Sekta djabła/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI
Początek walki

Wryński, siadł z powrotem za biurkiem i wsparł głowę na ręku. Wydawało się, że nad czemś rozmyśla, nie wiedząc, jaką powziąć decyzję. Krwawo połyskiwał ametyst w świetle elektrycznych promieni, a maszkary z za swych złoconych ram, rzekłbyś, przyglądały mu się z ironją.
Nie długo pozostał sam. Rozchyliły się cicho drzwi i do gabinetu weszła Sara. Bezszelestnie stąpając po zaściełającym podłogę, puszystym dywanie zbliżyła się do Wryńskiego i stanąwszy z tyłu, za fotelem jęła delikatnie gładzić jego długą, siwą czuprynę. Coś dziwnie niesamowitego było w tej pieszczocie. Tak łasi się tygrys, który kocha, nienawidzi i obawia się swego pana. Siedział dalej nieruchomo, nie zwracając uwagi na jej obecność.
— Poszły już! — pierwsza przerwała ciszę. — Bucicki znikł, przedtem, bez pożegnania! Pozostał tylko twój sekretarz. Czy go zatrzymać? Spodziewasz się kogo?
— Niech zostanie! — wymówił jakimś głuchym głosem. — Nie spodziewam się nikogo, ale wiem, że dziś jeszcze będę miał wizytę!
— Wizytę?
— Odwiedzą mnie dwaj panowie!
— Dwaj panowie?
— Przyjmę ich! Niechaj nie sądzą, że się ich boję! Dojdzie pomiędzy nami do gwałtownej sceny. Mam nadzieję, że im dam małą nauczkę!
— Otrzymałeś list? Ostrzeżenie?
Począł się śmiać — bezdźwięcznym, wewnętrznym śmiechem.
— Nic! Ale, wiem, że będą! Nie mylą mnie nigdy przeczucia.
Nie nalegała. Nie lubił, gdy dopytywano się o to, na co sam nie dawał jasnej odpowiedzi i nawet w stosunkach z najbliższymi zachowywał pewną tajemniczość. Pośpieszyła zmienić temat.
— Poco, właściwie — zapytała — zaprosiłeś tu tę małą... tę Murę Rostafińską?
Uniósł głowę i spojrzał na nią z ironją.
— Ty o to zapytujesz? Przecież takie proste!
— Nie rozumiem celu?
— Jeszcześ nie poznała naszej organizacji? — począł wyjaśniać. — Najprzód, rzuca się przez zaufanych ludzi, naiwnym, przynętę, iż mogą stać się członkami wszechpotężnego bractwa. Daje się im do zrozumienia, że skoro wstąpią do naszego związku, zdobędą siły i właściwości nadprzyrodzone. Zabiegają oni wtedy z całej mocy, o ten zaszczyt i gdy zostaną przyjęci do Zakonu „Braci i Sióstr Odrodzonych” nie posiadają się z dumy i radości. To faza pierwsza. Później, należy takiego kandydata nakłonić do znaczniejszej pieniężnej ofiary. Skoro ją złożył, badam go sam, chcąc wywnioskować, jaki z niego można wyciągnąć pożytek. Jeśli posiada odpowiednie skłonności, otrzymuje pełne „wtajemniczenie”. O ile ich nie posiada, wykorzystywuje się go w inny sposób...
— No — przerwała — z tej Rostafińskiej nie będziesz miał wielkiej pociechy. Głupia smarkata, naszpikowana mieszczańskiemi przesądami i cnotą. Mało nie umarła ze strachu, gdy Bucicki jął wygłaszać swe teorje.
— Bucicki zrobił tylko to, co mu kazałem, gdyż chciałem Rostafińską wysondować. Masz rację, nigdy nie stanie się „siostrą”. Ale, zadanie spełnione zostało całkowicie...
— Jakto?
Wyciągnął weksle, doręczone mu przez Lesicką, które zrzucił do szuflady biurka.
— Pięćdziesiąt tysięcy! — rzekł. — Suma wcale okrągła! Smarkata dała je Lesickiej, sądząc, że to prosta formalność i że z tych weksli nie zrobię użytku! Zdziwi się bardzo, gdy za nie trzeba będzie płacić...
— Taka bogata?
— Bardzo! Każdy z lichwiarzy z chęcią weźmie jej weksle i zajmiesz się jutro tą sprawą. Postarasz się, żebyśmy stracili jaknajmniej za puszczenie ich w obieg. Wystawisz terminy miesięczne. Za miesiąc i tak wyjedziemy z Warszawy.
Kobieta aż klasnęła w dłonie.
— Więc, nareszcie, zbliża się upragniona chwila. Powrócimy do Szkocji. Tam nabędziesz tę małą posiadłość, która się nazywa „Wrota piekła” i przeprowadzisz swoje upragnione doświadczenia. Nie wątpię, że zdobędziemy upragnione skarby...
Spojrzał na nią w zamyśleniu.
— Musimy je zdobyć! — rzekł. — Wyrwę „Wrotom piekła” ich tajemnicę. Potrzeba na to paręset tysięcy. Kilka „wkładek” naiwnych kobiet dało mi sporo, przyjęcia chorych i wróżby również opłaciły się sowicie. Dzięki Rostafińskiej, ostatecznie, zakończę karjerę w Warszawie.
Sara jeszcze nie pojmowała jednej sprawy.
— W takim razie — rzuciła zapytanie — czemu chcesz, aby ta mała przyjęła udział w „ceremonji” Bafometa? Jest zbyteczna...
W gabinecie znów rozległ się krótki, ostry śmiech Wryńskiego.
— Nie pojmujesz — odparł — że z tych weksli łatwo może się zrobić skandal? Że smarkata ma przyjaciół, którzy prędzej, czy później jej oczy otworzą? Że o mnie i tak poczynają krążyć najprzeróżniejsze wersje. A tu trzeba uniknąć rozgłosu. Jeśli, wciągniemy małą w ceremonję Bafometa, milczeć musi! Będzie milczała, jak grób! Nigdy nie ośmieli się wystąpić przeciw mnie ze skargą... Ani ona, ani żaden z jej doradców...
— Albo — zauważyła Sara, z jakimś błyskiem okrucieństwa w oczach — odbierze sobie życie...
— Tem lepiej! Umarli nie świadczą przeciw żywym!
W pokoju zaległa złowróżbna cisza... Sara, wsparta o biurko, bawiła się machinalnie jakimś kwiatem, wyjętym ze stojącej tam w kryształowym wazonie wiązanki, a Wryński, ze zmarszczonemi brwiami i zaciśmętemi ustami, spoglądał przed siebie, w dal.
— Trudno! — wyrzekł po chwili. — Nie ulęknę się trupów na mej drodze! Zginęła hrabianka, zginęła żona przemysłowca i żona adwokata, niech i Rostafińska ginie! Mój cel jest wyższy nad wszystko — tu rzekłbyś cień szaleństwa przebiegł w jego oczach. — A i z Lesicką zrobię koniec... Buntuje się, gotowa zdradzić, gdy dopływamy do brzegu... Zrobię...
Dodałby, zapewne, Wryński jeszcze jakie zdanie bliżej określające los, jaki zamierzał zgotować Lesickiej, gdyby nie nastąpiła nieoczekiwana przeszkoda.
W przedpokoju rozległ się dzwonek.
— Nie omyliłem się! — mruknął w stronę Sary. — Zaraz się przekonasz!
W rzeczy samej, po upływie paru minut, w drzwi gabinetu zabrzmiało stukanie i na progu ukazał się Kurowski, sekretarz. Miał niewyraźną minę.
— Dwóch panów, chce koniecznie widzieć pana doktora! Zachowują się dziwnie. Są podnieceni. Czy mam ich wpuścić?
— Koniecznie... koniecznie... — wesoło nucił Wryński, poczem rzucił w stronę Sary. — Dwóch panów! Są podnieceni! Zgadza się?
Podniosła na niego oczy z podziwem.
— Najzupełniej!
— Przejdź łaskawie do sąsiedniego pokoju. Drzwi zostaw uchylone, to usłyszysz całą rozmowę. Uprzedzam że będzie burzliwa. Nieobawiaj się, dam sobie z nimi radę!
A gdy Sara znikła, wydał krótkie polecenie sekretarzowi.
— Prosić!
Rychło, do gabinetu weszli dwaj młodzi mężczyźni. Na twarzy jednego z nich, wyższego, znać było silne zdenerwowanie. Drugi zachowywał się spokojniej, raczej z ciekawością obserwował otoczenie.
— Jesteśmy... — począł wyższy.
Wryński, który na ich widok, podniósł się z fotela; stał wyprostowany, niby struna, za biurkiem, przerwał:
— Zbyteczne się przedstawiać! Znam nazwiska panów! Pan Grodecki i pan Różyc! Wszak prawda?
Grodecki i Różyc drgnęli jednocześnie. Oni to byli, w rzeczy samej. Po bezskutecznych poszukiwaniach Mury i parokrotnych daremnych u niej, w ciągu dzisiejszego dnia, wizytach, postanowili udać się bezpośrednio do jaskini lwa, czyli do mieszkania Wryńskiego.
Jeśli szli, przygotowani na najgorsze, samo powitanie przyprawiło ich o zdumienie. Skąd znał ich, ten niesamowity starzec, liczący lat siedemdziesiąt, a wyglądający, najwyżej na czterdzieści? Przecież, sekretarz nie otrzymał od nich wizytowych biletów.
Nagle Różyc zbladł i ledwie stłumił głośny okrzyk przestrachu. Przypomniał sobie wczorajszą scenę i niewytłumaczone zjawisko w swem mieszkaniu. Jeśli jeszcze sądził, że uległ omanowi zmysłów, nadal nie mógł wątpić. Był u niego Wryński, w ciele astralnem i wysłuchał całą rozmowę z Grodeckim.
— Wiem, nawet — mówił dalej Wryński, ubawiony ich zdumieniem — w jakim celu panowie przybywają. Ponieważ, cel ten nie jest zbyt pokojowy, sądzę możemy poprzestać na wzajemnem poznajomieniu się, nie podając sobie rąk! Ale, w każdym razie, proszę zająć miejsca. Nie lubię gawędzić, stojąc...
Siadł pierwszy, a oni mimowolnie poszli za jego przykładem. Grodeckiego wprost oszołomiło zachowanie się Kunar Thavy. Spodziewał się, że przyjmie go niegrzecznie, arogancko — nie był jednak przygotowany na podobne lekceważenie. Wryński, bowiem, niby zachowując pozory towarzyskiej grzeczności, wyraźnie traktował ich z góry. Przyprawiło go to, o tem większą złość.
— Skoro pan tak wszystko doskonale wie, panie Wryński, czy też panie Kunar Thava — rzekł ostro — to powinien pan również wiedzieć, że przyszedłem go prosić, aby raz na zawsze zechciał pozostawić w spokoju moją narzeczonę...
Wryński podniósł wysoko swe czarne brwi do góry.
— Pańską narzeczonę? Nie rozumiem?
— Doskonale pan rozumie! Pannę Murę Rostafińską!
— Nie znam!
— A twierdził pan, przed chwilą, że znakomicie jest poinformowany o celu naszej wizyty?
Wykonał jakiś nieokreślony, rzekłbyś protekcjonalny, ruch ręką — a Różyc wpił się wzrokiem w połyskujący na palcu wielki biskupi sygnet.
— Wyczytałem w kliszach astralnych — odrzekł — że odwiedzi mnie dwóch panów, których nazwiska brzmią Grodecki i Różyc i że będą rościli do mnie jakieś pretensje! Nie mogłem, jednak się domyśleć, że o narzeczoną chodziło. Szczególniej, że nie mam przyjemności znać takiej osoby!
Grodecki zagryzł wargi.
— Wykręty! — mruknął.
Wryński spojrzał mań, niczem nauczyciel karcący żaka.
— Nigdy się nie wykręcam! — wymówił dumnie. — Cóż więcej panowie powiedzą?
Różyc milczał dotychczas. Przyglądał się z zaciekawieniem temu całemu „okultyzmowi” na pokaz, porozwieszanemu w gabinecie „mistrza”. I obrazom duchów i demonów i patentom jakichś lóż wolnomularskich i wielkiemu portretowi Wryńskiego, przedstawiającym go we fraku, przybranym w nieznane ordery. Ta cała dekoracja, obliczona na zaimponowanie głupcom, napełniła go niesmakiem. Gniewem przejmował tom Kunar Thavy. Postanowił zabrać głos.
— Szanowny panie! — oświadczył. — Mój przyjaciel, ma rację! Po co, te wykręty? Zagrajmy lepiej w otwarte karty...
— W otwarte karty?
— Tak! Wczoraj wieczorem, był pan łaskaw mnie odwiedzić w postaci astralnej i dlatego znane mu jest nazwisko pana Grodeckiego i szczegóły naszej rozmowy. Odwiedził mnie pan, bo wyczuwa, że od pewnego czasu toczę z nim walkę. Toczę, bo uważam pana za szkodnika, człowieka kompromitującego wiedzę ezoteryczną. Otóż, wraz z moim przyjacielem, posiadamy niezbite dane, że zastawił pan na jego narzeczonę, pannę Murę Rostafińską, swe sieci. Pragnie pan ją wciągnąć do swego osławionego związku „Braci i Sióstr Odrodzonych”, który jest gniazdem zgnilizny i rozpusty. Nie rzucam słów na wiatr i szczegółowo zebrałem o panu i pańskiem stowarzyszeniu dane! Chwilowo nie chcemy skandalu, więc zwracamy się do pana prywatnie. Gdyby jednak, pan nie zechciał odczepić się, mówię wyraźnie, od panny Rostafińskiej, zmuszeni będziemy postąpić inaczej...
W czasie przemowy Różyca twarz Wryńskiego czerwieniała, a oczy poczynały nabierać niezwykłego blasku.
— Ach! — wyrzekł. — Zawiadomi pan policję! Świetnie! Czemuż nie uczyni pan tego natychmiast!
— Powtarzam, unikamy skandalu!
Wryński uderzył dłonią o biurko.
— Nie unikają panowie skandalu — wyrzekł — a wprost, nie mając żadnych dowodów, czepiają się, kogo mogą! Czyjaś narzeczona przepada z domu, lub prowadzi się ekscentrycznie — ma to być moja wina. Czuję tu rękę pan Różyca. Bo doszły mnie słuchy, że pan Różyc posądza mnie o wszystkie zbrodnie, jakie od pewnego czasu mają miejsce w Warszawie!
— A czarny trójkąt? — niespodziewanie wygrał największy atut Różyc. — U panny Rostafińskiej widział pan Grodecki na własne oczy, czarny trójkąt, podstawą odwrócony do góry!
Wydawało się na chwilę, że cień niezadowolenia przemknął w oczach Kunar Thavy. Wnet, jednak odrzekł spokojnie:
— Cóż z tego?
— Jakto, cóż z tego? Czarny trójkąt stanowi oznakę stowarzyszenia „Braci i Sióstr Odrodzonych”, którego pan jest mistrzem!
— Nic nie wiem o tem!
Różyc stracił cierpliwość.
— Panie Wryński! — zawołał. — Nie grajmy w ciuciubabkę! Pan ciągle zaprzecza! Miejże pan odwagę przyznać się do swych czynów! Jest pan doskonale poinformowany, że wiem więcej od innych, a nawet obawia się pan mnie...
— Ja obawiam się pana?
— A cóż innego miała oznaczać wczorajsza wizyta w ciele astralnem? Odwiedził mnie pan w moim gabinecie i roześmiał się nawet głośno, chcąc zaznaczyć swą obecność? Zanadto wiele niebezpieczeństw przedstawia taki eksperyment, by robić go sobie ot, tak dla fantazji. Wszak pisał pan sam, w którejś swojej broszurze, że ci, którzy porzuciwszy swą ziemską powłokę, w postaci eterycznej krążą w przestworzach, narażeni są na napaści larw, demonów oraz innych istot niewidzialnych i że zagraża im obłęd i śmierć. Nikt, nie odważy się na podobną ekskursję, nie mając poważnych celów na widoku. I pan je miał, panie Wryński. Pragnął pan przekonać się jakiemi dowodami rozporządzam i czy poważnie panu zagrażam...
Wryński nagle zrzucił maskę. Wyprostował się, a jego oczy dotychczas nieco przygasłe, znów nabrały niesamowitego blasku.
— Więc, byłem! — rzucił ostro. — Cóż z tego? Naprawdę, zbyteczną wykonałem wycieczkę. Bo jest pan tylko zarozumiałym młodym człowiekiem, który w dziedzinie okultyzmu nie orjentuje się wcale i nie posiada przeciw mnie żadnych dowodów!
Różyc poczerwieniał.
— Możliwe — odparł nie mniej ostro — że w dziedzinie okultyzmu umiem mniej od pana, bo nie hołduję tym siłom, od których pan czerpie swą moc! Co zaś się tyczy dowodów? Niech, pan nas nie lekceważy, panie Wryński i nie doprowadza do ostateczności. Sam pan wie, że hrabianka Iza M., zanim pod pańskim wpływem popełniła samobójstwo, odwiedzała mnie często i niejedno mi powtórzyła o pańskich praktykach. I o tajemnicy pewnej ceremonji... Jak wy to nazywacie? Ceremonja ku czci Bafometa...
Wryński nigdy się nie spodziewał, że która z jego adeptek popełni podobną niedyskrecję. Nie dał, jednak, nic poznać po sobie. Przeciwnie, stał się jeszcze więcej arogancki.
— Panie Różyc! — postąpił z za biurka naprzód kilka kroków. — Dość mam tej całej rozmowy i pańskich insynuacji. Wiem, że rozgłasza pan przeróżne brednie o mojej osobie, że jestem przyczyną samobójstw, jaskie w ostatnich czasach miały miejsce w Warszawie, że odprawiam „czarne msze” na których się dzieją wyuzdane orgje i że hołduję szatanowi! Niechaj, pan to plecie w dalszym ciągu! Nawet, powiadomi o tem władze! Bardzo proszę! Tylko mała przyjacielska uwaga. Prócz, czczej paplaniny, należy posiadać przeciw mnie jakieś materjały, dokumenty... Pan zaś roznosi tylko plotki, za które może odpokutować! A najlepszym dowodem, jak mało liczę się z nim i jak go lekceważę jest fakt, że pana dzisiaj przyjąłem wraz z jego przyjacielem. A teraz sądzę, że wizyta panów trwała i tak zbyt długo!
Różyc i Grodecki porwali się ze swych miejsc, niby uderzeni biczem. Młody inżynier, który pozwalając mówić Różycowi, sam ledwie wstrzymywał swe oburzenie, nie mógł pohamować się dłużej.
— Poprostu, wyprasza pan nas za drzwi! — wyrzucił z siebie zduszonym przez gniew głosem. — Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony! Ja, jednak przody nie wyjdę, póki z ust pańskich nie usłyszę obietnicy, że pozostawi pan moją narzeczonę w spokoju.
Kunar Thava spozierał obecnie na swych przeciwników, niczem nauczyciel, mający przed sobą dwóch niesfornych smarkaczy.
— No... no.. — rzekł. — A jeśli nie zechcę dać tej obietnicy!
— Pożałuje pan tego!
— Pożałuję? Ciekawe?
Grodecki stracił, ostatecznie, panowanie nad sobą.
— Panie Wryński! — krzyknął. — Choć wygląda pan na lat czterdzieści, jest pan podobno starcem, którego mógłbym być synem! Nie powstrzyma mnie ten wzgląd! Uważam pana za ostatniego łotra i szubrawca! — Trzyma pan, w swych szponach Murę, a z nas się poprostu naigrawa! Bo sądzi, że mu wszystko ujdzie bezkarnie i przed władzami gładko się wytłomaczy. Ale, jeśli zawiodły inne sposoby, pozostał jeden, niezawodny.
— Mianowicie? — tym razem głos Wryńskiego zabrzmiał prawie łagodnie.
— Połamię panu kości, by pana unieszkodliwić!
— Połamie pan kości? Hm...
Wryński jeszcze nie dokończył zdania, gdy Grodecki rzucił się w jego stronę, zanim zdołał temu przeszkodzić Różyc. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że atletycznie zbudowany i znakomicie wygimnastykowany, powali, niemłodego i na pozór słabego Wryńskiego, jednym ciosem. Już wznosił pięść do góry...
Wtem stała się rzecz nieoczekiwana.
Oczy Kunar Thavy ostro uderzyły w Grodeckiego i ten zamarł w bezruchu na miejscu. Dłoń jego zastygła w górze, a usta pozostały na pół rozwarte. Wydawało się, że w przeciągu sekundy zamienił się w kamienny posąg. Również Różyc stał nieruchomo, z rozszerzonemi ze zdumienia oczami.
— No, uderz! — drwiąco wymówił Wryński, lekko palcem dotykając Grodeckiego.
W tym toczyła się widoczna walka. Twarz inżyniera wyrażała wściekłość i znać było, że daremnie usiłuje przezwyciężyć niepojęty bezwład, pozbawiający go możności poruszenia się, lub wypowiedzenia słowa. Różyc, chciał pośpieszyć na pomoc przyjacielowi, lecz daremnie pragnął uczynić krok naprzód. Doznał wrażenia, że ręce i nogi ma z ołowiu.
Wryński zaśmiał się złym, pełnym triumfu śmiechem.
— No, cóż, chłopaczki, — wymówił — nie taka łatwa ze mną sprawa? Obaj, stoicie bezbronni, niczem powiązane barany i mógłbym z wami zrobić wszystko, coby mi przyszyło tylko do głowy! Ale, niema nad kim się pastwić. Niech, wam ta nauka wystarczy! Szczególniej, panu, panie Różyc! Oto jest prawdziwa moc wtajemniczonego, proszę to sobie dobrze zapamiętać! Mieć lat siedemdziesiąt, jak ja, a wyglądać, niczem młodzik! Wydawać się słabym, a jednem spojrzeniem obezwładnić najgorszego wroga! Pojął pan? Oto, różnica pomiędzy nami i dla tego, lekceważę pana, jako przeciwnika! Bo, pan potrafi tylko bzdury gadać na odczytach i imponować rozhisteryzowanym babom! Ja, działam...
Różyc, daremnie, chciał coś odpowiedzieć. Tylko, bełkot wyrwał się z jego ust.
— A na zakończenie — rzucił Wryński — ostatnia uwaga. Przekonał się pan sam, że umiem, niewidzialny pojawiać się, gdzie chcę. Że umiem, zamieniać ludzi w posągi kamienne. To, tylko, nieszkodliwe żarciki! Ale, również, umiem — w jego głosie zabrzmiała pogróżka — gdy kto mi się znudzi, lub zbyt natarczywie staje na mej drodze, nasyłać ciężkie choroby na odległości, a czasem i śmierć! Chyba, wyrażam się jasno... A teraz, dowidzenia!
Podszedł do biurka i nacisnął dzwonek. W drzwiach pojawił się blady sekretarz, Kurowski. Ze zdumieniem spojrzał na niezwykły obraz, jaki przedstawił się jego oczom. Dwaj przybysze stali, niczem kamienne posągi. Lecz nie śmiał o nic zapytywać mistrza.
— Wyprowadzić tych panów!
Grodecki i Różyc nie ruszyli się z miejsca.
— Ach, prawda — zauważył Wryński. — Muszę dać odpowiedni rozkaz. Wyjdziecie, natychmiast — zwrócił się w stronę Różyca i Grodeckiego — i pan Różyc oprzytomnieje na schodach. Pan Grodecki zaś, ponieważ był znacznie niegrzeczniejszy, dopiero na ulicy powróci do normalnego stanu. W odległości dziesięciu kroków, od mojego domu.
Jakaś moc podrzuciła ich naprzód i stąpając, jak manekiny, wyszli z mieszkania Wryńskiego, odprowadzeni jego uśmiechem. Wydało im się nawet, że wtóruje mu jakiś chichot kobiecy.
— Nareszcie! — szepnął Różyc, w rzeczy samej, odzyskując władzę w rękach i w nogach, gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nim. — Lecz, ty biedaku...
Grodecki, kroczył nadal i sztywno i dopiero we wskazanem miejscu przystanął. Dziesięć kroków od kamienicy, zamieszkiwanej przez Kunar Thavę. Wzniesiona do góry dłoń opadła, a usta poruszyły się swobodnie. Był już najwyższy czas po temu, bo poczęto się za nimi oglądać, a kilku gapiów aż zatrzymało się, nie pojmując czemu idzie ulicą, wzniósłszy groźnie prawicę ku niebu.
— Uf! — odetchnął głęboko. — A to mnie urządził!
Różyc w odpowiedzi pokiwał tylko głową. Policzki miał czerwone ze wstydu i upokorzenia.
— Ależ, mnie urządził! — mówił dalej Grodecki. — Sam jeszcze nie wiem, cy mam prawdziwą rękę, czy sztuczną protezę! Tak mi zesztywniała! I szczerze ci powiem... O ile wczoraj jeszcze nie wierzyłem w te wszystkie djabelstwa, sądząc, że przesadzasz, widzę, że to czart, nie człowiek.
Chwilę milczeli, oddalając się pośpiesznie od fatalnego domu, wreszcie Różyc wyrzucił z siebie ze złością.
— Moja wina! Nie przygotowałem się należycie na to spotkanie! A on moją głupotę wykorzystał. Przecież, to obezwładnienie nas, jest zwykłą hypnotyzerską sztuczką! Na przyszłość, zabezpieczę się inaczej...
— Nie zrobi jej każdy hypnotyzer! — bąknął Grodecki, poczem dodał niby zwątpiwszy w pomoc przyjaciela. — Ciężki jest pojedynek z tym łajdakiem... i... ty, sam...
Ale, w Różyca wstąpiła nowa otucha.
— Czekaj! — zawołał. — Nie wolno poddawać się przygnębieniu! Dusi nas, bo sądzi, że nie mamy dowodów, a twoja panna Mura stanie po jego stronie? Jeszcze nie koniec! Walka dopiero rozpoczęta... Może cudem, uda mi się zdobyć te dowody i pokażę mu, że zawcześnie mnie lekceważył...
— Zdobędziesz dowody? — bez przekonania powtórzył inżynier.
— Tak! Istnieje pewna pani, nazwiskiem Lesicka! Słyszałem, że nienawidzi Wryńskiego, jak nikt go nie nienawidzi. O ile, zechce być szczera...
— Sądzisz? Ale, czy zechce?
— Uczynię, wszystko, co w mej mocy... Będę się starał ją przekonać! Dziś, wieczór udam się do niej...
Szli w milczeniu. Mroźny wiatr chłodził ich rozpalone twarze, a śnieg skrzypiał pod nogami.
— Lesicka? — mruknął Grodecki — Po raz pierwszy słyszę podobne nazwisko.
Nie wiedział, że wczoraj otarł się o nią, wychodząc od Mury. Teraz, w myślach rozważał, czy Różyc nie łudzi się znów, przeceniając swe siły i czy tu wolno mu się uchwycić za tę wątłę nitkę nadzieji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.