Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   116   —

— W Potyłcie groch sialiśmy, ale zabrakło na pół dziesięciny.
— Czemu nie dobrałeś, kapitanie, z Gaczańskiego świrna?
— Posłałem Wejkutisa, ale póki wrócił, już i słońce zaszło.
— Et! — — A ile mleka było w tutejszej oborze?
— Było... nie to, żeby mniej, niż wczoraj, ale i nie więcej.
— Ile garncy?
— Wejkutis zapisywał, dlatego on i nie pośpiał z grochem do Potyłty.
— Nie mogłeś to, kapitanie, sam zabrać do kieszeni grochu na ten kawałek pola, zamiast butelki?
— Zostaw! — burknął gniewnie Pakosz — dwa pury[1] grochu wsuniesz ty do kieszeni! A wódki, wiesz, przez cały post nie wąchałem.
— Za to na Święcone podpijem sobie regularnie — rzekł przyjaźnie Stanisław, całując starego przyjaciela.
— I obraza boska byłaby inaczej! — odpowiedział udobruchany »kapitan«.
Gdy zostali sami rozciągnięci na dwóch łóżkach w jednym pokoju, odezwał się Michał do Stanisława:
— Kiedy widziałeś Janielkę?
— Wczoraj przed wyjazdem. Ona mnie dzisiaj nie czekała, powiedziałem, że powrócę jutro, ale pośpieszyłem.
— A ja z Warszulką polowałem na słonki.
— Ot kiedy frant! — — Ja tobie... jutro...
Równy, potężny oddech oznajmił Michałowi, że Stanisław już śpi. — — Zasnął wkrótce i Michał — obaj z przyciśniętymi do poduszek sennymi obrazami swych ukochanych.



  1. »Pur« — miara starożytna litewska, pojemności mniej więcej pół korca.