Skandal w księstwie O***

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Szerlok Holmes i jego przygody
Podtytuł № 1. Skandal w księstwie O***
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1907
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. A Scandal in Bohemia
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii

CONAN DOYLE



Szerlok ★
★ Holmes
I JEGO PRZYGODY
№ 1.
Skandal w księstwie O***
Warszawa ✽ Jan Fiszer ✽ Nowy-Świat 9.


Druk A. T. Jezierskiego
Nowy-Świat 47.




Skandal w księstwie O***




I.

Niedawno ożeniłem się i z tego powodu w ostatnich czasach przestałem widywać się z moim starym przyjacielem, Szerlokiem Holmesem. Domowe moje szczęście i prywatne interesa wypełniały mi całkowicie czas, jak to się zawsze zdarza, kiedy ktoś przechodzi zwrotny punkt w życiu i zakłada własne domowe ognisko. Szerlok Holmes, przeciwnie, trwał w swem zamiłowaniu do cygańskiego życia i różnych awantur, unikając towarzyskich stosunków.
Mieszkał wciąż jeszcze na dawnem miejscu, przy Bakerstreet i o ile nie miał zawodowego zajęcia, zagrzebywał się w swoich książkach, przechodząc od kokainy do ambicyi, usypiając sztucznie swe nerwy za pomocą pierwszego z tych środków i budząc je znów drugim do energicznej akcyi.
Pracował też wciąż nad swojem studyum przeróżnych zbrodni i typów zbrodniarzy, poświęcając ustawicznie swe pierwszorzędne zdolności, wrodzony dar bystrej obserwacyi i niezmordowaną energię na zdobycie kluczy do różnych tajemnic, o odkrycie których daremnie się kusiła policya.
Od czasu do czasu echa jego niestrudzonej działalności wpadały i w moje zacisze — poza tem jednak, w owym czasie nie wiedziałem o nim nic więcej nad to, o czem dowiadywali się wszyscy czytelnicy gazet.
Pewnego wieczoru — było to 20 marca 1898 r. — wypadło mi w powrocie z konsultacyi (zajmowałem się bowiem znowu zawodową prywatną praktyką) przechodzić przez Bakerstreet. Kiedy zbliżyłem się do drzwi tak dobrze znanego mi domu, ogarnęła mnie nieprzeparta chęć odwiedzić Holmesa i dowiedzieć się, jakiej znów tajemniczej, czy zagmatwanej historyi oddaje w tej chwili swoje siły. Jego mieszkanie rzęsiście było oświetlone, a na szybach okna dostrzegłem kilka razy cień jego wysokiej, chudej postaci. Z głową opuszczoną na piersi, założywszy ręce z tyłu, przebiegał pokoje szybkim nerwowym krokiem w zamyśleniu głębokiem.
Zbyt dobrze znałem przyzwyczajenia i nastroje jego, by odrazu nie domyślić się, że mózg jego zaciekle nad czemś w tej chwili pracował. Widocznie wyrwał się z wypoczynku, jaki sztucznemi sposobami dał swoim nerwom, i śledził znowu jakąś zagadkę.
Pociągnąłem za dzwonek i za moment znalazłem się znów w tym samym pokoju, który z nim niegdyś dzieliłem.

Sposobu, w jaki przyjął mnie Szerlok, nie można właściwie nazwać zbyt serdecznym, a jednak poznałem odrazu, że ucieszył się z mego przybycia. Rzadko zresztą okazywał on swe uczucia. Przemówił do mnie zaledwie parę słów, ale uścisnął silnie mą dłoń i z przyjaznym uśmiechem zmusił mnie, bym zasiadł w najwygodniejszym fotelu. Potem postawił obok mnie pudełko z cygarami i wskazał stojącą w rogu pokoju szafkę, w której zawsze było parę butelek dobrego wina i parę flakonów wykwintnych likierów, a stanąwszy wreszcie przed ogniem, który się na kominku palił, począł mi się badawczo przyglądać.
— Małżeństwo ci służy, Watsonie — rzekł po chwili — zdaje mi się, że musiałeś zyskać na wadze, tak z pół-ósma funta, odkąd cię widziałem.
— Przybyło mnie siedem funtów — odparłem.
— Istotnie? zdawało mi się, że trochę więcej, tylko odrobinę zresztą. I praktykujesz znów jak uważam? nie wspominałeś mi wcale, że masz zamiar znowu wejść w jarzmo.
— Zkądże wiesz o tem?
— Patrzę na ciebie i wyciągam wnioski. Wiem także, iż niedawno chodziłeś po mieście podczas wielkiej słoty i że masz bardzo niedbałą i leniwą służącą.
— Mój kochany Holmesie — rzekłem — przestań już, proszę cię. Gdybyś tak żył o parę stuleci przedtem, spalonoby cię na stosie. Istotnie zeszłego czwartku odbyłem wycieczkę na wieś podczas okropnej słoty i wróciłem do domu cały zmoczony i zabłocony. Nie wyobrażam sobie jednak, jakim sposobem możesz o tem wiedzieć, bo natychmiast zmieniłem ubranie. A co do naszej służącej, to jest ona istotnie bardzo niedbałą, moja żona wymówiła jej już służbę nawet, ale skąd do licha możesz o tem wiedzieć?
Szerlok zaśmiał się cicho i zatarł z zadowoleniem swe nerwowe i wązkie ręce.
— Przecież to takie proste! rzekł — widzę doskonale, że na wewnętrznej stronie twego lewego trzewika, która właśnie wystawioną jest ku światłu w tej chwili, skóra jest sześć razy w jednem miejscu, nad podeszwą nacięta. Mógł to zrobić tylko ktoś, kto bardzo nieuważnie zeskrobywał błoto jakiemś ostrem narzędziem z brzegów podeszwy. I ztąd mój podwójny wniosek: że się musiałeś bardzo zabłocić, wychodząc w niepogodę, i że masz obecnie w służbie szczególnie niedbały, niezręczny i krajowy okaz londyńskiej pokojówki. Co zaś do twojej praktyki, to doprawdy musiałbym mieć bardzo słabą głowę, gdybym w jegomości, pachnącym jodoformem, mającym plamkę od lapisu na wskazującym palcu prawej ręki, którego kieszeń na piersiach wyraźnie wskazuje na ukryty tam stetoskop, nie poznał odrazu praktykującego lekarza!
Uśmiechnąłem się, słysząc tę zdumiewającą szybkość i swobodę wnioskowania.
— Skoro słyszę jak rozumujesz — rzekłem — wydaje mi się to bardzo prostem i sądzę, że i ja to potrafiłbym czynić. A jednak dowody twej bystrej obserwacyi wprawiają mnie zawsze w zdumienie, kiedy je tak rozwijasz przedemną. A przecież mam wzrok równie dobry, jak ty!
— Tak! rzekł, zapalając papierosa, poczem siadł na fotelu — widzisz dobrze, ale nie obserwujesz. Różnica jasna. Widziałeś np. wiele razy zapewne schody kamienne, które prowadzą od progu domu aż do tego pokoju?
— No tak! bardzo wiele razy!
— Naprzykład? powiedz cyfrą?
— No, myślę, że widziałem je kilkaset razy z pewnością!
— Zatem będziesz mi mógł zapewne powiedzieć, ile też na nich, jest stopni?
— Ile stopni? Nie mam pojęcia, ile!
— Widzisz więc, że patrzyłeś na nie, ale nie obserwowałeś ich. A ja wiem zupełnie dokładnie, że jest siedemnaście tych stopni, bo patrząc, policzyłem je — uczyniłem na nich obserwacyę. Ale à propos. Wiem, że interesowały cię zawsze moje różne kryminalistyczne awantury i zdarzenia — opisałeś nawet niektóre z nich — więc przypuszczam, że prawdopodobnie zajmie cię i to! z temi słowy podał mi arkusik różowego, grubego, listowego papieru, leżący na stole — odebrałem to właśnie ostatnią pocztą, przeczytaj!
List, który mi podał, nie miał ani podpisu, ani też daty i brzmiał

„Pewien pan, który pragnie pomówić z panem Holmesem w bardzo ważnej sprawie, odwiedzi Go dzisiaj o trzy kwadranse na ósmą. Usługi, jakie pan Szerlok Holmes oddał niedawno jednemu z europejskich panujących domów starczą mi za dowód, że można Mu powierzyć sprawy największej wagi i dyskrecyi. Jest to zresztą ogólne zdanie. Proszę więc Pana Holmesa, by zechciał być w domu o powyżej wskazanej godzinie i by nie brał za złe swemu zapowiedzianemu gościowi, że przybędzie on w masce na twarzy“.

— Za tem kryje się jakaś tajemnica! zauważyłem — czyś już co odkrył?
— Nie utrwaliłem sobie jeszcze żadnych punktów wychodnich co do tej sprawy. A sądzę, że największym błędem jest rozumować bez tego. Dochodzi się do wniosków fałszywych, zaczynając od rezultatu do przyczyn. Ale cóż ty myślisz o tym liście?
Przyjrzałem się dokładnie pismu i papierowi.
— Zdaje mi się, że ten, co to pisał, jest człowiekiem w dostatku — rzekłem, usiłując naśladować sposób wnioskowania mego przyjaciela — papier ten jest kosztowny, szczególnie gruby i sztywny.
— Uwaga zupełnie słuszna — rzekł Holmes — w każdym razie nie jest to fabrykat angielski. Spojrzyj nań do światła.
Spojrzałem i zobaczyłem na papierze znaki wodne; wielkie E i C, a z prawej strony odcisk jakiegoś nieznanego mi herbu.
— No? cóż sądzisz o tem? pytał Szerlok.
— Z lewej strony są inicyały fabrykanta.
— Tak, ale z prawej?
— Jakiś herb jako marka fabryczna. Nie znam zresztą tego herbu.
— Dzięki memu zamiłowaniu do heraldyki mogę ci to wyjaśnić — rzekł Holmes — jest to herb księstwa O***.
— A więc fabrykant jest może dostawcą dworu?
— Tak jest. Ale ten list pisał Niemiec. Czy nie uderzyło cię nic w jego stylu? Francuz ani Rosyanin nie byłby nigdy pisał w ten sposób, tylko Niemcy potrafią być tacy mało uprzejmi w stosunku do ludzi, od których czegoś żądają. No cóż na to powiesz?
Zaśmiał się, oczy mu błysły i wypuścił wielki błękitny kłąb dymu.
— Teraz musimy jeszcze wyświetlić, czego chce ten Niemiec, który pisze na takim oryginalnym papierze i obiecuje przyjść w masce. Jeżeli się nie mylę, to idzie on właśnie odsłonić tę tajemnicę!
Z ulicy doleciał moich uszu istotnie odgłos uderzeń końskich kopyt o bruk i turkot kół przed domem, a w tej chwili energicznie zadzwoniono do drzwi.
— Holmes gwizdnął zcicha.
— Ho, ho! to tak tętni jak parokonny zaprząg! rzekł i wyjrzał oknem. Tak, tak — mówił — ładny Brougham i para pysznych koni, każdy wart najmniej po sto pięćdziesiąt gwinei. No Watsonie, sądzę, że gdyby nawet nic szczególnego nie było w tej sprawie, to jednak pachnie ona pieniędzmi.
— A ja myślę, że uczynię teraz dobrze odchodząc! rzekłem powtarzając.
— Nawet nie myśl o tem, proszę cię doktorze! cóżbym począł bez ciebie? a zresztą ta historya obiecuje być zajmującą, dlaczegóż więc miałaby twoją ciekawość ominąć?
— Ale co powie twój klijent.
— Z nim nie rób sobie żadnych skrupułów! Może istotnie będziemy obaj potrzebować twojej pomocy. On już idzie. Siadaj więc napowrót w fotelu i uważaj!
Ciężki, powolny krok, który słychać było ze schodów i z kurytarza, zatrzymał się nagle przed drzwiami. W tej chwili zapukano silnie.
— Proszę wejść! rzekł Holmes.

Wszedł do pokoju mężczyzna wzrostu przynajmniej sześciu stóp i sześciu cali, o torsie i członkach herkulesowych. Suknie jego były bogate ale smaku w ubraniu nie przyznałby mu żaden wykwintny Anglik. Miał na sobie rodzaj krótkiego do kolan paltota, zapinanego na dwa rzędy i zdobnego z przodu szmuklerską robotą, którego kołnierz, rękawy, a nawet dolna krawędź zdobna była szerokimi wyłogami karakułowemi. Na wierzchu miał narzucony ciemno-niebieski płaszcz, podbity purpurowym atłasem i spięty wielkim berylem pod szyją. Ciemne spodnie, wpuszczone w dochodzące do połowy łydki cholewy, bogato futrem obłożonych butów, dopełniały tego dziwnego i obcego stroju. W ręku miał kapelusz o szerokich kresach a czarna maska, która okrywała mu górną połowę twarzy, musiała być włożoną dopiero w ostatniej chwili, bo jeszcze ją wchodząc poprawiał. Wyglądał z pod niej dół twarzy o wysuniętej grubej wardze dolnej i energicznym długim i prostym podbródku, znamionującym determinacyę lub upór.
— Czy pan otrzymał mój list? zapytał głosem głębokim i ostrym o wyraźnym niemieckim akcencie — uprzedziłem pana o mojej wizycie — mówiąc to, spoglądał na nas kolejno.
— Proszę, niech pan zechce usiąść — rzekł Holmes — oto mój przyjaciel i kolega, dr. Watson, który jest tak łaskaw, że pomaga mi w niektórych trudnych przedsięwzięciach. Z kimże mam zaszczyt...?
— Może mnie pan nazywać hrabią von Kramm... — przypuszczam, że pański przyjaciel jest człowiekiem honoru i dyskretnym, któremu mogę zawierzyć tajemnicę niezwykłej wagi. Zresztą wolałbym mieć do czynienia z samym panem Holmesem!
Podniosłem się natychmiast, by opuścić pokój, ale Holmes ujął mnie mocno za rękę i zmusił do zajęcia dawnego miejsca.
— Z nami obydwoma, albo z żadnym! oświadczył stanowczym głosem — tego co pan ma mi powiedzieć, może wysłuchać i doktór Watson!
— Hrabia wzruszył swemi szerokiemi ramionami.
— W takim razie — rzekł — muszę panów obydwóch zobowiązać do absolutnej dyskrecyi na przeciąg dwóch lat. Później ta sprawa nie będzie już mieć znaczenia, nawet gdyby ujawniło się moje nazwisko. Nie przesadzam jednak ani trochę, twierdząc, że ujawnienie jej w tej chwili mogłoby wywrzeć ogromny wpływ na historyę Europy.
— Zobowiązuję się do zupełnej dyskrecyi — rzekł Holmes.
— Ja również! dodałem.
— Zechcą panowie wybaczyć, że przywdziałem maskę — mówił dalej dziwny gość Szerloka — ale wysoko stojąca osobistość, w której imieniu przychodzę z panami traktować, życzyła sobie wyraźnie, by agent jej pozostał panom nieznanym. Równocześnie muszę też wyznać, że przedstawiłem się panom pod fałszywem nazwiskiem.
— O tem wiedziałem — rzekł Holmes sucho.
— Okoliczności nakazują najwyższą delikatność w postępowaniu. Chodzi o odwrócenie wielkiego skandalu od pewnego książęcego domu, skandalu, który mógłby dom ten poważnie skompromitować. Trzeba tego uniknąć za jakąkolwiek cenę. Sprawa ta, mówiąc otwarcie, dotyczy dynastyi książąt N***, panującej w O***.
Holmes oparł się wygodnie o poręcze fotelu i przymknął oczy.
— I o tem także wiedziałem już — szepnął.
Z widocznem zdziwieniem spojrzał przybyły na niedbale wyciągniętą postać najzręczniejszego agenta policyjnego w Europie. Holmes leniwo podniósł powieki i popatrzył na swego herkulesowego gościa.
— Gdyby wasza wysokość raczyła opowiedzieć mi sprawę, o jaką chodzi — rzekł zwolna — byłoby mi daleko łatwiej udzielić rady.
Klijent Szerloka zerwał się nagle z krzesła i począł biegać po pokoju szybkim, nerwowym krokiem. Nareszcie gwałtownym ruchem zdarł z twarzy maskę i rzucił ją na ziemię.
— Zgadłeś pan! zawołał — jestem księciem N*** — dlaczegóż zresztą mam to dłużej ukrywać!
— Istotnie nie widzę powodu — rzekł Holmes spokojnie — przecież wiedziałem o tem, zanim wasza wysokość wyrzekła jedno słowo!
Nasz dziwny gość usiadł znowu i przeciągnął dłonią po czole wysokiem i białem.
— Pragnę, byś pan jednak zrozumiał — powinien pan to zrozumieć! że nie mam zwyczaju zajmować się osobiście takiemi sprawami. A przecież nie mogłem tej właśnie powierzać jakiemuś pośrednikowi, bo tem samem oddałbym mu się najzupełniej w ręce! W nadziei, że nie odmówisz mi pan swej rady, przybyłem incognito do Londynu!
— Zatem proszę, niech wasza wysokość raczy mówić — rzekł Holmes, przymykając znowu powieki.
— Będę się streszczał; okoliczności sprawy są takie: przed pięciu laty jeszcze, bawiąc dłużej w Petersburgu, zawarłem tam znajomość z pewną znaną awanturnicą, Ireną Adler. Imię to nie jest panu obce prawdopodobnie.
— Doktorze, bądź tak dobry i popatrz w moim skorowidzu! rzekł Holmes, nie otwierając oczu.
Przed kilku laty już zaczął on spisywać systematycznie wszystko, o czem się zkądkolwiek dowiadywał w stosunku do różnych osób i spraw, tak że nie można mu było wymienić nazwiska jakiejś osoby, miejscowości, czy rzeczy, o którejby nie miał w swym „skorowidzu“ — tak swój notatnik nazywał — jakichś bliższych informacyi. Tym razem znalazłem też biografię kobiety wymienionej przez księcia, pomiędzy notatką o pewnym hebrajskim rabinie a życiorysem jakiegoś kontradmirała, autora studyum o rybach, żyjących w głębinach morskich.
— Masz? zapytał Szerlok — dobrze, zobaczmy więc co o niej wiemy! Hm! urodzona w New-Jersey w r. 1868. Głos altowy. La Scala. Prymadonna opery cesarskiej w Petersburgu — aha! ustąpiła ze sceny! tak! Mieszka w Londynie № 0, dobrze. Wasza wysokość zawiązał z tą osobą pewne stosunki i napisał do niej parę kompromitujących listów, których zwrot byłby teraz bardzo pożądany. Czy nie tak?
— Tak! zupełnie tak — ale jakim sposobem pan wie —
— Czy nastąpiły tajemne zaślubiny?
— Nie.
— Czy niema jakich umów, albo zobowiązań oficyalnych?
— Niema żadnych.
— W takim razie nie rozumiem waszej wysokości. Gdyby ta młoda osoba zapragnęła zużytkować owe listy dla wyzysku lub w jakimkolwiek innym celu, jakże dowiodłaby ich autentyczności?
— Ależ charakter mego pisma...?
— Ba! mógłby być podrobiony!
— Listy te są pisane na specyalnym gatunku papieru, wyrabianego do mego wyłącznego użytku.
— Można było skraść taki papier.
— A pieczątka moja?
— Może być również podrobiona.
— A moja fotografia?
— Kupiona.
— Ależ... na tej fotografii jesteśmy oboje... razem!
— Ooo, źle! wasza wysokość popełnił błąd. To bardzo niedobrze!
— Byłem oszalały pod wpływem zmysłów!
— Wasza wysokość skompromitował się poważnie.
— Byłem wówczas bardzo młody i nie byłem jeszcze panującym. Mam dziś dopiero trzydzieści lat.
— Trzeba wydostać koniecznie tą fotografię.
— Dotąd wszelkie moje usiłowania w tym kierunku były daremne.
— Czy wasza wysokość próbował pieniędzmi trafić do celu?
— Nie chce oddać tej fotografii za żadną cenę!
— Hm! trzeba ją więc wykraść!
— Już pięć razy próbowano to zrobić. Dwukrotnie włamywano się do jej mieszkania — raz przetrząśnięto wszystkie bagaże w czasie jej podróży — dwa razy wykonano nawet na nią osobisty napad — wszystko daremnie!
— Nie znaleziono żadnego śladu?
— Najmniejszego!
Holmes zaśmiał się.
— Historya ta jest sobie wcale zabawną!
— Ale dla mnie jest ona bardzo poważną! rzekł książę.
— Tak, przyznaję. Czy wiadomo chociaż, co ona z tą fotografią zamierza począć?
— Chce mnie przyprawić o nieszczęście!
— Jakim sposobem?
— Mam zamiar zawrzeć związek małżeński.
— Tak, słyszałem coś o tem.
— Z księżniczką Klotyldą, młodszą córką króla... zna pan zapewne surowe pojęcia moralności tego dworu — a księżniczka sama jest wrażliwa jak mimoza. Gdyby więc jakikolwiek cień padł na mnie — plan mój musiałby upaść.
— A Irena Adler?
— Grozi mi — chce posłać tę fotografię mej narzeczonej! I ona to uczyni, jestem przekonany. Nie zna pan jej energii! ach, jej słodka twarz Madonny bynajmniej tego nie zdradza! Ale niema takiej rzeczy, którejby nie uczyniła, by przeszkodzić temu małżeństwu!
— Czy pewną jest rzeczą, że fotografia znajduje się jeszcze w jej ręku?
— Tak, najzupełniej pewną.
— Zkąd o tem wie wasza wysokość?
— Przysięgła wysłać ją dopiero w dniu ogłoszenia mych zaręczyn. Uroczystość ta przypada w najbliższy poniedziałek.
— No, mamy zatem jeszcze trzy dni! rzekł Holmes spokojnie — składa się to bardzo szczęśliwie, gdyż muszę jeszcze przedtem załatwić dwie inne pilne sprawy. Wasza wysokość pozostaje tymczasem w Londynie?
— Tak. Znajdzie mnie pan w hotelu Langham pod nazwiskiem hrabiego von Kramm.
— A zatem tam prześlę mój raport waszej wysokości.
— Proszę pana o to bardzo! Może pan sobie wyobrazić w jakiem strasznem wciąż jestem wzruszeniu!
— Tak. Pozostaje więc tylko jeszcze kwestya pieniężna.
— O, proszę, daję panu carte blanche!
— Zupełnie?
— Dałbym chętnie jeden z mych zamków za tę fotografię!
— A wydatki natychmiastowe?
Książę dobył z kieszeni gruby portfel i dużą sakiewkę i położył oboje na stole.
— Tu jest trzy tysiące siedemset funtów szterlingów w złocie i banknotach.
Holmes nakreślił pokwitowanie na kartce swego notatnika, wydarł je i podał księciu.
— A adres damy? — zapytał.
— Briony Lodge, Serpentine Avenue, St. Johns Wood.
Holmes zanotował.
— Jeszcze jedno pytanie — rzekł — czy to była fotografia duża, formatu gabinetowego?
— Tak.
— Dobrze. Mam zatem zaszczyt życzyć waszej wysokości dobrej nocy!
Książę wstał i, skłoniwszy się nam, opuścił pokój.
— Dobranoc i tobie, Watsonie! — rzekł Szerlok do mnie, gdy ucichł już przed domem turkot książęcego ekwipażu — byłbym jednak bardzo rad, gdybyś jutro zaszedł do mnie o trzeciej po południu — chętnie pomówiłbym z tobą o tej sprawie.
Przyrzekłem przybyć o umówionej godzinie i poszedłem do domu.






II.

Nazajutrz stawiłem się na Bakerstreet punktualnie o trzeciej, ale Holmes jeszcze nie wrócił z miasta. Gospodyni jego opowiedziała mi, że wyszedł przed ósmą z domu. Zasiadłem więc przed kominkiem z usilnem postanowieniem doczekania się go. Sprawa księcia zainteresowała mnie mocno, a chociaż nie miała ona tego posępnego i strasznego charakteru, który cechował inne opisane przezemnie awantury Szerloka, jednak ze względu właśnie na osobistości, do których się odnosiła, była wyjątkowo zajmującą. Zawsze zresztą odczuwałem żywą przyjemność, mogąc obserwować bystrą i śmiałą logikę mego przyjaciela i mistrzowski jego sposób ujmowania każdej sytuacyi. Byłem tak przyzwyczajony do powodzenia, towarzyszącego stale wszystkim jego czynom, że myśl o nieudaniu się jakiegoś jego planu nawet nie przychodziła mi do głowy.
Przed samą czwartą drzwi otwarły się i w progu stanął jakiś dosyć obdarty i niechlujny, a przytem w miarę podpity masztalerz z rozwichrzoną czupryną, jasnemi bakenbardami i mocno zaczerwienioną gębą. Jakkolwiek znałem wybornie zdumiewający dar Holmesa zmiany swej postaci za pomocą przebrania, nie byłem jednak pewny, czy jego mam przed sobą, dopóki nie znikł, skinąwszy mi lekko głową, w drzwiach przyległej sypialni. Za pięć minut powrócił ubrany starannie i bez zarzutu i włożywszy ręce głęboko w kieszenie rzucił się na fotel, stojący przed kominkiem, ze szczerym śmiechem.
— Wybornie! — rzekł, śmiejąc się wciąż.
— Cóż takiego? — spytałem.
— Udało się doskonale! ręczę, że nie zgadniesz, czem zajmowałem się dziś i jak skończyłem mój dzień!
— Nie mam wyobrażenia. Zapewne śledziłeś Irenę Adler? obserwowałeś urządzenie jej domu i jej zwyczaje?
— Naturalnie, i zdarzyły mi się ciekawe rzeczy! Pozwól, że ci to opowiem. Opuściłem dziś rano mieszkanie w przebraniu grooma, szukającego służby. Powiadam ci, pomiędzy tą służbą stajenną panuje ogromne koleżeństwo i solidarność iście wolnomularska. Skoro tylko należysz do ich cechu, możesz dowiedzieć się wszystkiego, co zechcesz! to też bardzo prędko odszukałem mieszkanie Ireny.
Jest to dwupiętrowa willa, pieścidełko prawdziwe, z ogrodem na tyłach, przytykająca swym frontem wprost do ulicy. Na dole z prawej strony znajduje się obszerny i pięknie umeblowany pokój mieszkalny, z ogromnemi prawie do podłogi sięgającemi oknami, zamykanemi na te nasze poczciwe angielskie zasuwy, które każde dziecko potrafi otworzyć. Zresztą niema tam nic godnego uwagi, chyba to jedno, że do okna nad drzwiami można się dostać z dachu przyległego budynku dla służby. Zapuściłem się w głąb i znalazłem stajnię w uliczce, przytykającej do muru ogrodowego. Pomogłem tam masztalerzom w czyszczeniu koni, otrzymałem za to szklankę piwa i dowiedziałem się od nich o pannie Adler wszystkiego, co chciałem wiedzieć. Naturalnie, musiałem przytem wysłuchać biografii przynajmniej jakich dziesięciu osób z sąsiedztwa, które nic a nic mnie nie obchodzą.
— No, a Irena Adler? — spytałem.
— O, ta zawróciła głowę wszystkim mężczyznom tej dzielnicy! Jest to najpiękniejsze stworzenie na świecie — co do tego cała stajnia przy Serpentine-Avenue jest jednego zdania. Żyje jednak dosyć samotnie — śpiewa od czasu do czasu na różnych koncertach, codzień o piątej wyjeżdża na spacer, a o siódmej wraca na obiad. O innych porach rzadko wydala się z mieszkania. Przyjmuje u siebie tylko jednego mężczyznę, uderzającej piękności bruneta. Przyjeżdża on do niej raz lub dwa razy dziennie i nazywa się pan Godfroy Norton z dzielnicy Temple. Widzisz jak to dobrze mieć znajomości ze stangretami. Moi koledzy odwozili go do domu niejednokrotnie i wiedzą o nim wszystko, co potrzeba. Skoro tylko przestali gadać, zacząłem sobie spacerować w pobliżu i ułożyłem już plan kampanii.
Ten pan Norton w całej tej sprawie nie jest bez znaczenia. Jest on na nieszczęście prawnikiem. Jaki między nim a Ireną Adler istnieje stosunek i jaki on ma powód do częstych swoich odwiedzin u niej? Czy Irena jest jego klijentką, przyjaciółką, czy kochanką? Oto najważniejsze pytania, jakie sobie postawiłem. Gdyby była jego klijentką, oddałaby mu bezwątpienia fotografię do przechowania — gdyby była kochanką, no! mniej bym się tego obawiał! W każdym razie od odpowiedzi na te pytania zależało, czy czynić mam poszukiwania w mieszkaniu damy, czy też jej przyjaciela. Odpowiedź była trudna i cała sprawa zacinała się na tym punkcie. Lękam się, że te szczegóły znudzą cię, Watsonie, ale bez nich niepodobna zrozumieć sytuacyi.
— Słucham cię z całą uwagą! — odparłem.
— Otóż biedziłem się jeszcze z temi wątpliwościami, kiedy zaturkotała dorożka i zatrzymała, się przed domem Ireny. Wyskoczył z niej uderzająco piękny mężczyzna z orlim nosem i starannie utrzymaną brodą. Był to bezwątpienia ów gość Ireny, którego mi opisywano. Jegomości temu śpieszyło się widocznie. Kazał stangretowi czekać na siebie i wpadł w głąb domu, mijając pokojówkę, która mu drzwi otwarła, jak komuś z domowych. Bawił w willi około pół godziny. Od czasu do czasu widziałem w oknach dolnego pokoju jego postać. Biegał tam i napowrót, gestykulując gwałtownie. Ireny ani śladu widać nie było. Nareszcie ukazał się na progu widocznie bardzo wzburzony. Spojrzał na zegarek i zawołał: „Pędź co koń wyskoczy! najpierw na Regentstreet do Grossa i Hankey’a, a potem do kościoła św. Moniki, Edgeware Road! Płacę pół gwinei, jeżeli pojedziemy nie dłużej jak dwadzieścia minut!“
Stangret zaciął konia i powozik pomknął jak strzała. Namyślałem się, czy nie podążyć za nim, kiedy z małej uliczki od stajni zajechało małe lando przed drzwi willi. Stangret zapinał jeszcze guziki płaszcza, kiedy drzwi otwarły się i wyszła z nich Irena w wielkim pośpiechu. Sama otwarła sobie drzwiczki i wskoczyła do powozu. „Pół suwerena, jeżeli w 20 minut staniemy przed kościołem św. Moniki!“ — zawołała.
Widziałem ją tylko w przelocie, ale rozumiem doskonale, że mężczyźni dla niej szaleją! Swoją drogą trzeba było korzystać z okazyi. Na szczęście znalazłem dorożkę i kazałem się wieźć jaknajszybciej do owego kościoła. Stangret wprawdzie zmierzył mnie dość pogardliwym wzrokiem, kiedy wsiadałem, ale i ja zawołałem jak oni: pół suwerena, jeżeli za dwadzieścia minut będziemy przed kościołem św. Moniki! Było wówczas dwadzieścia pięć minut do dwunastej. Kiedy przybyłem przed kościół, zastałem tam już ekwipaże obojga moich poprzedników. Z koni buchał opar. Zapłaciwszy, wszedłem szybko do środka. Oprócz Ireny i Nortona, był tam tylko ksiądz, który mówił do nich coś z miną ogromnie zdumioną. Wszyscy troje stali przed ołtarzem. Powlokłem się boczną nawą ku temu ołtarzowi z miną próżniaka, który wstąpił do kościoła, nie wiedząc, co z czasem zrobić. Ku memu wielkiemu zdziwieniu wszyscy troje zwrócili na mnie oczy i Godfroy Norton żwawo ku mnie podszedł.

— Dzięki Bogu! — zawołał — może zechce nam pan wyświadczyć bardzo ważną usługę? proszę za mną! ale prędko, prędko!
— Cóż to ma być? — zapytałem z głupia frant.
— Chodź pan, na miłość boską! — mamy tylko jeszcze trzy minuty czasu! — jeżeli miną, nim załatwimy tę sprawę, wszystko przepadnie!
I powlókł mnie do ołtarza. Zaledwie tam stanąłem zdumiony, nie pojmując jeszcze, co się tu dzieje, posłyszałem jakieś pytania, na które dawałem odpowiedzi, powtarzając, to co mi podszepnięto do ucha. Przyświadczałem czemuś, o czem nie miałem żadnego pojęcia! Krótko mówiąc, byłem świadkiem ślubu Ireny Adler, panny, z Godfroy’em Norton’em, kawalerem. W okamgnieniu cała ceremonia była dokonaną i z prawej strony dziękował mi jakiś pan a z lewej — jakaś dama. Powiadam ci, w życiu nie byłem jeszcze nigdy w tak głupiem położeniu i na samo wspomnienie śmiać mi się chce jeszcze! Coś z tym ślubem musiało naturalnie być w nieporządku — a ksiądz widocznie nie chciał go udzielić bez świadka. Gdybym się tam był nie znalazł tak w samą porę, to pan oblubieniec musiałby sobie sprowadzać świadka z ulicy. Piękna oblubienica podarowała mi suwerena, którego każę sobie przyczepić do dewizki na pamiątkę tego zdarzenia!
— Ależ to zwrot zupełnie nieoczekiwany! — rzekłem — cóż teraz będzie?
— Tak. Moje zamiary zdawały się też być w poważnem niebezpieczeństwie. Nowożeńcy mieli taką minę, jak gdyby chcieli natychmiast puścić się w podróż poślubną, musiałem więc zacząć odrazu energicznie działać. Ale na progu kościoła rozstali się. On pojechał do Temple, ona do swojej willi. „O piątej jadę, jak zwykle, do parku!“ zawołała do niego, odjeżdżając. Więcej nic już nie słyszałem. No i pojechali, a ja poszedłem już dalej, by poświęcić się swoim interesom.
— Mianowicie?
— Zjeść kawałek rostbefu na zimno i wypić szklankę piwa! — rzekł dzwoniąc — od rana nie miałem czasu pomyśleć o jedzeniu a wieczorem będę miał prawdopodobnie dużo do roboty! Chcę cię zresztą prosić o pomoc, doktorze!
— Z przyjemnością!
— Nie będziesz się przecież bał wykroczyć przeciwko literze prawa?
— Nic a nic.
— I nie będziesz się obawiał, gdyby cię zamknięto w kozie w danym wypadku?
— Dla dobra sprawy, bynajmniej.
— O, sprawa jest zupełnie dobrą!
— A zatem rozporządzaj mną, proszę!
— Wiedziałem, że mogę liczyć na ciebie!
— Cóż zamyślasz?
— Opowiem ci skoro tylko moja gospodyni przyniesie mi jedzenie! Wybacz mój drogi — mówił, zabierając się do spóźnionego śniadania — ale muszę jednocześnie jeść i mówić, zostaje mi bowiem bardzo mało czasu. Za dwie godziny musimy już być na placu naszego działania, bo panna, a raczej już pani Irena o siódmej wraca z przejażdżki. Więc jeżeli chcemy ją zastać, musimy jechać do Briony-Lodge.
— A potem?
— Pozostaw to już mnie. Wszystko już obmyśliłem i przygotowałem. Muszę jednak przy jednem obstawać — przy tem mianowicie, żebyś ty czynnie nie mieszał się do niczego pod żadnym pozorem. Rozumiesz?
— Więc mam być neutralnym?
— Najzupełniej. Prawdopodobnie przyjdzie do różnych zawikłań, ale nie kłopocz się o to. Skoro już dostanę się do wnętrza domu — co jest najważniejszą rzeczą — to już wszelkie awantury ustaną. W cztery do pięciu minut potem okno dolnego pokoju zostanie otwarte. Otóż ty musisz być w pobliżu tego okna w tej chwili.
— Rozumiem.
— Powinieneś mnie dojrzeć z ulicy w pokoju i nie powinieneś już spuszczać mnie z oka.
— Rozumiem.
— Skoro tylko podniosę rękę do góry, wrzucisz do pokoju przedmiot, który ci dam i równocześnie zaczniesz krzyczeć: gore! Czy pojmujesz to wszystko.
— Zupełnie dokładnie.
— Niema w tem nic niebezpiecznego —, rzekł, wydobywając z kieszeni długą kiszkę w formie cygara — jest to zwykła rakieta, taka, jakiej używają robotnicy w kopalniach ołowiu, opatrzona na obu końcach automatycznemi zapalniczkami, które powodują wybuch. Twój okrzyk alarmowy na ulicy rozejdzie się prędko. Pójdziesz wówczas w dół ulicą, a za dziesięć minut ja cię już dopędzę. Spodziewam się, że wyjaśniłem ci wszystko zrozumiale?
— Mam zachować się neutralnie na ulicy, zbliżyć się do okna, dojrzeć ciebie w pokoju i nie spuszczać cię z oka, wrzucić tam na twój znak tę rakietę, krzyczeć „gore!“ a potem czekać na cię na rogu ulicy?
— Tak, to wszystko!
— Możesz więc na mnie najzupełniej liczyć!
— Dobrze. Zatem czas, bym i ja przygotował się do swej roli!
Udał się do swego sypialnego pokoju i za chwilę wyszedł przebrany za miłego i dostatnio odzianego księdza sekty metodystów. Jego szeroki, czarny kapelusz, obszerne spodnie, siwa peruka, miły łagodny uśmiech i właściwy metodystom wyraz życzliwej, dobrodusznej ciekawości — składały się na wyborną całość. Holmes zmienił jednak nietylko ubranie. Przekształcił swoje rysy i sposób obejścia do niepoznania.

Brakowało jeszcze dziesięć minut do siódmej, kiedy byliśmy już na Serpentine-Avenue. Zmierzchało się już i zapalano właśnie latarnie. Zaczęliśmy przechadzać się przed willą tam i napowrót, czekając na przybycie jej właścicielki. Dom miał wygląd zupełnie odpowiadający wyobrażeniu, jakie sobie utworzyłem o nim z opowieści Holmes’a, tylko miejscowość była ludniejszą niż myślałem. Wydawało mi się nawet, że jest ona zbyt ożywioną jak na taką małą uliczkę. Na jednym rogu gawędziła jakaś gromadka próżniaków, wprost willi szlifierz ostrzył noże na przewoźnym swym przyrządzie, dalej paru żołnierzy romansowało z jakąś służącą. Kilku młodych eleganckich ludzi, paląc cygara, spacerowało po chodnikach.
— Widzisz, mój kochany — rzekł Holmes — ten dzisiejszy ślub skomplikował nieco sprawę. Fotografia jest teraz obosiecznym mieczem. Nie sądzę, aby pani Irenie zależało teraz tak bardzo na pokazaniu jej panu Norton’owi, a przynajmniej zależy jej na tem akurat tyle, ile księciu na tem, by tę fotografię mogła podziwiać księżniczka Klotylda. Cała rzecz tylko w tem — gdzie ona ją ukrywa?
— A właśnie!
— Jest rzeczą bardzo nieprawdopodobną, by miała ją zawsze przy sobie nosić. Fotografia gabinetowego formatu jest stanowczo za dużą, aby ją można było ukryć z łatwością w sukni kobiecej. Dlatego myślę, że nie nosi jej ona przy sobie.
— Więc gdzież może tkwić ta fotografia?
— Może u jej bankiera, albo u jej adwokata. Obydwie te ewentualności są niezupełnie wykluczone, ale nieprawdopodobne. Bo dlaczegóż miałaby tę fotografię oddawać komuś obcemu do schowania? Na siebie samą mogła liczyć, ale trudno obrachować, czy jaki człowiek interesu, postronny w dodatku, mógłby się oprzeć wpływowi księcia, jakiemuś może cichemu naciskowi politycznemu? A zresztą książę mówił, że w najbliższych paru dniach ma ona potrzebować tej fotografii, musi ją więc mieć pod ręką teraz. Dlatego sądzę, że musi ona być ukryta gdzieś w jej mieszkaniu.
— Ależ tam włamano się już przecież dwukrotnie! szukano...
— Ba! Nie umieli poprostu szukać!
— A jakże ty ją chcesz znaleźć?
— Nie będę jej wcale szukał!
— Jakto?
— Ona sama musi mi ją pokazać!
— Tego z pewnością nie będzie chciała uczynić!
— To też nie dam jej wcale wolności wyboru. Słyszysz powóz? jedzie! no, trzymajże się ściśle mojej instrukcyi.
Ukazały się światła latarni powozowych i małe eleganckie lando zajechało przed willę. Zaledwie powóz stanął, jeden z włóczących się dookoła gamoniów przyskoczył, by otworzyć drzwiczki i dostać za to napiwek. Ale drugi miał ten sam zamiar i obaj wpadli na siebie. Wszczęła się kłótnia głośna. Obydwaj stojący opodal żołnierze zaraz się do niej wmieszali, stojąc po stronie pierwszego, a szlifierz z przeciwka też do niej przystąpił, broniąc drugiego. Przyszło do starcia a wysiadająca z powozu młoda dama stanęła niespodzianie wśród gromadki ludzi, nacierającej na siebie z podniesionemi pięściami i kijami. Holmes rzucił się jej na pomoc, ale zaledwie wpadł między zapaśników, przewrócił się na ziemię z twarzą oblaną krwią od silnego ciosu. Na ten widok bijący się drapnęli na wszystkie strony i tylko paru przyzwoicie ubranych przypatrujących się tej scenie widzów pośpieszyło damie i jej zranionemu obrońcy z pomocą. Irena Adler skoczyła na stopnie podjazdu willi i obróciła się niezdecydowana ku ulicy, przyczem dojrzałem w świetle latarni jej cudowną istotnie i wytworną postać.
— Czy ten biedny pan jest ciężko zraniony? — spytała.
— On nie żyje! — zawołało parę głosów.
— Nie, nie! jeszcze oddycha! — rzekł jeden z nich — ale sądzę, że będzie po nim, zanim go do szpitala dostawić będzie można.
— Mój Boże! taki dobry człowiek! — rzekła jakaś kobieta — gdyby się nie był wmieszał w tę sprawę, byliby tej pani zdarli łańcuch i zegarek! To znane rzezimieszki! O, jeszcze się rusza!
— Ależ tu go przecież nie można tak zostawić! — zawołał ktoś — czy nie pozwoli pani, byśmy go wnieśli do domu? Niechże chociaż umrze nie na ulicy!
— Naturalnie, umieśćcie go panowie — na dole w pokoju jest wygodna sofa — proszę za mną! — rzekła Irena.
Zwolna i ostrożnie wniesiono Holmes’a do wnętrza domu i złożono na sofie w eleganckim pokoju na dole. Patrząc przez wielkie okno, obserwowałem uważnie to wszystko, tem łatwiej że zapalono w pokoju światła, a przez pośpiech zapomniano zapuścić w oknach zasłony.
Zadawałem sobie pytanie, czy jego fałszywe położenie i ta dziwna gra nie przyczynia mu teraz jakich wyrzutów sumienia. Co do mnie, uczuwałem pewien wstyd, myśląc, że knujemy podstęp przeciwko tej młodej czarującej kobiecie, co opiekowała się Szerlokiem z taką troskliwością.
Ale pomyślałem, że cofać się teraz już za późno i wydobyłem z kieszeni rakietę. Uspokoiła mnie myśl, że przecież jej się nic złego nie stanie i że przeszkodzimy jej tylko w wyrządzeniu zła innej osobie.
Tymczasem Holmes się podniósł i uczynił taki ruch, jakby mu ciężko było oddychać.
Służąca, stojąca obok niego, pośpieszyła otworzyć okno. W tej samej chwili dostrzegłem, że podnosi rękę i cisnąłem swoją rakietę do pokoju, krzycząc co siły „gore! ratujcie!“
Krzyk mój powtórzyły w ulicy natychmiast jakieś obce głosy i mnóstwo ludzi zaczęło się zbiegać. Ogromne kłęby dymu buchnęły tymczasem z otwartego okna pokoju. Widziałem w tym gwarze sylwetki ludzi, biegających tu i ówdzie z krzykiem, i usłyszałem w tym dymie i hałasie głos Holmesa, zapewniający, że alarm był fałszywy.
Przecisnąłem się więc przez zbity tłum i poszedłem do rogu ulicy. Nie upłynęło jeszcze pięciu minut, gdy zjawił się przy mnie Holmes i w milczeniu ujął moje ramię. Skierowaliśmy się ku domowi. Przez parę minut szliśmy, nie mówiąc ani słowa. Czekałem aż Holmes zacznie. Nareszcie skręciliśmy w spokojną już ulicę Edgeware Road.
— Doskonale wywiązałeś się z zadania, doktorze! rzekł wreszcie — niepodobna było lepiej tego zrobić. No, teraz już wszystko w porządku.
— Masz więc fotografię?
— Jeszcze nie, ale wiem gdzie ona jest schowana!
— Jakżeś to wypenetrował?
— Ona sama pokazała mi kryjówkę — mówiłem ci przecież, że tak będzie!
— Nic nie rozumiem.
— Nie chcę robić tajemnicy żadnej! — rzekł śmiejąc się — cała historya jest bardzo prosta. Zgadujesz zapewne, że całe to zbiegowisko na ulicy było urządzone umyślnie. Wszyscy ci ludzie zostali specyalnie zaangażowani na dzisiejszy wieczór.
— Tak też i myślałem!
— Skoro się rozpoczęła awantura, miałem w ręce trochę wilgotnej, czerwonej farby. Padając, umazałem sobie twarz i wyglądałem naturalnie strasznie. To stara sztuczka.
— Tego domyśliłem się także.
— Wniesiono mnie do domu. Temu nie mogła przeszkodzić. I właśnie złożono mnie w tym pokoju, o który mi chodziło. Pokój ten przytyka do jej sypialni, nic zatem nie mogło ujść mojej uwagi. Kiedy mnie złożono na sofie, udałem, że przychodzę do siebie, tylko duszno mi bardzo. Otwarto więc okno, a wtedy przyszła kolej na ciebie.
— Cóż ci to mogło pomódz?
— O, bardzo wiele. Każda kobieta rzuci się ratować najdroższy swój skarb, skoro tylko usłyszy, że dom jej płonie. Jest to odruch zupełnie naturalny i nieraz już zużytkowałem go na swą korzyść. Kobieta zamężna, matka, ratuje najpierw dziecko, kobieta niezamężna swoje klejnoty. Otóż sądziłem zupełnie słusznie, że dla naszej damy najdroższym skarbem jest wiadoma fotografia. Dałaby wszystko, żeby ją ocalić z płomieni. Alarm pożarny wypadł znakomicie. Dym i dzikie wrzaski pokonałyby najsilniejsze nerwy. Ona też reagowała odrazu. Fotografia znajduje się w małej ściennej niszy, krytej fałszywą ścianą, tuż nad dzwonkiem. Pani Irena rzuciła się tam odrazu i przekonałem się nawet, spojrzawszy szybko z boku, że wydobyła ztamtąd fotografię. Kiedy zawołałem, że to fałszywy alarm, schowała ją szybko napowrót, obejrzała wraz ze mną rakietę i poszła do sypialni. Potem już jej nie widziałem. Złożywszy stokrotne podziękowania za okazaną mi troskliwość, wyniosłem się czemprędzej. Wahałem się, czy nie chwycić fotografii, ale do pokoju wszedł stangret i nie spuszczał mnie z oka. Uznałem więc za stosowne odłożyć to na później, skoro jakaś drobnostka mogłaby wszystko zepsuć.
— I co teraz? — zapytałem.
— Cóż, teraz to już doprawdy niema prawie co robić. Jutro złożę tej pani w towarzystwie księcia wizytę. Jeżeli masz ochotę, możesz nam towarzyszyć. Będziemy przyjęci na dole i pewnie pani Irena każe na siebie czekać. Wątpię tylko, czy kiedy wyjdzie, zastanie nas jeszcze, również jak i fotografię. Może książę będzie miał specyalną satysfakcyę, mogąc ją własnoręcznie odebrać.
— Kiedyż ta wizyta nastąpi?
— Jutro o ósmej zrana. O tej porze dama jeszcze jest w łóżku i będziemy mieli wolne ręce. Naturalnie musimy być punktualni, bo niewiadomo, czy małżeństwo nie wprowadziło jakich zmian w sposobie jej życia i zwyczajach. Natychmiast też uprzedzę księcia.
Podczas rozmowy dotarliśmy do drzwi mieszkania naszego na Bakerstreet. Szerlok szukał właśnie klucza w kieszeni, kiedy jakiś przechodzień zawołał, mijając go: „dobranoc panu, panie Holmes!“. Na chodnikach było o tej porze dosyć dużo ludzi, a życzenie to zdawało się pochodzić od jakiegoś młodego człowieka, owiniętego w fałdzisty płaszcz, który szybko podążył naprzód.
— Gdzieś już słyszałem ten głos! rzekł Holmes, patrząc w słabo oświetloną ulicę. — Kto to mógł być u dyabła?!






III.

Spałem tej nocy przy Bakerstreet u Holmes’a i właśnie piliśmy ranną kawę, kiedy zjawił się książę. Wpadł jak wicher.
— Ma ją pan rzeczywiście? zapytał, chwytając Szerloka za ramiona.
— Dotąd jeszcze nie.
— Ale ma pan nadzieję?
— Mam.
— W takim razie chodźmy, proszę. Drżę z niecierpliwości!
— Musimy najpierw posłać po powóz.
— Mój Brougham czeka przed domem.
— Tem lepiej.
Wsiedliśmy i pojechali szybko do Briony Lodge.
— Irena Adler wyszła za mąż — zauważył Holmes.
— Wyszła za mąż?! Kiedy?
— Wczoraj.
— I za kogóż?
— Za adwokata angielskiego, nazwiskiem Norton.
— Rzeczywiście? No kochać go w żadnym razie nie będzie!
— A jednak byłoby to do życzenia w interesie waszej wysokości.
— Z jakiego powodu?
— Bo to uchroniłoby waszą wysokość od wszelkiej przykrości w przyszłości. Jeżeli Irena kocha męża, to nie kocha już waszej wysokości, a jeżeli nie kocha, to nie widzę powodu, dla którego miałaby plany waszej wysokości na przyszłość krzyżować?
— Rozumuje pan bardzo słusznie; a jednak — ach, chciałbym doprawdy bardzo, aby ta kobieta była mi równą pod względem urodzenia — coby to z niej była za księżna! książę utonął w myślach i milczeliśmy aż do chwili przybycia na miejsce.
Gdy powóz stanął przed Briony-Lodge, drzwi willi były szeroko otwarte, a na progu stała jakaś starsza dama, przypatrując się z nadmiernym uśmiechem jak wysiadaliśmy.
— Pan Szerlok Holmes, nieprawdaż? zapytała mego przyjaciela.
Spojrzał na nią zdziwiony niepomiernie.
— Tak jest — odrzekł — jestem Szerlok Holmes!
— Moja pani zapowiedziała mi prawdopodobne przybycie pańskie — rzekła gospodyni — odjechała wraz z mężem pociągiem, który odchodzi o 5 minut 15 z Charing-Cross na kontynent.

— Co? zawołał Szerlok blady jak ściana, czy pani chce przez to powiedzieć, że pani Norton opuściła Anglię?
— Tak; na zawsze...
— A papiery?! zawołał książę — a więc wszystko stracone!
— Musimy się przekonać! — rzekł Holmes. Odsunął na bok gospodynię i wszedł do domu. Książę i ja pośpieszyliśmy za nim. Meble w pokojach były poprzestawiane w nieładzie — szafy otwarte i próżne. Holmes poskoczył do ściany, gdzie był dzwonek, pocisnął tam ukrytą sprężynkę i otwarł tajną skrytkę, z której wydobył dużą fotografię i list. Fotografia przedstawiała Irenę Adler w stroju balowym, list adresowany był do Szerloka Holmesa. Przyjaciel mój rozerwał kopertę i zaczęliśmy czytać go wszyscy trzej naraz.
Był on napisany o północy i brzmiał jak następuje:

Kochany Panie Holmes!
Odegrał pan zdumiewająco swą rolę i udało się panu pozyskać zupełne moje zaufanie. Aż do chwili alarmu pożarnego nic nie podejrzewałam, ale potem dostrzegłam, że się zdradziłam i poczęłam rozmyślać. Parę miesięcy temu już mnie ostrzegano przed panem i twierdzono, że pan jeden mógł sprawę księcia ze mną na jego korzyść rozstrzygnąć. Wtedy dowiedziałam się o adresie pana. Początkowo wstyd mnie było podejrzewać takiego zacnego staruszka kapłana, ale pan wie, ja też byłam aktorką i rozumiem się na dobrej masce. Nawet niejednokrotnie używałam przebrań z amatorstwa. Posłałam więc mego stangreta Johna do pokoju, a sama szybko przebrałam się w jeden z mych kostiumów. Zdążyłam na czas, by śledzić pana od wyjścia z mego domu aż do chwili kiedy stanąłeś przed swem mieszkaniem i wtedy to życzyłam panu dobrej nocy, poczem pośpieszyłam do mego męża. Obydwoje uznaliśmy, że lepiej będzie nie mierzyć się z panem i ustępujemy przed takim groźnym przeciwnikiem. Dlatego zastanie pan jutro gniazdko — próżne. Co do fotografii — może pański klijent być zupełnie spokojny. Kocham i jestem kochana przez człowieka o wiele szlachetniejszego od niego. Książę może robić co zechce, mimo, że ciężko względem mnie zawinił, nie stanę mu więcej na drodze. Fotografię zachowam jednak na pamiątkę i dla obrony przed ewentualną przyszłą napaścią. Zostawiam dla księcia inną, która będzie mu może droższą, i pozostaję z wysokim szacunkiem

szczerą pańską przyjaciółką
Ireną z Adlerów Norton.

— Co to za kobieta! Co za kobieta! zawołał książę skoro skończyliśmy czytać — czy nie mówiłem panu jak ona prędko i energicznie działa? Czy nie byłaby z niej doskonała księżna? przecież to nieoszacowana szkoda, że nie stoi ona na równym mnie stopniu?
— Sądząc z tego, jak postępuje, zdaje się, że istnieje zasadnicza różnica między nią a waszą wysokością — rzekł Holmes chłodno — żałuję tylko, że nie doprowadziłem tej sprawy do innego, lepszego rozwiązania!
— Ależ przeciwnie kochany panie! zawołał żywo książę — nie mogłem życzyć sobie lepszego! Jej słowo jest święte. Fotografia jest teraz tak jakby ją w ogień wrzucono!
— Bardzo rad jestem, że wasza wysokość zadowolniony!
— Jestem pańskim dłużnikiem. Proszę, powiedz mi pan, jak mógłbym się panu wywdzięczyć? może ten pierścień — to mówiąc, zdjął z palca przepyszny szmaragd i podał go Holmesowi.
— Wasza wysokość posiada coś bez porównania droższego! rzekł tenże.
— Proszę, zechciej pan wymienić?
— Tę fotografię.
Książę spojrzał nań ze zdumieniem.
— Fotografia Ireny? ależ, jeżeli tylko panu na niej zależy... proszę!
— Dziękuję waszej wysokości. Sprawę uważam zatem za załatwioną. Nic więcej uczynić tu nie można. Mam zaszczyt pożegnać waszą wysokość!
To mówiąc, skłonił się sztywno i odszedł, nie zauważywszy wyciągniętej ku sobie do uścisku książęcej dłoni.
W ten sposób skandal, grożący księstwu O*** i historyi europejskiej (!), został uchylony, a spryt i taktowna zręczność jednej kobiety pokrzyżowała najstaranniejsze i najgłębsze plany Holmesa.
Zwykle mawiał on o kobietach z lekkiemi drwinami, ale od tego czasu nie słyszałem już nigdy z ust jego o żadnej kobiecie drwiny.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.