Soból i panna/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Soból i panna
Podtytuł Cykl myśliwski
Rozdział VIII. Na ciągu wiosennym
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1913
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
NA CIĄGU WIOSENNYM.

Zorza pozachodnia, pełna jeszcze słońca, rozzłocona na jednej połowie nieba, od drugiej już ścigana przez opalową, fioletem nasiąkającą bladość, dawała rozpoznać, że sztywne olchy, wiotkie brzozy i krzewiny przyziemne już się owiły ciepłą, zieloną gazą na zimowych węzłach gałęzi, — że na łączce leśnej, zwłaszcza, gdzie mokrzej, miliony ostrych mieczyków nastawiły się do góry, blado-zielone, a tu i ówdzie jaskry niewątpliwie krzyczą żółtymi płomykami, że już wiosna.
Chłodno jednak; mgła, która pociąga przez gąszcze, na wysokości człowieka, i ściele się na łączce niżej, musi być jeszcze oparem z zamrozu zimowego, bo chwyta za nozdrza i przez łopatki idzie dreszczykiem, tem dotkliwiej, że człek za dnia doznał już nieśmiałej pieszczoty wiosny.
Dwoje ludzi stoi na czatach. Niezbyt zakryci, raczej stonowani z gajem zamierzchającym, wypatrują czegoś po niebie, mniej baczni na ruchy i zjawiska przy ziemi. On ze strzelbą w pogotowiu, pożądliwie rozgląda się po kitach drzew przezroczystych; dziewczyna, za nim stojąca o kilka kroków, jakby pod nakazem magnetycznym wodzi spojrzeniami po miejscach, gdzie pada wzrok młodego strzelca. Milczą uparcie, przekonani, że tak trzeba.
Jeszcze tu i ówdzie po krzakach rozlega się ćwierkanie ptasiego drobiazgu, tulącego się do snu; większy ptak gwiźnie czasami i urwie, jakby rozgłośnie poziewał. Pospólstwo leśne do snu się układa. Ale są ptaki rzadkie, romansowe, które teraz dopiero wybierają się tajemniczo na miłosne schadzki.
— Byleby tędy ciągnęły! — powtarza jednomyślnie para młodych, chociaż nie porozumiewa się między sobą słowami.
Aliści żaby zdaleka rozpoczęły rechot tak rozgłośny, że zagłuszyły wszystkie misterne gwary w gaju, tembardziej nie dałyby usłyszeć dyskretnego szeptu i pogwizdu słonki, gdyby już która zechciała ciągnąć. — — Trzeba polegać na doskonałości młodego wzroku, który obejmuje i przewierca całe widome powietrze.
Urwały nagle żaby swój jarmark swarliwy, pojękiwały teraz cicho, na dwa tony, kołysząc las do snu; aż ucichły zupełnie, miarkując, że usnął. Bo las już spał, otulony mgłą ciemniejszą; niebo żółte i szklane wypukliło się nad nim wysoko.
Przez wierzchołki drzew przewinął się cień chwiejny i szybki, bez szelestu piór, ani głosu, — niby nietoperz, tylko większy i mądrzejszy w ruchu; nie krążył, trzepocąc się, lecz zręcznym polotem wymijał gałęzie, przemknął i przepadł.
Michał Rajecki zoczył słonkę zapóźno, odwrócił się za nią, podniósł strzelbę, ale już nie zdążył strzelić.

— Ona była — rzekła cichutko Warszulka z pod drzewa, przy którem stała przytulona.
— Gdzie tam! lelek! — odpowiedział Michał arbitralnie.
Dziewczyna nie zaprzeczyła, choć było oczywiste, że ta córka i wnuczka »ochotników« nie mogła się omylić.
Pilniej odtąd przezierał Michał powietrzne szlaki i wkrótce usłyszał pożądany sygnał: rozległo się dwukrotne chrapnięcie, zakończone lekkim, ostrożnym świstem. Słonka ciągnęła prosto na polankę, przy której stał Michał.
Ale czy ujrzała myśliwego, czy względna jasność polany wydała jej się podejrzaną, skręciła szybko na las, jakby ją wiatr zwionął, i między frendzlami olch migała na lewo, wykrętnie. Michał nie czekał tym razem łatwiejszego strzału, obliczył instynktowo oddalenie i szybkość lotu i między dwa czuby olchowe — palnął. W uroczystej ciszy huk wydał się oburzającym gwałtem; coś szurgnęło przez krzaki — może zgorszona sarna? — zadrżało coś w wierzchołkach, jakby senny las na hałas się obruszył.
Tymczasem Warszulka, nie pytając, ruszyła szybko ze swego stanowiska, patrząc zrazu w górę, w miejsce, gdzie Michał strzelił między olchy, potem, obrawszy sobie cel, nieco na lewo, pobiegła, bujając giętko biodrami, i przepadła w krzakach.
Nie poszedł za nią Michał i dobrze zrobił: prosto nad głowę przyciągała mu nowa słonka. Strzelił spokojnie i trafnie — ptak runął mu łukiem z powietrza pod nogi — strzał był tak zwany »królewski«.
Gdy podniósł z ziemi zupełnie obezwładnionego ptaka i z lubością macał ciepłe jego aksamity, wynurzyła się z gąszczu Warszulka, trzymając ostrożnie w dwóch palcach poprzednio ubitą słonkę. Cieszyła się, jak ze swojej zdobyczy: zęby jej i oczy błyszczały w półmroku łowiecką i dziecinną razem zaciekłością. Michał podniósł do góry dopiero co ubitą słonkę, a dziewczyna tak samo okazywała tę, którą w gąszczu znalazła. Tak się zeszli i przymierzyli oba ciałka ptasie misternie centkowane, zwisające jak barwne chorągiewki.
— Moja ptaszka większa — śmiała się Warszulka — i dziób u jej dłuższy.
— Obie piękne — odpowiedział Michał.
I zdziwił się, że dziewczyna mówi jako tako po polsku, gdyż dotychczas rozmawiał z nią tylko po litewsku.
— Skąd ty, Warszulko, nauczyłaś się po polsku?
— A już tak... zimową porą...
Pełne umiłowania jej oczy zaledwie błysnęły ku młodzieńcowi, ukryły się pod powiekami, a rumieniec zakwitł widocznie, choć przy dniu bladym.
— Dobraś ty, Warszulko, i szczęście przynosisz — ot, mamy już dwie słonki. Miałem słuszność, żem cię zabrał tutaj; i ze Stachem Pucewiczem lepiejby nie poszło.
— Ja ich wiem, gdzie z powietrza kocą się, kiedy strzelisz — tłómaczyła jak umiała dziewczyna — z Łaukiniem, bratem ojca, do lasu chodziłam.
— A z młodymi nie chodziłaś?
— Oj je!
— To cię musiał który i pocałować?
— Nie kcącej nie pocałujesz...
— Gdybym ja poprosił?
— A już kiedy panicz... tak i nie wiem...
Wobec tej wątpliwości Miś chwycił dziewczynę w pół i do oczu jej drżących, przymkniętych, do ust miłośnie rozchylonych przycisnął wargi łakome. Pierś jej, zwiniętą w skrzyżowaną chustę, zgniótł impetem uścisku, aż poczuł głuchy młotek jej serca. Ale śmiał się i szeptał słowa lekkomyślne.
Spojrzała mu w oczy; nagłym, a dziwnie silnym obrotem wyrwała się z objęć. Bez tchu stanęła pod drzewem:
— Panicz... i nie myślałeś o mnie w mieście... Panicz tylko kiedy widzisz... to i kcesz...
— Owszem, Warszulko, myślałem. Pisałem nawet do Pucewicza, żeby cię pozdrowił.
— Jeden raz!
— No, jeden tylko... do ciebie przecie pisać nie mogłem.
Chłód pewien powiał między nimi. Rajecki zauważył, że dziewczyna wymagająca jest, jak dama. Warszulka zaś czekała jakichś słów, jakichś zdarzeń wymarzonych codziennem rojeniem przez długą jesień i zimę — i nie odnajdywała tych rojeń w chwili obecnej. Stał przed nią ten sam panicz piękny, umiłowany ale — obcy.
Odezwała się nareszcie:
— Kcesz panicz jeszcze ptaszki strzelać, nie trzeba rozmawiać.
— Masz racyę — rzekł Rajecki, prawie zadowolony z przerwania tej konwersacyi.
I stanęli znowu na poprzednich miejscach, wpatrzeni w niebo coraz ciemniejsze i w szczegóły drzew, które poczęły tracić swe koronkowe przezrocza, zwierać się w masy gęstsze. Na łączce nie widać już było zielonych mieczyków, ani płomiennych jaskrów; za to ostatnie blaski dzienne skupiły się na kałuży, połyskującej zwierciadlaną szybą. Mgła się oziębiła i przenikała przez ubranie do skóry.
Słonki zaś długo nie chciały nadlatywać na miejsce niedawnych strzałów, gdzie błąkała się jeszcze woń prochu. Już wybierał się Michał na drugi brzeg łąki, aby tam spróbować przed zapadnięciem nocy, gdy usłyszał wabienie słonki za sobą, zbliżające się w przeciwnym do poprzedniego kierunku. Wabienie było silniejsze i podwójne: chrapania i gwizdki mijały się, jak fuga. — — Jakoż na otwartej między drzewami połaci nieba ukazały się naraz dwie słonki.
Zagrzmiał strzał z dwóch luf, ale ptaki zwinęły się tylko w powietrzu, zniżyły lot i przepadły. Nie można już było daleko przeprowadzać ich oczyma.
— Zdaje się, że druga spadła? — szepnął Michał do towarzyszki.
— Ciemno już — odpowiedziała Warszulka, ale nie ruszyła się z miejsca.
Więc i Michał zniechęcił się do szukania bardzo niepewnej zdobyczy.
Znowu zawisł na niebie lotny cień słonki, niewyraźny, jak przywidzenie, gdyż płynęła bez głosu. Michał strzelił jednak z przyrzutu, na chybi trafi. — — — Coś uderzyło o ziemię, plusnęło nawet — słonka spadła zapewne w wodę między krzakami.
Natychmiast gorliwa Warszulka rzuciła się na przypuszczalne miejsce z nie mniejszym zapałem, jak wyżeł aportujący. Przepadła w krzakach, rosnących na mokradle i zdaleka słychać było, że brodzi. Aż Michał krzyknął:
— Daj pokój, Warszulko! Pal dyabli slonkę! Nogi zamoczysz w tej zimnej wodzie...
Ale nie doszła z krzaków żadna odpowiedź. Po kilku zaś minutach zakasana, kicająca przez kępy, lecz wesoło tryumfalna, przybiegła uparta dziewczyna, trzymając słonkę w ręku.
— Dosyć tego będzie — rzekł Michał — trzy słonki nie każdego wieczoru przynosi się do domu. I noc już.
— A już musi dosyć — —
— Spódniczki nie zamoczyłaś? — —
Schylił się i śmiałą dłoń przeprowadził po spódnicy dziewczyny, obejmując jej smukłą, sarnią nogę od goleni aż do pęciny. Głos jego zabrzmiał tak miękko i poczciwie, że Warszulka zaledwie się wzdragała. Odpowiedziała śpiewnie, jakby rozrzewniona:
— Od chłodnej wody biedy mnie nie będzie... ja przywykłszy...
Michał zarzucił strzelbę na plecy, prawem ramieniem otoczył stanik Warszulki, i tak ją prowadził po drodze ku domowi, czule i żartobliwie:
— Prawa noga! nie lewa! — — o tak — razem marsz!
Było zaś dobrych pięć wiorst do Potyłty, gdzie mieszkała Warszulka, a sześć do Gaczan, gdzie miał nocować Rajecki. Trzeba było śpieszyć: noc już zapadła, a Warszulka pod jakimś tylko pozorem wybiegła z folwarku, bez wiedzy gospodyni, namówiona przez Michała. Ciemno było w gaju i ciemno dalej na łące, bo noc gęstniała bezksiężycowa, drzewa zaś nie opuszczały drogi, rosły sobie przy niej, jak Bóg dał, to wązkim szpalerem, to znowu rozszerzając się w gaiki i rojsty.
Rozgrzali się młodzi, idąc tęgim marszem, noga w nogę; Warszulka dorastała do pół głowy Michałowi, który był przecie słusznego wzrostu. Trzymali się zaś ciągle razem pomimo nierówności gruntu; częściej Michał potknął się i zboczył, a wtedy Warszulka przewijała mu ramię pod ramię, lub za tors go oplotła, zwinną swą postacią towarzysząc mu nieodłącznie. Podobała się jej kapitalnie ta nowa i niewinna pieszczota; głos jej, gdy się odzywała, dźwięczał radośnie.
Michał zaś myślał — po męsku — że to wszystko faramuszki, że znowu mija okazya bez stanowczej rozkoszy, — bo jakże tu w pośpiechu, wśród chłodnej nocy, po rosie? — że ostatecznie ubliżają jego męskiej godności te zaloty, trwające już prawie od roku, zaloty do chłopki, ślicznej, smakowitej, nawet i dobrej, ale tylko służącej folwarcznej. — Projektował, choć bez przekonania:
— Cóż, Warszulko? noc jest — schowamy się gdzieś razem, co?
— I nie myśl panicz! Mnie trzeba zaraz pokazać się gospodyni — i tak bieda będzie.
— Mówiłaś przecie, że do przyszłego roku? Jest ten przyszły rok.
Dziewczyna zachichotała cicho, odsunęła się trochę od towarzysza, nie zwalniając chodu, i zaciągnęła mocniej końce chusty pod brodą.
— Szak teraz panicz przyjechałeś tylko do drugiej niedzieli... Kiedy powrócisz na sianokosy, tak tedy...
Michał przystanął i postawą swą gniewną zatrzymał też Warszulkę.
— Ty chyba żartujesz ze mnie? Ani trochę mnie nie lubisz?
Dziewczyna otworzyła szeroko oczy przestraszone i zawołała:
— Ja... ciebie, panicz?!
Michał badał przez chwilę oczywistą jasność i siłę tego wyznania — — objął dziewczynę w pół i za główke, krąglącą się jajkowato w cienkiej chustce.
— No tak... wierzę ci, Warszulko. Ja ciebie także serdecznie, odrazu pokochałem...
Zarzuciła mu ramiona na szyję, podała usta i liczko całe spłakane nocną rosą. Pocałunek był czysty i rzewny, prawie smutny w swych nieziszczonych pragnieniach. Stojąc wśród zimnej nocy, rozłączyli usta, patrzyli sobie głęboko w oczy.
— Czegoż więc chcesz, Warszulko?
— A już sam... pomyślisz...
Zaledwie uszli dalej kilka kroków, splątani jeszcze ramionami, spostrzegli naraz oboje, że jakiś cień smyknął przez krzaki na prawo, nieopodal od drogi i w kierunku ich podróży. Warszulka drgnęła, ale, zamiast przytulić się do towarzysza, odsunęła się od niego.
— Co tam za licho? — odezwał się Michał, zdejmując instynktowo strzelbę z ramienia — nie zwierz, zdaje się?... Niby człowiek pochylony?
— Nie zwierz — powtórzyła z pewnością Warszulka.
— Boisz się? — zapytał Michał z uśmiechem — przecie idziesz ze mną, mam strzelbę, nawet nabitą.
I szybko włożył do luf ładunki.
Ale dziewczyna była widocznie stropiona i przyśpieszała kroku.
— Ja i jedna chodziła w nocy... tylko, że już ten może być... taki...
— Kto taki? wilkołak?
— I nie mów tak panicz, bo wywołasz — przeżegnała się szybko — ale u niego »strelba« była.
— Więc cóż? kłusownik, złodziej.
— Nie złodziej, a ochotnik — poprawiła Warszulka.
— Jak tam chcesz go nazywaj; nas przecie nie zaczepi.
— A taki bywa między nimi, co... Bóg jego wie?
Zaciekawiony Michał przypuszczał, że Warszulka nie może dokładnie się wytłómaczyć po polsku. Udzieliła mu się jednak pewna obawa, czy od tego cienia nie grozi jakieś niebezpieczeństwo, więc poczuł się do czujności i do męskiego obowiązku obrony płci słabej.
— Idź ty, Warszulko, na lewo, ja na prawo. Niech on tylko spróbuje zbliżyć się do nas, już ja go zapytam, kto on taki.
I potrząsnął strzelbą.
— Nie, nie — zawołała żywo Warszulka — jego tylko patrzeć trzeba, gdzie on idzie... Ja pójdę na prawo.
Zadziwił się znowu Michał i postępował bacznie, tuż przy lewem ramieniu Warszulki.
Porost drzew zwężał się przy drodze w miejscu, do którego dochodzili; przez kilkadziesiąt kroków był tylko rzadkim szpalerem, dalej znowu rozszerzał się w zalew olchowy na łące. Noc, choć już zupełnie szczera, jakoś się rozjaśniła, bo i oczy podróżnych przywykły do oryentowania się w ciemności. Na łące dojrzeliby wyraźnie ruch zająca, nietylko człowieka. Gdy tak szli między drzewami, ciągle bacznie zerkając na prawo i za siebie, Warszulka zawołała stłumionym głosem:
— A wo! skoczył na drogę! idzie za nami!
I zerwała się do ucieczki.
— Poczekaj! i ja widziałem — zawołał Michał rozdrażniony, ujmując za ramię dziewczynę — ja go tu zaraz zapytam!
I, odwracając się wstecz, krzyknął po litewsku, z nastawioną strzelbą:
— Jaki tam dureń włóczy się po krzakach?!
Nikt nie odpowiedział, ani się poruszył.
— Jak jeszcze raz mi się pokażesz, strzelę jak do psa!...
Warszulka ujęła Michała nerwowo za ramię:
— Nie strzelaj panicz! Może być znajomy...
— Znajomy?!
— Jest taki, co chodzi za mną...
Tymczasem oboje poszli dalej równym, śpiesznym krokiem. Ale Rajecki spochmurniał; coś mu w tej przygodzie nie podobało się. Warszulka jakoś zagadkowo wyrażała się o tajemniczym człowieku, postępującym i teraz zapewne za nią. Może skryta Litwinka mieć nawet coś na sumieniu? — —
Nareszcie droga stała się prawdziwą drogą między polami. Pomimo nocy połyskiwało niedalekie jezioro, pagórki nagie weselej profilowały się na niebie gwiaździstem, na prawo i na lewo migały iskierki okien od siedzib ludzkich. Widać przynajmniej o sto kroków we wszystkie strony — pusto, nikt nie idzie.
Po długiem milczeniu odezwał się Michał, jakby przez grzeczność podtrzymywał konwersacyę:
— Cóż ty w zimie porabiałaś, Warszulko?
— Wiadomo, jak na służbie: w oborze, przy maśle i przy kołowrotku.
— Ale i bawiłaś się czasami, powiedz?
— Zabawa u mnie była pierwsza, kiedy mnie po polsku uczyli.
— Któż cię uczył?
— Ci, co umieli, mówili, a ja słuchała. Tak i nauczyła się pomaleńku.
— A czytać nie próbowałaś?
— Czytać ciężko. Panicza naszego prosić żynowałam się. Proboszcz obiecał, ale cóż — chodzić daleko, a przyjdziesz — proboszcz czasu nie ma.
— Ja cię nauczę.
— Od panicza jaby najlepiej pojęła — zawołała Warszulka ciepło i wdzięcznie.
— Dobrze. Ale naprawdę nie bawiłaś się wcale? Nie tańcowałaś w zapusty?
— Była u nas wieczorynka, to ja powiedziała, że mnie nóżka boli — nie tańcowałam.
— Jednak chłopcy chodzą za tobą, co?
— Za kimby takie nie chodziły!
— Jeden może bardziej, niż inni?
— Mnie czy jeden, czy dziesięć — wszystko równo. Ja nie dla tutejszych.
— Jaka harda! — odrzekł Michał, udając, że nie rozumie pokornego wyznania, zawartego w słowach dziewczęcia.
Warszulka może nie zrozumiała wyrazu, ale uchwyciła kapryśną ironię, brzmiącą w tonie Rajeckiego, i, nic nie odpowiadając, westchnęła.
Mało już rozmawiali, bo zbliżał się prozaiczny kres wyprawy — folwark Potyłta, pogrążony w mroku niegościnnym; jedno tylko światełko migało przez drzewa sadu — zapewne czujne oko gospodyni.
— I cóż powiesz, Warszulko, że tak zapóźniłaś się?
— A już nie wiem... że byłam u ojców w Sztarańcach... ale może gospodyni nie powierzy.
— Pomyśli, że z chłopcem gdzieś się zapodziałaś?
— Może i pomyśli...
Smutek raczej, niż wstyd, dźwięczał w głosie dziewczęcia. Michał zadumał się nad tem, że gdyby tu chodziło o pannę z »towarzystwa«, byłby powodem jej »kompromitacyi«. Ale przecie chłopi mało dbają o takie pozory — — Czy nie dbają? — — I gdyby przynajmniej ta wyprawa była choć trochę grzeszna! Wziąć od dziewczyny wiejskiej parę całusów — to przecie fraszka. Przy pierwszem spotkaniu ją pocałował — i cóż się stało? — Stało się wprawdzie to, że odtąd o niej myśli, ściga ją pożądaniem — — A ona może jeszcze głębiej to odczuła? Ona może po swojemu — kocha? — Nawet z pewnością tak jest. Dziwaczy się — to już zwykłe dziewczęce maniery. — — Cokolwiek z tego wyniknie, jedno wypada uczynić w tej chwili: jeżeli ją mają posądzać, że z byle kim włóczy się po nocy, niech przynajmniej zobaczą, że nie z pierwszym lepszym, lecz z nim, z Michałem. Więc odezwał się po tym kunsztownym namyśle:
— Lepiej będzie, Warszulko, że ja z tobą pokażę się gospodyni. Powiem, że spotkałem i zabrałem cię na słonki — —
— Oj, lepiej!
Uśmiech jej zakwitł nagle całą radością wiosny.
— A teraz do widzenia po naszemu — —
Objął ją i pocałował gorąco, bo już doszli do płotów sadu. Odtąd trzeba było zachowywać się wstrzemięźliwiej.
— I kiedy spotkamy się znowu?
— Kiedy panicz kcesz... Ja ze wszystkiem...
Urwała. Chciała dodać zapewne: »jam twoja«.
A tu psy podwórzowe już poczuły zbliżanie się ludzi, zaszczekały rozgłośnie, rzuciły się na spotkanie. Znały oczywiście Warszulkę; Michał, choć mało znajomy, był w ubraniu myśliwskiem, niósł strzelbę i zwierzynę; psy litewskie, jak ludzie, należą do cechu »ochotników«, poczuwają się do solidarności z myśliwymi. Więc wśród przymilań i podskoków kundli Michał i Warszulka doszli do folwarcznego domu.
Do gospodyni, która wyszła na ganek, przemówił Rajecki stylem trochę skomponowanym, jak młody władca sąsiedniego kraju, z operetki:
— Dobry wieczór pani Marceli! Proszę się nie gniewać na Warszulkę, którą spotkałem i prosiłem, żeby mi pomogła szukać zabitych słonek. Zapóźniliśmy się, bo droga daleka. Biorę to na swoją odpowiedzialność.
— I nie wiedziałam, że panicz znowu w Jużyntach! — odpowiedziała Marcelka.
— Wczoraj przyjechałem.
— Może panicz do nas na arbatę, kiedy łaska?
— Dziękuje; śpieszę do Gaczan.
— Naszego panicza tam niema; do Dyneburga pojechał.
— Wiem. Ale starszy pan w domu, u niego zanocuję. Dobranoc pani Marceli! Dobranoc, Warszulko!


∗             ∗

Ostrożnie szedł Michał z Potyłty do Gaczan. Noc była ciemna, uprzednia zaś wędrówka z Warszulką zbudziła mu w wyobraźni zagadki niepokojące. Kto był ten człowiek uzbrojony, który widocznie postępował ich śladem? Zapewne nie zbójca, bo jakiegoż spodziewał się obłowu i jakie miał szanse ze swą lichą pewnie rusznicą przeciw dobrej broni Michała? — — Kłusownik? — prawdopodobnie, lecz dlaczego ich śledził? — A może mściwy konkurent, może kochanek Warszulki?
— Teraz ona mnie kocha, to pewne — ale dawniej? Ze strzelbą nabitą stąpał Michał uważnie, przeglądając drogę i jej okolice, chociaż polne rozłogi nie dawały miejsca na zasadzkę.
— Ech! wogóle głupstwo! włóczęga jakiś szedł w tym samym kierunku, a nie chciał się pokazać — — Ale dlaczego Warszulka, z natury odważna, tak się stropiła? — —
Widać już było lipowe kwatery dworskie i znajome, gościnne zapachy przewiewały mgłę polną; psy w Gaczanach, wszystkie myśliwskie, zaledwie dopadły, poznały kompana myśliwego i, wesoło skomląc, przeprowadziły go do drzwi dworu.
Służący, Pypka, spotkał Michała w przedpokoju:
— Starszy pan czeka panicza z arbatą.
— Zaraz, niech się trochę przebiorę. Walizkę moją przysłali z Jużynt?
— Jest. Pan prosi, gdyby nie czekając.
Jakoż przez drzwi otwarte do jadalnego pokoju widać było przy dużym stole wygodnie rozpartego, z długą fajką pana Leonarda Pucewicza w pozie oczekiwania, która była mu niby przyrodzoną. I odezwał się:
— Chodź tu, jak stoisz, Misiu! Nie dziwacz się! Niemasz niewiast w naszej chacie. A pokaż, jeżeli co ubiłeś.
Więc Rajecki, otarłszy tylko buty, złożywszy strzelbę i ładownicę, wszedł do jadalni, niosąc w ręku trzy słonki.
— Piękne! — chwalił pan Leonard, macając ptaki — pani matce zawieziesz; dla nas to zbyteczna potrawa, bo kucharka tak piecze, że wszystko jedno, kogut, czy słonka, na węgiel spalone, a smaku się nie dopytasz. No siadaj — dodał, uderzając dłonią po stole, krytym marmurkową ceratą. — Pypka! podawaj, co tam uwarzyli.
Pomimo pierwotności niektórych urządzeń dwór wewnątrz miał swą powagę; tu i ówdzie pod nizkim, belkowanym pułapem wisiał ciekawy obraz olejny; między meblami, raczej ciesielskiej roboty, błąkał się piękny zegar gdański. I pan Leonard miał cechy wcale nie gminne, pomimo zaniedbania w ubiorze i ospałości człowieka zdawna rozleniwionego; zmęczone jego oczy dużo czytały i pamiętały, były zarazem dobroduszne i przenikliwe. Wiedziano powszechnie, że stary Pucewicz skończył »kameralia« na uniwersytecie dorpackim, że można polegać na jego przyjaźni, prawości i wszelkich cnotach biernych. Czynów przestano od niego wymagać; zwłaszcza od czasu, gdy owdowiał, pogrążył się w smutku i w domatorstwie.
Namiętnie kochał dzieci swe, ale ich kierunek pozostawił losowi. Syn, Stanisław, niebardzo chciwy nauki szkolnej, za to wielce uzdolniony do gospodarstwa i myśliwstwa, uprawiał z powodzeniem oba te zawody. Córka, Irena, niespokojniejszego animuszu, kształciła się najprzód w domu przy matce i nauczycielce, ale gdy matki zabrakło, zapragnęła wstąpić do gimnazyum w Dyneburgu, potem do konserwatoryum, gdyż wybitne miała zdolności do muzyki, Ojciec był z temperamentu obu tym porywom przeciwny, jednak nie zabronił. I panna Irena po studyach wyszła za mąż, kilka lat temu, za bardzo podobno zdatnego pianistę, Bomsego, spolonizowanego Niemca. To wszystko wcale nie było po myśli pana Leonarda; żywił do dzieci skrytą urazę, że go nie słuchają, chociaż je kochał w dalszym ciągu i pobłażał im de facto. Jego czynna troskliwość ograniczała się do szukania dla swego potomstwa pożytecznych wpływów obcych, a to w celu, aby Stanisław stosownie się ożenił, a Irenka Bomse wychowała przynajmniej swe dzieci według tradycyi Pucewiczów.
Pan Leonard był odwiecznym przyjacielem Rajeckich, wiedziano w Jużyntach prawie wszystko o Gaczanach i na odwrót. Nawet z młodym Michałem, synem nieboszczyka przyjaciela, mówił pan Leonard poufnie, jak z blizkim krewnym; że zaś, pomimo apatyi, miał umysł wyrobiony i giętki, nie onieśmielał Misia powagą swego wieku.
— Stach przyjedzie jutro z Dyneburga; — odpowiadał ojciec Pucewicz na zapytanie Michała — niech się trochę w mieście przewietrzy, bo mi zdziwaczał na wsi. Orać, polować — wszystko to pięknie, ale trzeba się obracać i w swojem właściwem towarzystwie, nie tylko ciągle z chłopami i ze zwierzyną. No powiedz, Misiu, co sądzisz?
Michał przez grzeczność potwierdził. Ale naprawdę pierwszy raz uprzytomnił sobie, że tak jest rzeczywiście. Czy inaczej byłoby lepiej? — wątpliwe. Stach był dla niego uosobieniem lasu i wsi litewskiej. Gdyby się przerobił na sensata i salonowca, straciłby w każdym razie wiele wdzięku.
— Trembele i Trembele! — mówił stary z rosnącym ferworem — dobrzy sobie ludzie; dziad ich, Nikodem, był ekonomem u nas. Ale naprowadza mi tu chłystków, gadających po litewsku, za stołem sadza. Toć i ja nie stronię od ludu, jednak zachować trzeba dystans.
Michał, wzywany poniekąd na arbitra między ojcem a synem, czuł się nieswojo, nie mógł dojść do własnego zdania w tej mierze dla prostej przyczyny, że nigdy poważnie o tem nie myślał. Trembele? — Tak — był u nich kilka razy ze Stachem na podwieczorku podczas polowań na kaczki i cietrzewie. Stach umizga się do Janielki. Ładna dziewczyna, ale co za porównanie do Warszulki! A zresztą w Jużyntach nie widywał chłopów gośćmi we dworze. Tu ich Stach zaprasza — Co lepiej?? — —
Wyraził coś w tym rodzaju chwiejnie, z restrykcyami i nie wspominając wcale o Janielce. Ale staremu Pucewiczowi właśnie o nią chodziło.
— Wiem, jest tam spódniczka, która go ciągnie: córka Dominikowej. Cóż on tam z nią?... To chłopy harde, może im się przywidzieć, że Pucewicz ożeni się z Trembelówną?...
Rajecki wykręcał się absolutną niewiadomością co do stosunku Stanisława z Janielką. I naprawdę niewiele o tem wiedział.
— Widzisz, Misiu, jest tak: Stach ci przyjacielem, ale i ja także. Młody jesteś, lecz bywasz po miastach, po uniwersytetach, możesz mieć dobry wpływ na Stacha, chociaż starszego. Chodzi tu o przyszłość naszą, Pucewiczów. Z całem zaufaniem udaje się do ciebie, abyś mi powiedział, co wiesz o ich stosunku. Romansują z sobą, co?
Michał, pogłaskany i ujęty przemową starego przyjaciela rodziny, odpowiedział otwarcie:
— Mogę panu wyjawić tylko moje przypuszczenia, bo Stach mówi mi o wszystkiem szczerze, o Janielce zaś bardzo mało i tajemniczo.
— To właśnie najgorzej! — frasobliwie potarł czoło pan Leonard — pewno wyobraża sobie, że się w niej kocha?
— Może być; od pewnego czasu zmienił się trochę.
— To jest, że mniej biega za innemi dziewczynami? — — mów wyraźnie, Misiu — I ja przecie byłem młody — rozumiem.
— Niby... tak — wykrztusił Rajecki.
— A przez całą zimę żebyś go widział, Misiu! Wypędzałem do miasta, do Wilna, gdzie są u przyjaciół panny na wydaniu — nie i nie! Poluje i siedzi w Trembeliszkach! Daj Boże, abym się mylił, ale on może chce się żenić z tą... Janielką?
Wstał od stołu i przeszedł się, rzucając wielkie kłęby dymu fajczanego. Tylko najsilniejsze wzruszenia wyrywały go z pozycyi siedzącej bez koniecznej potrzeby.
— Ej nie... — uspokajał Michał — przecie widziałem go wczoraj; mnieby powiedział. No i panu!
— Gadał mi tam coś ostatnimi czasy... o demokratyzacyi społeczeństwa, wyobraź sobie! Ładna mi demokratyzacya — schłopieć! Chłopa oświecić i podnieść — co innego. — — Ot jak mi wyrósł: czytać nawet nie umie! Przeczyta w durnej gazecie dziesięć durnych frazesów i stosuje do swoich amorów! Tybyś takiego głupstwa nie palnął, Misiu?
— Wie pan — rzekł Michał trochę dla popisu nowożytnością poglądów — wobec szczerego uczucia interesy klasowe mogą zamilknąć. A taka dziewczyna dobra i kochająca może być dokształcona przez męża.
— Przez Stacha? właśnie wynalazłeś! zdziczeje mi, schłopieje, a za sto lat z Pucewiczów będą Pucajtysy!
— Albo Pucewiczowie staną się prawdziwie krajową gentry.
— Gentry? — to po angielsku?
— Nową, naczelną klasą.
— Rozumiem, rozumiem — — widzę, żeście wszyscy, młodzi, oczadzeni przez teorye.
Usiadł znowu na swem miejscu, pociągnął herbaty i dymu, zadumał się.
Tymczasem zadudniało przed podjazdem. Czyżby Stanisław już powracał? — — On!
Wszedł raźnie, wiejąc pachnącym nocnym chłodem, uśmiechnięty, jak człowiek spokojnego sumienia. Pocałował ojca w ramię, stary objął go miłośnie za głowę, zapominając widocznie o troskach wobec widoku zdrowo kwitnącego syna.
— A przywiozłeś szpikulec do fajki?
— Jest, ojcze, jest — — Dla ciebie, Misiu, nowina! Słonki ciągną pod Dusiacką puszczą, że choć kijami bij! Pośpiałem tam na zachód, sześć zabiłem.
— Ja tylko trzy w Sztarańskich zaroślach.
— Powiadali mnie — dodał Stach — że ciecieruki tokują, aż spać o świcie nie można w miasteczku, w Dusiatach. Chcesz? jutro na noc na toki!
— Czemu nie! — bo nawet pojutrze za późno: Wielki piątek.
Stanisław posilił się szybko i pociągnął Michała do swoich pokojów, gdzie jeszcze stary Pakosz, udający zastępcę w gospodarstwie pod nieobecność Stanisława, zdawał mu raport z czynności dziennych.
— W Potyłcie groch sialiśmy, ale zabrakło na pół dziesięciny.
— Czemu nie dobrałeś, kapitanie, z Gaczańskiego świrna?
— Posłałem Wejkutisa, ale póki wrócił, już i słońce zaszło.
— Et! — — A ile mleka było w tutejszej oborze?
— Było... nie to, żeby mniej, niż wczoraj, ale i nie więcej.
— Ile garncy?
— Wejkutis zapisywał, dlatego on i nie pośpiał z grochem do Potyłty.
— Nie mogłeś to, kapitanie, sam zabrać do kieszeni grochu na ten kawałek pola, zamiast butelki?
— Zostaw! — burknął gniewnie Pakosz — dwa pury[1] grochu wsuniesz ty do kieszeni! A wódki, wiesz, przez cały post nie wąchałem.
— Za to na Święcone podpijem sobie regularnie — rzekł przyjaźnie Stanisław, całując starego przyjaciela.
— I obraza boska byłaby inaczej! — odpowiedział udobruchany »kapitan«.
Gdy zostali sami rozciągnięci na dwóch łóżkach w jednym pokoju, odezwał się Michał do Stanisława:
— Kiedy widziałeś Janielkę?
— Wczoraj przed wyjazdem. Ona mnie dzisiaj nie czekała, powiedziałem, że powrócę jutro, ale pośpieszyłem.
— A ja z Warszulką polowałem na słonki.
— Ot kiedy frant! — — Ja tobie... jutro...
Równy, potężny oddech oznajmił Michałowi, że Stanisław już śpi. — — Zasnął wkrótce i Michał — obaj z przyciśniętymi do poduszek sennymi obrazami swych ukochanych.





  1. »Pur« — miara starożytna litewska, pojemności mniej więcej pół korca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.