Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Sekta djabła.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie długo pozostał sam. Rozchyliły się cicho drzwi i do gabinetu weszła Sara. Bezszelestnie stąpając po zaściełającym podłogę, puszystym dywanie zbliżyła się do Wryńskiego i stanąwszy z tyłu, za fotelem jęła delikatnie gładzić jego długą, siwą czuprynę. Coś dziwnie niesamowitego było w tej pieszczocie. Tak łasi się tygrys, który kocha, nienawidzi i obawia się swego pana. Siedział dalej nieruchomo, nie zwracając uwagi na jej obecność.
— Poszły już! — pierwsza przerwała ciszę. — Bucicki znikł, przedtem, bez pożegnania! Pozostał tylko twój sekretarz. Czy go zatrzymać? Spodziewasz się kogo?
— Niech zostanie! — wymówił jakimś głuchym głosem. — Nie spodziewam się nikogo, ale wiem, że dziś jeszcze będę miał wizytę!
— Wizytę?
— Odwiedzą mnie dwaj panowie!
— Dwaj panowie?
— Przyjmę ich! Niechaj nie sądzą, że się ich boję! Dojdzie pomiędzy nami do gwałtownej sceny. Mam nadzieję, że im dam małą nauczkę!
— Otrzymałeś list? Ostrzeżenie?
Począł się śmiać — bezdźwięcznym, wewnętrznym śmiechem.
— Nic! Ale, wiem, że będą! Nie mylą mnie nigdy przeczucia.
Nie nalegała. Nie lubił, gdy dopytywano się o to, na co sam nie dawał jasnej odpowiedzi i nawet w stosunkach z najbliższymi zachowywał pewną tajemniczość. Pośpieszyła zmienić temat.

— Poco, właściwie — zapytała — zaprosiłeś tu tę małą... tę Murę Rostafińską?

71