Semko/Tom I/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Semko‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Semko
Podtytuł (Czasy bezkrólewia po Ludwiku).
(Jagiełło i Jadwiga)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.

Czynnym był zakon w tym czasie, sam jeden stosunkowo do krajów sąsiednich, używając największego bezpieczeństwa i spokoju, gdy naokoło niego wszędzie wrzały walki pomiędzy narodami, a bardziej między chciwemi władzy książęty.
Z jedną tylko Litwą, która dlań była polem zdobyczy, wycieczek, łowów na ludzi, Krzyżacy toczyli wojnę, ale i z tej strony słychać już było o jakichś rokowaniach tajemnych i zawieszeniu broni.
Mieli narzędzie potężne w ręku, Witolda, a ten starczył sam za największe wojsko. Cenili też wysoko tę zdobycz i nie myśleli jej z rąk puścić.
Mówiono już o tem głucho, że go nawet ochrzcili, do czego, jak się zdaje, ani on, ani oni wielkiej nie przywiązywali wagi, bo obrzęd ten odbył się w ciszy, w zakącie, bez żadnej uroczystości i wystawy.
Nie łudzili się tém nawróceniem — wiedzieli, że syn Kiejstuta przeszedł do nich i ich wiary, aby walczyć z Jagiełłą, chwycił się zakonu jako siły, a nie z miłości ku niemu. Wiedzieli o tém dobrze, a szło im o to, aby go sobie pozyskać. Badali więc słabości człowieka, rachując na nie tylko.
Tymczasem w ciągu swojego pobytu na ziemiach zakonu — człowiek ten zagadkowy, niezrozumiały, niepochwycony — ująć się im całkowicie, tak jak pragnęli nie dawał.
Nie mówił z niemi tylko o swoich wyprawach na Litwę, o wycieczkach do Żmudzi, którą chciał pozyskać sobie, o wyzwoleniu rodziny, o dokuczeniu Jagielle, zdobywaniu Wilna, lub Krewa, jak najmniej o stosunku do Zakonu.
Myśli jego latały gdzieś daleko — wszystko co otaczało, zdawało się dla niego obojętnem. Niecierpliwy, roztargniony, zadumany, niezdawał się cenić tej wystawy i przepychu, z jakim go przyjmowano. Nie przywiązywał wagi do oznak uszanowania, chodził wpośród nich jak niewolnik na uwięzi, któremu pilno było potargać krępujące go kajdany.
Naprzemiany mieniali się około niego, sam mistrz, głęboki a spokojny znawca ludzi; popędliwy, dumny i źle ukrywający swą wzgardę dla barbarzyńcy Wallenrod, i inni dostojnicy zakonu. Przed żadnym z nich nie otworzył swej duszy, żadnemu w głąb’ jej zajrzeć nie dawał.
Starano mu się przypodobać, dogadzać zachciankom, ale pochwycić go nikt nie mógł na słabości żadnej, któraby nad nim zapanować dozwalała. Nie przywiązywał najmniejszej wagi do wygód życia, do stołu i napoju, któremi się rozkoszowali starzy rycerze. Nie zabawiał się ich pieśniami, ani błaznowaniem, nawet ofiary pieniężne, jeśli mu nie służyły do zaciągów, na wojnę, były dlań obojętne.
Zmuszał się czasem wśród niemców do jakiejś wesołości nieszczerej, powierzchownej, ale twarz zadumana, zdradzała w nim myśli skryte...
Miłośnik łowów zapalony, jak wszyscy litewscy i w ogóle wszyscy ówcześni książęta i panowie, dawał się wyciągać na nie, zajmował niemi gorąco przez chwilę, ścigał oczyma doskonałe sokoły, któremi go obdarzono, ale nazajutrz o nich tak dobrze zapominał, jakby nie miał ich nigdy.
Wśród łowów pędził za zwierzem zajadle, namiętnie, ale gorączka ta ustawała gdy się skończyły i książę znowu czoło namarszczone, chmurne uchylał pod brzemieniem myśli.
Czolner po dłuższem z nim obcowaniu przyszedł do tego przekonania, iż tylko nienasyconą jego karmiąc ambicyę, wskazując mu zdobycze wielkie, potęgę, mógłby go sobie pozyskać.
Powtarzał mu więc i zaręczał, że jest w interesie zakonu wszelkich dołożyć usilności, aby Jagiełłę i licznych braci jego usunąć z Litwy, a jemu nad nią całą oddać panowanie.
Lecz zapewnienie to wielkiego mistrza przyjmował Witold równie obojętnie, jak inne obietnice, przeczuwając może, iż w ten sposób dojść do władzy nie będzie mógł.
Starsi zakonnicy nie byli temu gościowi zbyt radzi; czuli w nim obcego, nieprzyjaciela, którego przyswoić sobie i zupełnie rozbroić nie było podobna. Inni, mniej głęboko widzący, byli tego zdania że zwolna a łagodnie postępując, dziką tę naturę okiełznać potrafią.
W Malborgu prześcigano się, wysadzano na przyjmowanie księcia Witolda; pochlebcy zawczasu tytułowali go królem Litewskim.
Dnia tego gdy Semko miał z Torunia nadjechać dla układów — chociaż się one na osobności odbywać miały — uznał Mistrz słusznem nie taić bytności Mazura przed Witoldem.
Stał on na zamku, nieopodal od Czolnera u którego w godzinach pewnych się schodzili. Mistrz postrzegł to, co przypisywał naturze, zaledwie z barbarzyństwa wychodzącego człowieka że Witold w murach i zamknięciu siedzieć nie lubił, męczył się.
Ciepła izba, komin, miękkie siedzenie, przykrzyły mu się... Potrzeba było dlań wymyślać coraz nowe łowy lub jakieś konne wycieczki.
On i jego żmudzini woleli wśród podwórców koczować na mrozie i zawiei śnieżnej, niż zaryglować się w wygodnych komnatach.
Wchodząc do izby, którą syn Kiejstuta wielkiemi krokami przebiegał, z podniesioną głową i rozrzuconemi na ramionach włosami, Czolner postrzegł ten wyraz niecierpliwego znużenia, który Witolda nie opuszczał prawie...
Rzucał się jak zwierz w klatce.
— Jeżeli książe zechcesz dziś kazać sobie komu towarzyszyć w lasy, na łowy, psy są gotowe, konie na posługi i moja czeladź myśliwska — odezwał się Czolner — ale ja, z wielkim żalem moim nie będę mógł księciu towarzyszyć — mam pilną sprawę.
Witold stanął patrząc mu w oczy.
— Książe Mazowieckie Semko, będzie tu dziś — mówił dalej Mistrz — ale o nim nikt wiedzieć nie ma. Zdaje się, że żąda od zakonu pożyczki, której my zapewne mu nie odmówimy.
— Semko? ma tu być?? — marszcząc się odparł głosem jakimś stłumionym Witold. — Wiecie to zapewne, że brat jego jest szwagrem moim, poślubił Dawnutę siostrę moją, ale ja z obu niemi teraz źle jestem. Janusz dobry tylko — sobie...
Dziś jednak, gdy Semko się zadarł z Jagiełłą tak jak i ja, a tamten się na niego odgraża i w wojnie są z sobą, lub będą, Semko mi przestaje być wrogiem... Zresztą dzieciak to jest?.. Ale, cóż ten Semko??
— Ciągną go Wielkopolanie na tron polski — mówił Czolner — któż wie? okoliczności dziś dla niego przyjaźne.
Witold stojąc słuchał i wpadł nagle w tak głęboką zadumę, że mistrz zdziwiony nią, mówić przestał.
Milczeli chwilę, Witold się potem jak ze snu przebudził.
— Radbym — rzekł nagle — radbym przez tego Semka, o siostrze mojej mieć jakąś wiadomość. Biednej Dawnucie niebardzo tam dobrze być musi.
Jeżeli wy nic przeciwko temu nie macie, a Semko też się zgodzi na to, mógłbym widzieć się z nim. Będzie czy nie królem polskim, zawsze Mazur Litwę obchodzi.
Żądanie to nie wydało się dziwnem Czolnerowi, nie sądził, ażeby zetknięcie się dwóch książąt, niebezpiecznem dla zakonu być miało.
— Uczyniłoby to księciu przyjemność? — zapytał Mistrz.
— Zaprawdę! tak jest! — rzekł Witold ożywiając się — wierzajcie mi, kocham siostrę i los mnie jej obchodzi. Z Mazowieckiemi jesteśmy dawno w powinowactwie, a Semka nieznam prawie... Dziś to już dojrzały młodzieniec być musi. Wie pewnie coś o Januszu, powie mi o Dawnucie.
To mówiąc zadumał się Witold, z ukosa spojrzał na Czolnera, i jakby się uląkł być posądzonym, gdyby nazbyt nalegał, zamilkł chwilę znowu.
— Ale bądźcie szczerzy — dodał obojętniejąc — jeżeli to Semkowi nie na rękę, albo wam, a on tu krótkim gościem i wiele jest do mówienia — nie nalegam... Usunę się.
— Co do mnie — rzekł spiesznie wielki mistrz z uśmiechem uprzejmym, — widzicie miłość wasza, żem pierwszy o tem uprzedził. Przeciwko rozmowie nie mam nic, za Semka, który chce, by o nim nie wiedziano, ręczyć nie mogę.
Witold ramionami poruszył.
— Jeżeli Semko nie zechce, napraszać mu się nie myślę — zawołał dumnie.
— Na łowy pojedziesz książę? — pytał Czolner.
— Chętnie! chętnie! — pospieszył z odpowiedzią Witold. — Byle w pole a na wiatr, tom rad, bo w murach siedzieć męką dla mnie.
I o Semku już mowy nie było.
Zaledwie się wielki mistrz oddalił, gdy stary zakonny rycerz, słynący z tego, że miał prawdziwą do łowów namiętność, Kurt von Rosen, wszedł do komnaty książęcej.
Był to posiwiały w bojach i na myśliwskich wyprawach, jeden z tych ludzi, których namiętność w rodzaj monomanii przechodzi. Lubił ci on i wojnę, ale ta mu najmilszą była, gdy do łowów jak największe podobieństwo miała.
Człowiek ten gdy nie polował, przygotowywał się do łowów, śpiąc marzył o nich, a o niczem innem do rzeczy mówić nie umiał, krom o myśliwstwie. Sławnym też był w zakonie z tych opowiadań tak często nieprawdopodobnych, że przy stole wszyscy towarzysze jego głośnemi wybuchali śmiechami, gdy się zadaleko zapędził... Naówczas Kurt wpadał w gniewy, zaklinał się, przysięgał, a na potwierdzenie jednej baśni drugą wymyślał.
Ale w samej istocie był to wielki łowiec przed panem, którego w zakonie szydersko Bratem Nemrodem przezywano; człowiek takiego oka i uszu, takiej w polu umiejętności, iż sam widok lasu, ziemi, samo powonienie powietrza, dozwalało mu wyrokować na pewno, jak się którego dnia powodzić miało.
Stary, pokaleczony, pokiereszowany, okryty bliznami von Rosen, był siły wielkiej i niemniejszej zręczności. Z łuku i kuszy strzelał o zakłady, oszczepem ciskał do celu nie chybiając nigdy, a konia dosiadłszy najdzikszemu panował.
Lecz czasu łowów już doń ani mówić, ani go wstrzymywać, ani pokierować nim nikt nie mógł. Wpadał w rodzaj zapamiętałej wściekłości, która go ślepym i głuchym czyniła.
Jak inni krzyżacy zasłużeni zakonowi, mógł on był, przy swem męztwie i doświadczeniu dójść już do wyższych urzędów w zakonie, do jakiej komandoryi lub dowództwa, ale się od wszystkiego wypraszał, o bogactwa żadne i wygody nie dbał, byle namiętności swej mógł dogodzić.
Śmiejąc się mówiono o nim, że gdyby zwierza zabrakło, na szczury w lochach pod zamkiem gotówby polować.
Kurt von Rosen był też w Malborgu zwierzchnim wszelkich łowów nadzorcą i dowódzcą. On je dla obcych gości urządzał, prowadził, pod jego rozkazami byli sokolnicy, psiarze i stajnie łowieckie.
Skłoniwszy się księciu, stary Kurt spytał go, czy w istocie chciał się dnia tego wybierać na łowy.
— Śniegu dużo napadło — rzekł — kopno dla zwierza, ale dla psów też i koni nielepiej. Śnieg suchy z wiatrem pozawiewał tropy. Zły dzień, miły książe...
Witold słuchał obojętnie.
— Macie czem zwierza szczwać? — zapytał.
Kurt się obraził tem powątpiewaniem.
— Zaprawdę - odparł z dumą — żadnego rodzaju psów u nas nie braknie. Mamy i do ścigania najlepsze.
— Zatem — rzekł książe po krótkim namyśle — łowy nie łowy, zrobiemy sobie ze psy wycieczkę, aby się w murach nie wędzić. Zdarzy się co szczuć, poprobujemy.
Człowiek w polu i na koniu dopiero się czuje wolnym, a w domu, choćby i pałacu, więźniem.
Stary Rosen rozśmiał się bezzębnemi szczękami.
— Za dwa pacierze — rzekł zawracając się ku drzwiom — wszystko będzie w pogotowiu... Gdy książe znijść raczysz, znajdziesz mnie ze psy w podwórcu.
Witold wielkich przygotowań nie potrzebował: na kaftan szubę wdziać, kołpak na głowę, przypasać miecz i mieczyk, róg zarzucić na ramię. Oszczepy wiozła czeladź i podawała, gdy było potrzeba.
Gdy zszedł książe, w podwórcu nań nietylko Rosen czekał, ale i pacholę z kubkami i winem strzemiennem.
Książe ledwie w nie usta umoczył, gdy Kurt nawykły do napoju, wychylił becherków parę i orzeźwiony niemi dosiadł krępego konika, do którego był nawykły.
Z zamku i miasta wyjechawszy w pole, przekonali się dopiero, iż stary łowiec miał słuszność, bo dnia tego, dla zasp śniegu suchego psy i ludzie niewiele dokazać mogli. Wiatr smagał ostry, kiedy niekiedy jeszcze unosząc, z zasp nagromadzonych nocą chmury śniegu miałkiego i zamiatając niemi w powietrzu.
Pomimo to Witold wolniej oddychał, a twarz mu się zaraz wypogodziła.
On, łowczy Rosen, czy przypadek tak zrządził, iż się skierowali naprzód drogą w stronę ku Toruniowi?? któż to wie.
Rosenowi dnia tego kierunek był obojętny, bo się wcale zwierza nie spodziewał, a lichy zając lub ladajaki lis wypłoszony przypadkiem, u niego w rachunek nie wchodził.
Wilcy — był to ich czas — gromadami się włóczyli, lecz opodal od wielkich osad. Jechali też myśliwi rozglądając się napróżno, a psy puszczone wolno, nie miały ochoty tropić, bo węchu nie czuły w sobie... Wiatr im przynosił jak piasek suche szczątki nocnej burzy.
Już się za miasto dobry kawał odbili, gdy na gościńcu w dali, na białem tle śniegów ukazała się zdążająca ku miastu, spora jezdnych gromadka.
Zobaczywszy ją Witold zaciął usta i żywiej konia naprzeciw popędził.
Kurt też dojrzał jeźdźców. W pośród nich para płaszczów białych znamionowała, że to byli swoi, i nie prosta czeladź a knechty, ale rycerstwo.
Każdego dnia tylu komturów i braci przyjeżdżało do Malborga po rozkazy lub z doniesieniami, iż w tem nic nie upatrzono nadzwyczajnego.
Witold może dorozumiewał się Semka i odgadł go. On to był w istocie, w towarzystwie tych, co naprzeciw niego do Torunia zostali wysłani.
Nie spodziewał się spotkania tego Rosen, bo może nawet o mazowieckim księciu nie wiedział, nie mówił więc nic. Tak, dwa przeciwko sobie idące orszaki zbliżyły się. Bystre oko Witolda już wśród Krzyżaków i dworu dostrzegło i poznało Semka, który, choćby się był chciał skryć za drugiemi, nie mógł.
Witold zatrzymał nagle konia.
— Semko! — zawołał. — Cóż to? nie poznajesz ty mnie, czy znać nie chcesz?
Krzyżacy prowadzący księcia mazowieckiego, zatrzymali się poglądając po sobie i radząc co czynić mieli. Semko rad nie rad wystąpił nieco naprzód i pozdrowił Witolda.
— Toś mi już urósł do zbroi! — odezwał się książę. — Rad cię widzę. Nie będę się dziwował, że ty tu jesteś, bo jeszcze dziwniejsza rzecz, że mnie widzicie w Malborgu!! Zdrów Janusz i siostra moja?
Nim Semko miał czas odpowiedzieć, Witold konia swojego zawrócił i odezwał się do Rosena.
— Łowów pono dziś niema się co spodziewać. Mieliście słuszność! Wracajmy razem.
Ustąpili nieco Krzyżacy. Kanclerz, który jechał przy księciu dotąd, cofnął się także i dwaj książęta pozostali obok siebie na przedzie. Semko zmięszany, ledwie się na słów parę mógł zebrać.
Ciężko rozpoczynała się rozmowa, gdyż mazowieckie książe niebardzo jej rade było. Witold zagaił ją gwałtownem na Jagiełłą wyrzekaniem.
— Za to się nam wywdzięczył — wołał — że myśmy go w ręku mając, życie wziąć mogąc za zdradę, puścili wiarołomcę wolno. Ojciec mój życiem miękkie swe serce przypłacił, ja zostałem na pomszczenie go, i poprzysiągłem, że zemstę mieć będę.
Widzicie, zszedłem na tułacza, co się po cudzych zamkach chronić musi i łaski prosić u obcych.
Witold mówił to tak głośno, jak gdyby chciał ażeby rycerstwo krzyżackie jadące za nim, wysłuchało żalów tych i pogróżek. Zdawało się, że więcej to wywołuje dla nich, niż dla Semka.
Szepty byłyby może w podejrzliwych obudziły ciekawość i nieufność, wykrzykiwanie to było obojętnem. Nie słuchali go nawet.
Rosen tymczasem połączywszy się ze swojemi znajomemi, począł ich już powieściami myśliwskiemi zabawiać. A że się naśmiewać z niego byli nawykli, słuchali drażniąc się ze starym.
I stało się, co przewidzieć było można, że Witold ciągnąc z sobą Semka, dobrze się z nim naprzód odsadził, a choć się nie oglądał za siebie, czuł i wiedział, że Krzyżacy w tyle pozostali.
Wiatr odnosił głos, tak że jadący za niemi w pewnem oddaleniu, niełatwo go pochwycić mogli.
Korzystając z tego, gdy już niebardzo daleko byli od miasta, Witold odezwał się zniżonym głosem.
— Patrz, Semko, abyś się ze mną widział i mówił na osobności. Jest tego potrzeba wielka. Tu tylko ci to powiedzieć mogę, że dla mojego i twojego dobra starać się o to powinieneś, ale podejrzenia nie obudzając!
Ponieważ tentent koni krzyżackich znowu bliżej się dał słyszeć, brzęk łańcuszków i oręża ich; Witold natychmiast głośno począł dopytywać o Janusza i siostrę Dawnutę.
Wyśmiewał miłość pokoju jego i wieśniacze życie...
Semko na wezwanie, które usłyszał i zrozumiał, odpowiedział kilka słowy niewyraźnemi, a Witold zaraz, dla niepoznaki, towarzysza swojego Kurta przywołał i o łowy jakieś rozpytywać począł.
Zajechali tak aż pod zamek, do którego gdy już wciągać mieli, Witold się zatrzymał i poprosił, ażeby go Kurt do płatnerza prowadził, gdyż umówić się potrzebował o naprawę swoich zbroi.
Semko więc osobno, z orszakiem swym na zamek wjechał, a że z góry widziano już przybywających, znalazł gotowych na powitanie.
Prowadzono go do mistrza, który na progu swoich izb oczekiwał.
Powitanie wielce uprzejme było, na które wszystkiem tem, co go tu spotykało, trochę zmięszany, młody książe odpowiedział, mierząc słowa z wyraźną obawą. Zastępował go i wyręczał jak mógł, przytomny kanclerz.
Nim o sprawach jakich zagajono rozmowę, naprzód gości do zastawionego już stołu poprowadził mistrz, starając się tem weselszym okazać, im Semko był trwożliwszym.
Nawet po nowym zamku Płockim, który Kaźmirz zmurował swym obyczajem, wykwintnie dosyć i ozdobnie, po dostatkach, do których Semko był nawykły, Malborg ogromem swym, wspaniałością, wewnętrznym przepychem przygniatał mazowieckiego księcia.
Królewskiemu też zamkowi na Wawelu trudno się było mierzyć z tym stołecznym grodem potężnego zakonu. Mistrz, mimo wielkiej uprzejmości swej, monarchiczną niemal nadawał sobie powagę.
Liczna służba w kosztownych szatach, w łańcuchach, naczynia wytworne, pozłociste, przepych we wszystkiem, umyślnie uwydatniony, musiał na księciu upokarzające, przykre czynić wrażenie. Malał on tutaj, wydawał się słabym i nienawiść dla niemców budziła się mimowolnie.
Nierychło po zdjęciu obrusów, po wypiciu ostatnich kubków, od których wymawiał się książę, przystąpili do rozmowy o sprawie, jaka go tu sprowadzała.
Kanclerz zabrał głos z rozkazu Semka. Mistrz obrócił się ku niemu. Od pierwszych wyrazów przewidzieć było można, iż Krzyżak z położenia sąsiada, z jego słabości będzie korzystać. Otwarcie wyznał, stanowczo bardzo, iż pieniędzy dać inaczej nie może, tylko w zastaw na ziemię.
Semko niewielą słowy do rozpraw się wtrącał, do których wkrótce wezwany, przyłączył się prokurator i podskarbi zakonu. Czolner zostawując im roztrząsanie warunków, odciągnął księcia na stronę, zabawiając lekką pogadanką o sokołach i łowiectwie. Czasu dosyć zeszło, nim kanclerz umówił się o wysokość i warunki pożyczki. Zakon dać chciał jak najmniej, a wziąć jak najwięcej. O każdą piędź ziemi i kopę groszy, potrzeba było upartą staczać walkę, nim do pisania i pieczętowania przyszło.
Semko wszystko zdał na kanclerza. Sam Czolner potem zagaił o Witoldzie, wynosząc wielkie jego przymioty rycerskie, męztwo, ducha niezłomnego, a użalając się nad losem niezasłużonym, jaki go spotkał od niepoczciwego, okrutnego Jagiełły.
Mistrz nie wahał się śmierci Kiejstuta kłaść na karb synowca, wiedział nawet najdowodniej i wymieniał oprawców imiona. Oburzało go to morderstwo do niebios o pomstę wołające.
Wróżył też zgubę Jagielle i braci jego, a w zapale zaręczał, że zakon wyniesie na tron Litwy sprzymierzeńca swojego Witolda, w Rzymie mu wyjednawszy koronę.
Semko skorzystał z tego zwrotu rozmowy i opowiedział naiwnie, że na drodze właśnie spotkał się z Witoldem, co go wielce zdumiało. Ponieważ przez Janusza związki krwi i powinowactwo ich łączyło, prosił, aby mu się z nim widzieć było wolno.
Mistrz obiecywał, iż razem wieczerzać będą.
Nalegać więcej nie mógł Semko, zostawując losowi ułatwienie zbliżenia się na osobności, o które i Witold sam starać się był powinien, gdy go potrzebował.
Zeszła potem znaczna część dnia na pisaniu aktu, który Krzyżakom dawał zastawą Wiznę. Każdy punkt musiano roztrząsać bacznie.
Kanclerz ani się spostrzegał, jak mu wyrazy dwuznaczne i wątpliwe narzucano, od których potem bronić się musiał, a gdy naostatek umowa spisaną została, wyszedł biedny jak z łaźni, niepewien jeszcze, czy jakiego podstępnego wyrażenia nie prześlepił.
Szło potem to pisanie kanclerskie z rąk do rąk, odczytywane po cichu, pod sąd starszyzny, kreślono i dodawano do niego, aż pod noc dopiero skryptor wziął je do wykaligrafowania na pargaminie. Że zaś innego zdolnego pisarka pod ręką nie było, powierzono dokument Bobrkowi.
Obawiał się on, aby go pismo nie zdradziło, lecz ufał w to, że kanclerz ręki jego nie pozna.
Dano tymczasem wieczerzę, na którą mistrz z większym jeszcze wystąpił przepychem, braci co przedniejszych wezwawszy do stołu, ażeby gości zabawiali.
Wszedł i zaproszony Witold, dosyć wesołą twarzą witając Semka, którego obok niego posadzono.
Na niczem uczcie nie zbywało prawdziwie królewskiej, oprócz tego, że przy niej niewiast nie było.
Pod koniec jej znaleźli się nawet lutniści, śpiewacy i trefnisie przy stołach, niemcy wszyscy więc dla gości mniej zrozumiali.
Rycerstwo dobrze podochociło sobie, przepijając do książąt, lecz Witold prawie nie pił, a Semko ostrożnym był z obawy, aby mu się głowa nie zawróciła.
Po raz pierwszy tego wieczora Czolner zobaczył litewskiego księcia swobodniejszej myśli, mniej zachmurzonego czoła. Nie umiał odgadnąć przyczyny, choć rad był ją wiedzieć, a skłonny już zdawał się tłumaczyć to sobie tem, że Witold cieszył się wiadomością o siostrze, i rozerwał Semka przybyciem.
Dano im wśród ogólnego gwaru mówić z sobą ile chcieli, lecz ostrożny Kiejstutów syn, nie rzekł słowa, z któremby się ukrywać potrzebował.
Zawiązał z Semkiem rzecz o koniach i orężu bardzo żywą, od stołu wstał nieznacznie i niezważając na lutnistów, którzy jakąś pieśń miłosną zawodzili, Semka z sobą na przechadzkę wyzwał, po wielkiej sali, której znaczna część była pustą.
Mało już musiał mieć nadziei widzenia się z nim na osobności, a może podejrzeń lękał, i nie czekając już, z twarzą pogodną, nic nie dając znać po sobie, odezwał się.
— Rycerskie słowo mi daj, poprzysiąż, że nie zdradzisz!
Zdziwiony i zatrwożony Semko, nierychło się zebrał na odpowiedź.
— Chętnie przysięgnę, choć przysięgi nie potrzeba na to, że ja przeciw was zdrady knuć nie mogę. Wojować z wami nie uląkłbym się, ale dołów kopać nie umiem.
— Ani też to wiekowi twemu przystało — odparł Witold chodząc ciągle i oczyma wodząc w koło, ażeby się nie dać podsłuchać.
Jagiełło ma cię za nieprzyjaciela, dziś, gdy ty myślisz lub dla ciebie myślą o polskiej koronie, lepiej ci go zjednać sobie i żyć z nim w pokoju. Chcesz pozyskać Jagiełłę, dam ci łatwy sposób do tego...
— Wy? wy, coście z nim w śmiertelnej walce? — przerwał Semko — nie rozumiem was!
— Rychło zrozumiesz, byleś posłuchał bacznie — odezwał się ciągle oglądając Witold.
Sala brzmiała śpiewami i rozmową, lśniła złocistemi sprzętami, dyszała weselem.
— Myślisz — ciągnął dalej — że ja wśród tego krzyżackiego plugawstwa, wśród tej wrażej drużyny zbójów, na których widok krew kipi we mnie, potrafię wytrzymać długo?... Przygnała mnie tu zemsta, a wygna ztąd nienawiść dla tych ludzi...
Wolę zgodę z Jagiełłą, jak drużbę z tymi wrogami naszymi. Skóry litewskiej zwlec z siebie nie mogę, ani krwi litewskiej z żył wytoczyć... Wrogi to są moje, twoje — wszystkich nas... Bogactwa ich to nasz pot i mienie na nas złupione...
Przerwał nieco i po chwili, uspakajając się, mówił dalej.
— Jagiełło nie jest winien śmierci ojca mojego. Inni tam sprawcy byli, co za Wojdyłłę się mścili. Ja wiem o tem... Chcę się z nim jednać, a z tych kajdan wyrwać...
Semko stanął, nie dowierzając zdziwiony.
— Klnę ci się na litewską krew moją, na pamięć świętą mi ojca! — rzekł Witold z siłą wielką. — Słuchaj mnie do końca... Nikomu tego poselstwa zgody powierzyć nie mogę, aby nie zdradzono. Przypłaciłbym głową — posyłać nie śmiem... Jedź ty do Jagiełły, będziesz mu pożądanym, pokój mu przyniesiesz, nie posądzą cię, bo sam potrzebujesz z nim się pojednać. Niech się przejedna ze mną, spadniemy potem jak piorun na łby tych zbójów.
Oczy mu zapałały.
— Jedź z tem odemnie do Jagiełły, powiedz mu, niech mi odda ojcowiznę, pojednamy się — inaczej Litwa pod ich mieczem zginie. Obu nas czeka niewola, poddaństwo, zguba, śmierć.
Witold mówił szybko, porywczo i chwycił rękę Semka, którą ścisnął w żelaznej swej dłoni.
— Jedź tajemnym wysłańcem odemnie — dodał — uczyń to dla nas. W Polsce za ciebie inni wojować będą, a tam nikt cię nie zastąpi. Nie zwierzaj tego nikomu, nie posyłaj za siebie nikogo, sam, sam jedź.
Mów — zgoda-li?... nie??...
Semko pomyślał trochę — nie był pewien, jak postąpić, uszom własnym nie wierzył, a i trwoga jakaś go ogarniała.
— Rozważyliście to wy dobrze? — zapytał po namyśle. — A jeżeli Jagiełło rozjątrzony zgodę odrzuci i sam o tem Krzyżakom doniesie?...
— Nie uczyni tego! - odparł Witold — mam dowody, iż chce pojednania... Zgoda ta jemu równie jak mnie potrzebna... My tylko we dwu możemy zbójecki zakon pokonać.
Gdy to mówił Witold, słowom jego towarzysząc brzmiała miłosna pieśń niemiecka, której przyklaskiwali siedzący za stołem. Stukano kubkami, brząkano dzbanami w takt muzyce i rozmowa toczyć się mogła bez obawy podsłuchania. Semko trwożliwie rzucał oczyma do koła, a Witold też, pomimo zapału i rozognienia, bacznie śledził Niemców ruchy.
Dla niepoznaki dwakroć z Semkiem zbliżał się do lutnistów, stał przy nich chwilę, dobył pieniędzy i rzucił im garść ich na wyciągnięte dłonie. Zdawał się bawić pieśnią i lubować muzyką.
Młody książe potrzebował czasu, aby ochłonąć z przerażenia i trwogi, jaką go żądanie Witolda napełniło.
Przychodziło ono nie w porę, właśnie gdy musiał posiłki dla Bartosza wyprawiać, aby Kalisz mógł odebrać, który słabo miał być strzeżony.
Myślał i o tem, że mu z tą podróżą, ciężko się będzie ukryć i zataić ją przed wszystkiemi. Z drugiej strony pojednanie się z Jagiełłą, który miał srogi żal do obu książąt Mazowieckich, teraz właśnie bardzo dla niego pożądanem było. Witoldowi odmówić posługi nie chciał.
Ale cóż, gdyby zakon, który miał wszędzie ludzi swych i donosicieli, dowiedział się o jego postępku przeciwko sobie?
W tych myślach zatopiony Semko nie odpowiedział rychło Witoldowi, mruczał coś niewyraźnie, zwłóczył. Czuł, że raz przyrzekłszy, związanym zostanie. Względem Krzyżaków nie miał książe żadnego skrupułu.
Z ówczesnych dziejów przekonać się łatwo, jak dochowanie komukolwiek wiary przeciw własnemu interesowi było rzadkiem, jak zdrada w chwili, gdy się stawało możliwą, była ponętną. Grzeszono z lekkomyślnością największą, z pewnością rozgrzeszenia, bo nikt nie był bez grzechu.
Jeden strach tylko mógł pohamować Semka, ale własne dobro, będące na pierwszym względzie, popychało do tego kroku. Pod pozorem potrzeby widzenia się z bratem, wycieczki do Czerska i Warszawy, zdawało się Semkowi możliwem dobiedz do Wilna.
Sprawa była największej wagi i w istocie mogła mu Jagiełłę pozyskać.
Witold mu się dał namyślać. Spojrzeli sobie w oczy.
— Chcesz to uczynić dla mnie? — powtórzył Witold.
— Pragnąłbym, wierzaj mi, ale myślę nad środkami. Tobie i mnie na tajemnicy zależy, nuż się to odkryje? — mówił Semko.
— Nie maszże kilku zaufanych ludzi! albo ci się to po dni kilka na łowach w lasach nie przypadło się zabawiać? Trudnoż tak zbiedz do Wilna?
— Jagiełło zawierzy-li słowu? dacie mi co do niego? — spytał Semko.
Witold pochylił się ku niemu.
— Matka Jagiełły Juljanna — rzekł — dała niegdyś mej matce pierścień. Znają go tam, bo to był stary klejnot po dziadach, oddam ci go na znak, żeś jest posłem moim.
Ale starczy słowo mazowieckiego księcia...
To mówiąc Witold rękę włożył pod suknię, na pierś, gdzie na jedwabnym sznurze klejnot ten nosił, rozerwał taśmę i przechadzając się po sali, pierścień wsunął w rękę Semkowi.
— Powiedz Jagielle — rzekł — niech na Zmudź od siebie wyprawi zaufanego człowieka, najlepiej jednego z braci, Wigunda może, ten mi pierścień odniesie i o warunki się umówi. Ojcowizny żądam tylko, sprzymierzeńcem i hetmanem mu będę, a on wie, że ręka moja na szali zaważy.
Uśmiechnął się książe głowę podnosząc.
— Spraw to poselstwo rychło — dodał — przez litość nademną. Chleb ich mnie truje, woda ich mnie dławi, mowa dusi, panem siebie długo być nie potrafię, kłamać nie umiem. Gryzę się tem, co mówić im muszę, zabijam tem, co czynię.
Z niemi razem iść na moją Litwę? Semku ratuj! to się równa śmierci.
Gwałtowność, z jaką mówił na ostatku, dech mu zabiła, ustał nagle. W tém Czolner zbliżył się do nich.
— Rozumiecież wy tę pieśń piękną, z nad brzegów Renu tu przyniesioną, dźwięczną i śliczną jakby ją słowiki nuciły? Maż który naród pieśni takie? — zawołał mistrz wpatrując się w zmieszanych nieco książąt.
— Ja słów nie rozumiem wiele — odpowiedział Witold — a śpiew mi za miękko i pieszczono brzmi dla rycerskiego ucha.
— Właśnie dla nas takiego potrzeba — zawołał Czolner — aby znużonym bojową wrzawą smakował. Dowiedziona to rzecz, że ci co w boju najmężniej krew przelewają, najmilej potem słuchają tych pieśni, które umysły łagodzą.
— I u nas — rzekł — dziewczęta po siołach, piękne Dajnos nucą, ale mężom słuchać ich srom, aby serca nie miękły.
Semko pochwalił bardzo lutnistów, porównywając ich do tych, których słyszał we Wrocławiu i Opolu.
Mistrz zdawał się wesołym i rad gościom swoim, Witold więcej był ożywionym niż zwykle. Na Semku tylko zaledwie dokończona z nim rozmowa, powierzony pierścień, poselstwo na które tak niespodzianie i nagle ważyć się musiał, zrobiły wrażenie przykre, które na młodem licu malowało się zbyt dobitnie, aby niepostrzeżonem przejść mogło.
Szczęściem dla niego, tłumaczyło się to łatwo zawartą umową, na pozór dogodną, w istocie niepomyślną i upokarzającą.
Miał wprawdzie zastrzeżone prawo wykupu Wizny, ale ziemie, które się raz jakimkolwiek sposobem w ręce Krzyżaków dostały, nigdy prawie nie powracały do pierwszych swych panów.
Zakon miał zawsze tysiące wykrętnych środków do zatrzymania ich.
Smutek i pomięszanie na twarzy młodego księcia mazowieckiego, dla mistrza miały znaczenie złego targu, z którego on natomiast rad był bardzo.
Witold, umyślnie może, tego wieczora udawał swobodę i spokój o przyszłość.
Czolner pozostał przy nich obu dłużej nieco, tak że zdawać się mogło, iż chciał ich zbadać, ale obejście się było uprzejme i nic nie objawiało podejrzenia z jego strony.
Ponieważ odczytanie i przypieczętowanie dokumentu potrzebowało czasu, a zwykło się było odbywać z pewną uroczystością, przy świadkach, musiano je do następnego rana odłożyć.
Semko na zamku nocował. Dano mu wraz z kanclerzem izby, oddalone od tych, które Witold zajmował, tak że widzenie się potajemne na osobności, dnia tego do skutku przyjść nie mogło.
Z rozkazu mistrza, wielki szpitalnik zakonu sam gości odprowadził do komnat im przeznaczonych, u których znaleźli łoża usłane, ognie rozpalone, a w głowach wedle zwyczaju, przygotowany napój do poduszki, (Schlaftrunk), bez którego nikt spać nie szedł.
Wszystko co do użycia księciu przeznaczonem było, tak wspaniale dobrano, tak pańsko, iż w tem więcej widać było chęć popisu, niż staranie o jego wygodę.
Semko sam na sam, pozostawszy z kanclerzem, musiał naprzód wysłuchać jego tłumaczeń i narzekania, gdyż biedny ksiądz oburzony był sposobem, jakim się obeszli z nim przy traktowaniu sprawy Krzyżacy i łzy miał na oczach prawie.
Książe zaś dość obojętnie słuchał tego, bo umowa o pieniądze, mniej go w tej chwili obchodziła, niż posłannictwo, którego podjąć się musiał.
Widział on zupełne niepodobieństwo spełnienia Witoldowego zlecenia i puszczenia się w podróż bez pomocy czyjejś, a nie wiedział komu się zwierzy i wezwie do tej trudnej sprawy. Przebiegał myślą wszystkich swoich urzędników, dwór, sługi, nie mogąc pośród nich znaleźć komuby się całkiem zaufać godziło — rachując na dochowanie tajemnicy.
Nie nawykł był też sam do ukrywania czegokolwiek w sobie, a zwierzenie się Witolda ciążyło mu jak nieznośne brzemię.
Kanclerz odmówiwszy wieczorną modlitwę, którą za nim roztargniony Semko powtórzył, a przypisując smutek pański upokarzającemu aktowi, który nazajutrz miał być zapieczętowany, począł się tłumaczyć, uniewinniać i wzywać pomocy Boga do uwolnienia ze szpon drapieżnego sąsiada.
Noc przeszła w śnie przerywanym i niespokojnym, książe zerwał się rano w nadziei, że może jeszcze z Witoldem na osobności będzie się mógł zobaczyć.
Przy czytaniu i pieczętowaniu nie było litewskiego księcia, który pokazał się dopiero u rannego stołu, a tu tak się składało dziwnie, że ani na chwilę nie dano się im zbliżyć do siebie.
Jednego lub drugiego, a szczególniej litewskiego księcia, ciągle ktoś pilnował i znajdował się u jego boku. Zręcznie mieniali się, ale go nie odstępowali krzyżacy.
Witold nie zdawał się zważać na to, i był dnia tego pogodniejszym jeszcze niż wczoraj, gdy Semko onieśmielony, przygnębiony, niespokojnie rzucający oczyma, niczem się rozerwać nie dawał.
Ze zbliżającą się chwilą odjazdu, która nagliła, nadskakiwania około Mazowieckiego księcia podwoiły się, jakby koniecznie usiłowano go rozweselić.
Sam Czolner wziął Semka z sali do izby osobnej, pod pozorem, iż żądał, aby przy wypłacie pieniędzy kanclerzowi, był przytomnym, Witold pozostał z wielkim marszałkiem i starym Rosenem.
Pieniądze liczono i ważono, gdy Czolner w kącie izby począł z księciem rozmowę, nadając jej cechę poufałą i życzliwą.
— Pragnęlibyśmy bardzo — rzekł — aby się księciu powiodło staranie o koronę, a mamy nadzieję, w takim razie, że będziemy dobremi sąsiadami i przyjaciółmi. Spory nasze wszelkie o granice i posiadłości zakończym zgodnie i z korzyścią dla stron obu. Weź książe za przykład we wszystkiem dostojnego wuja swojego księcia Władysława Ruskiego (Opolskiego), pana który rozumem, obyczajami, zacnością swą, pierwszym dziś jest między polskiemi książęty. Rycerz to, który godzien, aby się zwać niemieckim i stanąć obok najznakomitszych. My go szanujemy i kochamy.
Tu Czolner zamilkłszy na chwilę, mówił po małym namyśle.
— Nie ujmuję bynajmniej księciu Witoldowi, męztwu jego i szlachetnym duszy przymiotom, ale charakter ma niespokojny, niestety! Dziś widzicie go z zakonem naszym w najlepszej przyjaźni, my jednak mało nań rachujemy. Musimy pilno nań patrzeć, bo nigdy pewni być nie możemy, że lada jaka przejednania się nadzieja, nie oderwie go od nas, a nie zapędzi na Litwę.
Mówiąc to Czolner tak bystro patrzał w oczy Semkowi, iż ten zmięszany, mimowolnie na twarz mu wytryskujące poczuwszy rumieńce, musiał odpowiedzieć żywo.
— Nie sądźcie go tak surowo. Z tego co mi mówił, widzę, że wdzięczen jest zakonowi.
— O tem ja na dziś, nie wątpię — odparł Czolner — tylko za jutro nie ręczę. Książe namiętnym jest, uczuciu nad sobą panować daje. Jeżeli wytrwa z nami w przymierzu, myśmy pewni, że mu tron Litwy zdobędziemy. Jagiełło niema jego bystrości umysłu, i nie jest stworzonym, do utrzymania się w tych ciężkich czasach.
Sam on to czuje, gdyż śle do nas posły, żąda zgody i do ofiar jest gotów.
Semko nie wiele już mówić chciał o sprawach obcych, obawiając się zdradzić bezwiednie, bo czuł jak wielką nad nim przebiegły i zimny Czolner miał wyższość.
Naostatek wszystko ukończonem zostało, dano znak gotowości do drogi, przyniesiono strzemienne. Witold wtargnął do izby, aby Semka pożegnać.
Otoczeni mnogiemi świadkami, mogli się tylko porozumieć oczyma, a książe litewski nie odprowadzał go nawet dalej progu, i do swoich komnat powrócił.
Z dodanemi rycerzami krzyżackiemi i knechtami, puścił się książe nazad drogą do Torunia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.