Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   104   —

zgorszona sarna? — zadrżało coś w wierzchołkach, jakby senny las na hałas się obruszył.
Tymczasem Warszulka, nie pytając, ruszyła szybko ze swego stanowiska, patrząc zrazu w górę, w miejsce, gdzie Michał strzelił między olchy, potem, obrawszy sobie cel, nieco na lewo, pobiegła, bujając giętko biodrami, i przepadła w krzakach.
Nie poszedł za nią Michał i dobrze zrobił: prosto nad głowę przyciągała mu nowa słonka. Strzelił spokojnie i trafnie — ptak runął mu łukiem z powietrza pod nogi — strzał był tak zwany »królewski«.
Gdy podniósł z ziemi zupełnie obezwładnionego ptaka i z lubością macał ciepłe jego aksamity, wynurzyła się z gąszczu Warszulka, trzymając ostrożnie w dwóch palcach poprzednio ubitą słonkę. Cieszyła się, jak ze swojej zdobyczy: zęby jej i oczy błyszczały w półmroku łowiecką i dziecinną razem zaciekłością. Michał podniósł do góry dopiero co ubitą słonkę, a dziewczyna tak samo okazywała tę, którą w gąszczu znalazła. Tak się zeszli i przymierzyli oba ciałka ptasie misternie centkowane, zwisające jak barwne chorągiewki.
— Moja ptaszka większa — śmiała się Warszulka — i dziób u jej dłuższy.
— Obie piękne — odpowiedział Michał.
I zdziwił się, że dziewczyna mówi jako tako po polsku, gdyż dotychczas rozmawiał z nią tylko po litewsku.
— Skąd ty, Warszulko, nauczyłaś się po polsku?
— A już tak... zimową porą...
Pełne umiłowania jej oczy zaledwie błysnęły ku młodzieńcowi, ukryły się pod powiekami, a rumieniec zakwitł widocznie, choć przy dniu bladym.
— Dobraś ty, Warszulko, i szczęście przynosisz — ot, mamy już dwie słonki. Miałem słuszność, żem cię zabrał tutaj; i ze Stachem Pucewiczem lepiejby nie poszło.
— Ja ich wiem, gdzie z powietrza kocą się, kiedy strzelisz — tłómaczyła jak umiała dziewczyna — z Łaukiniem, bratem ojca, do lasu chodziłam.
— A z młodymi nie chodziłaś?
— Oj je!
— To cię musiał który i pocałować?
— Nie kcącej nie pocałujesz...
— Gdybym ja poprosił?