Scena przy strumieniu (Szenwald, 1946)/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Scena przy strumieniu
Podtytuł Poemat
Pochodzenie Utwory poetyckie
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka”
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne „Książka”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział III


W porankowej świeżości, dopokąd
słońce gdzieś za murami, za dachami,
zanim światło kolorowe poplami
trotuaru nieruchomy prostokąt,

nim z ptakami rosa jasna zagada,
nim kamienie od mgieł nocnych odetchną,
— prędko zbiera się pod szkołą, pod powszechną,
bladej dziatwy niespokojna gromada.

Niby jeleń z czeredy saren,
Bogdan Grzych wysuwa się na czoło,
skacze zwinnie na głaz pod filarem,
ściągnął brwi, patrzy bystro wokoło,

widząc, że już i Andrzej nadszedł,
zrywa z głowy czapkę — i taki
czyniąc gest, jak Antoniusz w teatrze,
jak nie huknie:


„Chłopaki!

Zwracam się nie do lizusów, a do tych jedynie,
którzy nie boją się guza i nic drżą na myśl o jodynie,
lecz śmiało chodzą po ulicy z przekrzywioną na ucho czapką,
i dzielą między siebie piosenkę — jak ze straganu świśnięte jabłko!

Pamiętacie, kochane chłopaki, jak pełno w kieszeni
mając niedopałków, szpagatów, korków, kamieni,
na zbójeckie szliśmy wyprawy wąwozami śpiącej Warszawy?
Pamiętacie elektryczną latarkę — jaki krąg rzucała jaskrawy?
Jeszcze szumi książęcy ogród, który w usta strząsał nam wiśnie.
Pędzi rower ze srebrnymi osiami, nim się o sztachety rozpryśnie.
Chodzi kataryniarz, który ukradł petykową trzepaczkę,
i małpa, sprzedająca na podwórku karty — po pięć groszy paczkę.
Gazeciarski wrzaskliwy przetarg
w blasku słońca i dymie petard
pamiętacie? — z buforu na bufor, kiedy dzwonek przystanki odmierza!
Raz nawet dyrektorowi do teczki włożyliśmy jeża —

przypłacił to Antek Frąc natychmiastowym z budy wylotem —
tej samej nocy leciały szyby z kancelaryjnych okien —
a nazajutrz, na pytanie: „kto winien?“ — pięćset rąk się podniosło do góry!

Oto więc na wspólne pomysły, przygody, bałagany, awantury,
zaklinam was — przed tym dla nas od dziś niedostępnym progiem —
razem! — naprzód! — choćby i w ogień!

Bo cóż to zapowiedział nam łysy drab,
co złotego ołówka nie puszcza z łap,
a na karku ma krzak kapuściany?

Zapowiedział, że zawrą się szkolnych bram
blachy rdzawe — i pustka zamieszka tam,
gdzie nasz głos dzwonił pieśnią o ściany.

Oto drzwi zawarte. Już wkrótce grzyb
pozarasta szkła bibliotecznych szyb,
globus w kącie okryje się pyłem.

Drzwi zamknięte. Gdzie belfry? Kto ukradł klucz?
Nie ma szkoły! Więc głową o cegły tłucz!
Może w głazach wyrąbiesz wyłom?


Resztę światła zabierają źrenicom, chmur przybywa i noc ogarnia.
Niby stoi gdzieś szkolny gmach — jak daleka na morzu latarnia —
ale dotrzeć tam? — trzeba by nart, samolotów, zaprzęgów, czółen.

W kraju — milion dzieci bez szkół,
milion głodnych dzieci — bez szkół —
na ojczyzny sercu nieczułem.

Pięć milionów młodzieży marnieje na podwórkach, które dym zatruł.
Pracy pragną barki, ramiona,
w żyłach burzy się krew szalona,
głowy tęsknią do wielkich wynalazków, a płuca — do górskiego wiatru!
Więc dojrzewa tęsknota. Walka wyrasta z niej. Walka walkę rodzi.
Lud nabiera tchu i — jak słychać — gniew po całym kraju się pleni.
W Sosnowcu pod gmach województwa z delegacją i śpiewem szli młodzi,
w kieszeniach mając pełno korków, szpagatów, niedopałków, kamieni.
Gazety doniosły, że w Lodzi, na przedmieściu, w magistrackiej stołówce,
łyżki, rondle, patelnie, kotły wydzwaniały blaszane hołubce
na łbach dobroczyńców — gdy chłopcom podano do stołu rosół z obierków.

Pod Lwowem licytowani chłopi wypełnili po brzegi cerkiew
i odprawili tam — wiec. A na Śląsku, na hucie „Montwiłł“
tak długo strajkowali robotnicy, aż zarząd zląkł się i ustąpił.

Fala buntu rośnie, uderza wzwyż.
Alarmowy dzwon w ziemi tętni —
sły-ysz? —
huczy lud tłukąc dłońmi o bramy!

My — czy lale z gipsu? Gdy wróg łby gnie,
czy nie starczy nam serc, aby krzyknąć:
nie!?
— że nie damy, nie damy, nie damy?

Tej szkoły nie damy zamknąć na gwóźdź!
I nie damy pokrzywom na gzymsach róść!
Chociaż piaskiem ćmiono nam oczy,
choć wpajano nam strach i wpajano nam cześć,
choć fałszywy kazano nam sztandar nieść —
patrzcie: światło szczeliną broczy!

Nie zagłuszy ryk mocarstwowych trąb
tego światła liter, co sięga w głąb!
Mgły sprzed powiek, jak pianka,
bryzną. —
Chłopcy! Dajcie mi ręce. Gromadą stań!

I niech hasło nabrzmiałą rozszerzy krtań:
Nie — chcemy — analfabetyzmu!

Chłopcy! Dziś wysyłają nas na wycieczkę, za miasto, na błonie,
gdzie zapewne armia białych zawilców atakuje smagłe jabłonie;
wysyłają nas panowie władcy na zieloną podmiejską wycieczkę,
abyśmy w korzonkach fiołków rozniecili świerkową świeczkę,
abyśmy całowali robaczki i równianki z kaczeńców pletli,
i grając na wierzbowej dudce gnali wszy na wodopój letni.
Na wierzbowych dudków wystrychnąć nas chcą! Uwaga, koledzy!
Nie pójdziemy na majówkę! Nie będziemy ganiać krów po gryczanej miedzy!
Ale tu, pod tym szkolnym murem jak żelazna załoga, staniem —
w przekrzywionych na ucho czapkach, z ironicznym na ustach świstaniem —
w kieszeniach korki i kamienie, w oczach błysk, w tym błysku — przekora!
Pozdrowimy pana policjanta, przywitamy pana inspektora...
A nad nami, na znak protestu — zygzak malowany niech wieje!
Cały dzień trwać będziemy na szańcu, a wieczorem pójdziemy w aleje,

tłumem przeciągniemy przez ogrody, i śpiewem, i chórem, i mową —
opowiemy o młodym pokoleniu powieść wichrową...“

Bogdan urwał i stał nieruchomy
z leciuteńkim uśmiechem na wargach,
niby posąg nieczuły na gromy.
Tylko wiatr koszulę mu targał,

tylko czapka, od kurzu pożółkła,
drżała w ręku, wstrząsana pulsem.
Właśnie słońce wychynęło z zaułka
rozpylając świetlistą emulsję,

i we włosach, jak złoty grzebyk,
przeszło pękiem promieni szczodrych.
Po stłoczonej gromadzie przebiegł
niewyraźny, bolesny odruch.

Był to odblask zbudzonych wspomnień
(jak jaśniała głowa przy głowie!),
żal, rosnący coraz ogromniej,
troski, których głos nie wypowie.

Był to gniew, zamyślony o gniewie,
dal szeroko rozwartych oczu,
zachwyt stawu, co zalśnił, a nie wie,
że w nim słońce kolana moczy.


Był to gniew — ale gniew ściśnięty
w jedną bryłkę, tętniącą bezgłośnie.
Poprzez bruku kamienne skręty
słyszeć mogłeś, jak trawa rośnie.

Gniew to był — ale nie ten, co drzewa
z korzeniami wywraca jak burza....
Gdzieś szczęknęła brama od podwórza...
Tynk oddycha. Cisza nabrzmiewa.


Tym, który wystąpił i dłoń w górę wzniósł,
był Andrzej Skobelek. Przez noc tę
sen dziki, jak chwast, w żywe ciało mu wrósł,
i usta napoił mu octem,

i lica naznaczył mu piętnem bladości,
i ciężkie pod brwią wybił sińce,
i wszystko powikłał, i nic nie uprościł,
i wlókł jak pajaca na lince.

Stał Andrzej na bosych kołysząc się stopach.
Przemówił. We krtani czuł grudy.
Krztusiło. Sekunda. Już lżej. Prędko chłopak
nauczył się gorzkiej obłudy.

Więc najpierw przeprosił, że żaden orator,
że mówić nie będzie perliście,
nachylał się, ręce zaplatał, rozplatał
(nie słowa leciały, lecz liście).


Powiewem, poszumem, wietrzykiem nieznacznym
myśl sączył — pachnącą i zwinną.
Wtem żart cisnął mocny, zaczepny — jak z karczmy —
i mak purpurowy rozwinął!

Zakręcił, zabłysnął — szkłem, drzazgą, zawieją,
wiśniami, rakietą zieloną.
I tylko mu oczy zmrużone się śmieją,
a usta pęcznieją i płoną.

Zdawało się, pszczół1 dzikich szumiący dzwon
kopniakiem swawolnym rozwala,
wśród kwiatów się tarza, wydusza sok z gron,
przez step galopuje jak fala.

„Cóż bój — woła Andrzej — cóż pulpit i plakat,
gdy lato, gdy rzeka, gdy żywioł?
Tę rosę — myślicie, że asfalt wypłakał?
Ten wiatr — czy z komina tu przywiał?

Że w Łodzi tynk z okna posypał się na-bruk?
My z kory zrobimy sto łódek!
Ach, prawda, harmider warsztatów i fabryk
ważniejszy niż kos i niż dudek!“

Co Bogdan namiętnie, to on lekko, pusto,
ze śmiechem — jak garstkę motyli —
i śmiech swój pod nos mu podstawiał, jak lustro,
kpił z walki, jak tamten z idylli.


Deszcz łącząc ze słońcem, pustynię z jeziorem,
kojarząc dym z blaskiem, pół na pół,
srebrzystą ironią przetykał perorę,
kaskadą fałszywych gwiazd kapał,

i szklił, i namawiał, i straszył, i łgał,
i barwne na wiatr puszczał słówka.
Aż w ciszę przedmieścia gruchnęło jak z dział:
„Majówka, majówka, majówka!“


Jadą dzieci torem,
poprzez wał, i piach, i most,
jadą dzieci borem
jarem i bajorem,
w siną oddal jadą wprost
po stalowych wstęgach szyn,
poprzez wał, i piach, i most
przez urwiska rudych glin.
A z przeciwnej strony
pędzi wystraszony
młyn.

Po głębokiej trawie
rozwleka się czarny dy<m.
Studzienne żurawie,
po uszy w kurzawie,
cofają się skrzecząc, nim
poprzez darń, i żwir, i rów
przewlecze się czarny dym.

Drzewa, chaty, drzewa znów!
W przelocie mijamy
nieforemne plamy
krów.

Brzęczące depesze
wiatr we włosy sobie wplótł.
Każda iskry krzesze
krzycząc: „Ja się śpieszę!“
— i skrzydłami trąca drut.
A na drutach wróble w pisk,
jak na liniach punkty nut.
Zapach rozoranych rżysk
tłoczy się, ucieka.
Srebrzy w słońcu rzeka
pysk.

Pochłaniamy tory!
Przepływamy dzień na wskroś!
Wrzask radosnej sfory
rozdzwania bufory.
Pod wagonem skryta oś
bierze niespodziany skręt.
Tym, wagonie, głośniej głoś
pieśń stłoczonych naszych pięt!
Koła grube, skrzypcie!
Szybciej, szybciej, szybciej!
Pęd!

Jazda, panie Gwiazda!
Mosty, rzeki, piargi — precz!
Nam zielony las da

rozśpiewane gniazda
i szumiące liście.
Lecz
w głowie, jakby roje gnid,
dziwne myśli.
Dziwna rzecz:
jakby w sercu oset kwitł.
Ach, nikt nie odgadnie,
że tam w głębi na dnie:
wstyd.

Wielka, ciemna szkoła —
w pustych murach szumi czas...
Grzmijcie, grzmijcie koła!
Jedźmy, nikt nie woła!
To na drodze zgrzytnął głaz.
To w zaroślach krzyknął drop.
Jest zielony taki las,
a w tym lesie leśny trop,
a na tropie licho...
Ciszej, ciszej. Cicho.
Stop.


„Srebrne Pole“. Biały, malutki,
dzikim winem obrosły budynek.
Ławka, sygnał dróżniczej budki,
tor i czerwień pocztowych skrzynek.
Koło domku — warzywne ogródki,
marchew, dynia, malwa, barwinek,

i wysoko nad kolce i tyki
bujające w słońcu — słoneczniki.

Kolejarska działka. Poczta. Stąd
w obie strony, równo, uroczyście,
srebrnych topól wybiega rząd,
w chwieruczące odzianych liście.
W niebie cisza. Tylko pod prąd
mknie w niedosłyszalnym poświście
jedna mała pierzasta chmurka,
niepogody wczorajszej córka.

Jaka czystość! Jakie napięcie!
Dech zamiera w piersiach od woni.
Pod stopami, w zielonym odmęcie,
skaczą zbóż lokatorzy zieloni.
Tu lot pszczół, tu na każdym zakręcie
w gęstej trawie świerszcz polny dzwoni,
tu, zgarniając blaski rozsnute,
dzień urasta z minuty na minutę.

Jest za stacją, za ogródkiem, za żytem,
ni to pustka, ni to pastwisko.
Sterczy w polu, deszczami rozmytem,
kępa krzaków, schylonych nisko.
Tam wycieczka pod niebios błękitem
rozłożyła obozowisko.
Cień gałęzi, głęboki i lepki,
objął szare papierowe torebki.

W przezroczystej kąpieli poranka
glina szkli się chlebnym zakalcem.

Gotowanych jaj skorupy, jak pianka,
błyszczą w słońcu, gdy dotknąć ich palcem.
Sól sypie się w traw obłe kolanka,
dzięgiel w cukrze, dziewanny ze szmalcem.
Śmiech cienkimi strużkami płynie,
jakby walca kto grał na mandolinie.

Wśród melodii ziół tajemniczej
głosem skrzypiec szeleści pergamin.
Troska życia przez chwilę jest niczem,
jeśli „słońce“ powtarzać wargami.
Słońce, złoci! Nawet nauczyciel
zdaje w słońcu zręczności egzamin,
ściga się z chłopcami po błoniach,
macha kozły, chodzi na dłoniach.

A na krańcu, gdzie błękitniejący
nad łąkami pył się rozwleka,
gdzie z kamieni wybija się drżący
ruczaj — tam, niby wyspa daleka,
szumi las — pachnie las wielkorządcy,
użyźniony próchnem człowieka,
i tyle w nim słodkich jagód na zboczach
ile iskier w nadąsanych złych oczach.


Niespodzianka, dzieci!
Przepasany dymem wpół,
drugi pociąg leci,
szkłami okien świeci,
wali w tor łapami kół,
wszystkim wiatrom dmie na złość,

przepasany dymem wpół
hałaśliwy czarny gość.
Peron pyskiem liże.
Bliżej, bliżej, bliżej.
Dość.

Z wagonów — czy to duchy kolorów
wyskakują na stopach wiotkich?
Z wagonów — czy to wiatrowy poryw
nawiał barwnych włóczkowych motków?

Z wagonów — czy to pióra kolibra
opadają leciutko na poręcze?
A może promień światła w podróż się wybrał
i po drodze zamienił się w tęczę?

To nie pióra sypią się zewsząd,
nie przędziwo jedwabne wionie,
ale setka wytwornych dziewcząt
stąpa w szyku bojowym po peronie

Tego marszu powiewny urok
nawet skałom fruwać by pomógł.
Sunie lotna falanga córek
eleganckich stołecznych domów.

Ich zakręty, pętle, klucze, wiraże
zdumionymi oczami śledźmy.
Baczność! Przełożona w pierwszej parze.
Z dala, z dala od starej wiedźmy!


Jak fontanna się różni od przydrożnej kałuży,
tak panieńska czereda od powszechniackich drużyn:

One — niby park pyszny, wpółogłuchły od woni.
Łąka dzika, porosła kaczeńcami — to oni.

One — pachną dusząco i słodko się kołyszą.
Oni — ostro i gorzko: ziemią, wiatrem i ciszą.

One — jak bujne róże w złotych kolców oplocie.
Oni — w miękki wtulone cień sieroce stokrocie.

One — niby nasturcyj pełzające ogniki.
Oni — chabry, szaleje, pokrzyki, pomorniki,

rumianki, muchołapki, w śpiewającej dolinie.
A one — tuberozy, glicynie, georginie,

delikatne mieszkanki kryształowej cieplarni!
Oni — prości, bezpańscy, czupurni, ordynarni,

z twardych włókien pleceni, sękaci od korzeni,
z drwiącym błyskiem na wargach i rękami w kieszeni.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.