdaje mi się, nie doświadczyłem uczucia takiej błogości jak, w owej chwili.
Przeszłość zatarła się zupełnie w mej pamięci. Zdało mi się, żem się narodził dopiero, nie ze wspomnieniami i nawyknieniami do poprzedniego istnienia, ale z nagłem i do skonałem pojęciem żywotności w ogóle, dotąd mi zupełnie niewiadomej. Moje ja nurzało się dosłownie w tej błogiej omdlałości, tek dobrze znanej rekonwalescentom. Gdyby dla wytłómaczenia takowej przyszło mi ją analitycznie definiować, rzekłbym że się słyszy, że się widzi, że się czuje jak wszystkie cząsteczki żywotne, rozproszone przez chorobę, wracają jedna po drugiej, posłuszne tajemniczemu wezwaniu, odbudowywać zwolna w ciele, niby pszczoły w ulu, tę całość nieodgadnioną, co się zowie życiem.
Jeżeli w razie gdy rozwiązanie choroby jest inne, tym samym sposobem wchodzi się w drugie życie obiecane, słodką być musi śmierć, która wtedy to wrażenie w nieskończoność pociąga, zresztą z owych sfer zawieszonych między niebem a ziemią, gdzie maligna bujała mię przez ciąg stu dwudziestu godzin, wynosiłem taki spokój i taką pogodę, że odtąd śmierć nigdy mię już nie straszyła. Obecnie nawet, gdy poraz drugi staje przedemną, zniesławiająca i rozjątrzona, patrzę na nią śmiało bez zadrgnienia. Istnieje we mnie niewątpliwie coś, nad czem ona niema żadnej mocy, co jedynie wyzwolić ma, w sposób mniej lub więcej gwałtowny, o co zresztą mniejsza, z cielesnej, utrzymującej je obsłony i do innego przeprowadzić bytu. Oczywiście nic nie ma niepotrzebnego w przyrodzie. Wszystko wszystkiemu służy. Otóż śmierć jest rzeczą przyrodzoną, a zatem potrzebną. Do czego? Nie wiem wchodzić w to brak mi już czasu; wiem tylko że i śmierć nie może się wyłączyć z pod ogólnego prawa progresyi, będącego oczywistem prawem tego świata. To mi wystarcza.
A jednak przyjmuję dziś system obrony, dla wydarcia kilku nędznych chwil tej samej śmierci, której nie boję się niby, i dla możliwie najdalszego odroczenia owej nieuniknionej przemiany na lepsze. Nie. W całem tem opowiadaniu bronię tylko, powtarzam, pamięci mojej przed przyszłym sądem mojego syna, i jeśli pragnę dożyć dni mych do końca, to jedynie dla możliwego wynagrodzenia mu wyrządzonej krzywdy. Gdyby dziś umarł, jutro rzucam w ogień te stosy papierów, i w milczeniu zostawiam sprawiedliwości ludzkiej prawo orzekania o mnie, co się podoba.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (syn) i tłumacza: anonimowy.