Scena przy strumieniu (Szenwald, 1946)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucjan Szenwald
Tytuł Scena przy strumieniu
Podtytuł Poemat
Pochodzenie Utwory poetyckie
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka”
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne „Książka”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II
Mein Vater, mein Vater, jetzt lasst er
mich an!“
GOETHE

Gdzie klinem na rogu dwa domy i plot,
i rów, a na rowie dwie kładki,
tam Andrzej Skobelek odłączył się od
krzykliwej dziecięcej gromadki.

I włócząc po ziemi odpięty tornister
szedł wolno, a trawa rozwiana
szła z nim i brzęczało mu w głowie od iskier,
od słów niespokojnych Bogdana.

Powoli szedł... Słońce sypało na bruk
odłamki kobaltu i miki,
obłymi kłębami dym pylił spod nóg,
po płotach pełgały ogniki.

I z lewej, i z prawej chatynki niemrawe
z belkami srebrnymi od smutku,

i kamień oddychał, i cień przez murawę
przebiegał, jak mysz, po cichutku.

Ulica zwężała się. Półmrok i piach,
i szept, i gliniaste wyboje,
i muzyka ech uderzała o dach,
i krok się rozwidlał na dwoje.

Wciąż ciemniej i ciaśniej. Bluszczowych cień gąszczy
na druty się z jękiem nawleka.
Zawahał się Andrzej i krzyknął stanąwszy,
i poznał Czarnego Człowieka.

Ożyło na moment wspomnienie powieści
O widmie, co świat ścina mrozem,
i włócząc się, kośćmi suchymi szeleści,
i dzieciom wyjada z głów rozum.

Lecz Andrzej pomyślał i rzekł: „Śmieszne rzeczy!
Trup w grób, baju-baj! Duchów nie ma!
Gdy podejść, okaże się, że to pień skrzeczy
i macha rękami obiema“.

Postąpił krok naprzód, powietrza w pierś nabrał,
przez zęby cichutko raz gwizdnął.
Tak jest, to był On, niepodobny do diabła,
lecz dziw! do handlarza starzyzną.

Wysoki, i chudy, i długi, i wąski,
i wątły, i cienki jak komar,

na miękkim cylindrze miał kitę z piór gąski
i z lekka na prawy bok chromał,

i płaszcz długopoły opinał go wokrąg;
parasol — jedwabna zawieja!
Zdejmując binokle, oczyścił je mokrą
ściereczką i rzekł do Andrzeja:

„Ty boisz się chłopcze, ty boisz się mnie.
Skąd lęk u takiego urwisa?
Czy troska na czole do ziemi cię gnie?
Czy gwiazda ci serce wysysa?

Cóż niebo twych powiek zasnuwa i mroczy?
Zła klechda, rzucona w twarz światu?
O podejdź bez trwogi, o, spójrz prosto w oczy,
i mów i zaufaj — jak bratu!“

„Ja boję się ciebie, człowieku ze mgły“ —
tak Andrzej Skobelek odpowie:
„bo długiś, i cienki, i czarny, i zły,
i nie ma szczerości w twej mowie.

Bez ognia źrenice, bez krwi twoja twarz,
nad wargą liliową dziób kurzy,
i ciemne binokle, i brwi krzywe masz,
i wzrok nic dobrego nie wróży“.

„Mój chłopcze, mój chłopcze, ach nie rań mnie!
Czemże
zewnętrzny wspaniały blask lica?

Patrz głębiej; tam miłość szeleści i szemrze,
jak tajna podziemna krynica.

Daj rękę mi twoją, no śmielej, ogniściej,
zaufaj mi, nie patrz się wilkiem.
Pokażę ci klucz, i karierę, i wyjście,
jeżeli posłuchasz mnie chwilkę.

Wiesz? Są takie gmachy, podobne do jaskiń,
wykutych w zamarzłym lazurze.
Ich dno bursztynowym czerwieni się piaskiem
i z płyt bazaltowych — podnóże.

I łuki, i węgły, i muzyka okien,
i strop, i rtęciowy błysk luster.
I dzwoni, i śpiewa w impluwium głębokiem
fontanna wieczystym rozpluskiem.

U góry szerokim, zielonym półkolem
drży, świetli się szyba źródlana.
Błąkają się, płyną wśród łodyg i kolumn
stoliki leciutkie jak piana.

I kolumn przybywa, i łodyg zawieja
odurza i bezwład ogarnia...
Rozumiesz?“ — Wysoki tak rzekł do Andrzeja:
„Ten gmach to jest Wielka Kawiarnia.

Z pałaców i biur, kiedy upał południa
ulice do bieli rozgrzewa,
gdy ciżba pielgrzymów kawiarnię zaludnia,
a wkoło stolików, jak drzewa


liściaste u czół zaplatają ramiona
kobiety piękniejsze od bogiń,
i cienie nawiewa źrenica zamglona,
lecz poza mgłą czai się ogień,

gdy z trzaskiem opadną na pierś grochy pereł
i ciężkie zabłysną rubiny,
te róże kamienne, dla których otwierał
oskarda ząb skalne głębiny:

Kto bystrą jaskółką uwija się w tłumie?
Kto śmiga jak fryga w tym wirze?
Kto wszędzie i nigdzie zarazem być umie?
W giętkości podobien jest stali i gumie?
Jak wolny wiatr stopy ma chyże?

To piccolo! Mały paź! Goniec i zwiastun!
W oplocie wypustek i pętel,
w mundurze-obłoku złocisto-pierzastym,
w zieleni, na gwiazdy zapiętej,

w galonach jak żmije pełznących ku ziemi...
Andrzeju! Tyś wybran i godzien!
Dla ciebie ten mundur z guzami złotemi,
więc przyjm go, i otrzep, i odziej!

Dopieroż to będziesz mógł szczęściem się opić!
Ja sam ci zazdroszczę, dasz wiarę?
Bo czy to na stół kładziesz rulon czasopism,
czy z wonnym przybywasz cygarem,


czy butlę podajesz, ciężarem nalaną,
co burzy się, gruba i słodka,
czy pstre marcepany, rozgwiazdą i lianą
wieńczone, do stóp ścielesz paniom i panom,
ach! uśmiech słoneczny cię spotka,
w rąk podstawionych skarbonkę glinianą
grosz kapnie i zalśni jak płotka!

Patrz! Droga przed tobą z błyszczących pieniędzy.
z banknotów jest dom, z monet — wieże.
Pójdź za mną! Nie wracaj, nie wracaj pomiędzy
tych, z kim cię nie łączy nic więcej prócz nędzy!
Ja głód twój uśmierzę, i śliwki dam świeże,
i ustom dzban wina odmierzę!“

Tak nęci i korci wędrowiec Andrzeja,
tak śliskim go wabi spojrzeniem.
Rozdziela ich tylko wąziutka mierzeja,
zasłana i światłem i cieniem.

Zasłuchał się Andrzej w tej mowy tok wartki,
lecz nie grenadina, nie sorbet,
nie połysk diamentów otwiera mu wargi
i oczy wysadza mu z orbit,

nie bursztyn puls krwi w żyłach budzi mu żywszy
i szyję rumieńcem powleka.
Namyślił się Andrzej i czoło zmarszczywszy
tak rzekł do Czarnego Człowieka:


„W kopalniach i hutach, w powietrzu, w otchłani,
w pustyniach, wśród cegieł stolicy,
na bandę birbantów harują oblani
żelazem po pas niewolnicy.

W kawiarniach, w mgle lamp, muzykanci rzępolą
i dywan przygłusza huk bucisk,
a złota niewola jest również niewolą,
i wyzysk ten sam jest, i ucisk.

Mnie na nic fontanny i szyby lustrzane,
na diabla puchary mi złote,
lecz gadaj, czyś wiernie to rzekł, że dostanę
robotę? prawdziwą robotę?

że matce, gdy ciężkie na żar stawia garnce,
od pleców odejmę ciężaru,
i dłoń, która wiecznie we wrzątku i farbce,
odpocznie od trudu i żaru?

Chcę pracy! Niech będzie kawiarnia, czy piekło,
czy raj nawet, zmoro, wymaluj,
pamiętaj, że podpis — że słowo się rzekło,
a pieniądz jest ziemski: z metalu.

Jeżeli przysięgniesz kwitować miesięcznie,
do grosza, to niechże się stanie!
Adiu! Cukiernikom polecaj i stręcz mnie!
Pojutrze w tym miejscu spotkanie“.

Szedł Andrzej przez piach, jakby wódką się upił,
i nozdrza rozwiane mu drgały.

Nie uszedł stu kroków, gdy człowiek czy upiór
zawołał ochryple: „Stój, mały!“

I pobiegł do chłopca wstrzymując dech prędki
w wichurze, co wiała na przestrzał.
Był zły. Purpurowe na czole miał cętki
i z ust mu dymiło, gdy wrzeszczał:

„Ty, śpiesz się powoli! Nierówny rachunek!
Z dwóch części umowa się składa.
Pamiętaj, smarkaczu, jest jeden warunek,
którego nie spełnisz, to biada!

Czternaście masz lat. Jesteś — co? Jesteś gówniarz
a siejesz dokoła niepokój.
Gaś bunt, póki czas, do języka gwicht uwiąż,
i kneblem i ciszą pysk okuj!

Stul uszy i włosów nadmierny blask przyćmij,
tu, czołem z chodnika pył zamieć!
Pokornie do ręki, jak wierny pies, przyjdź mi,
i poproś, i naucz się skamleć!

Dość! Odmaszerować!“ Tak rzekł i okropnie
zzieleniał i wiatrem się nadął.
Dzwoniły już pierwsze o bruk deszczu krople.
gdy z chmur odlatywał gromadą.

Czeka w chacie matka syna,
niespokojna spóźnionego.

Nie powraca syn, choć dawno
przeminęło popołudnie.
Już ostygły garnki rdzawe,
stygnie w piecu skąpy obiad.
Nie powraca syn, choć pora
wieczorową świecić lampę.
Za oknami burza, wicher,
tłucze deszcz kroplami w szyby,
pod framugą zabłąkany
przeraźliwie jęczy gołąb.
Muchy włóczą się po kątach.
Pora późna, niespokojna.
Nie powraca syn, choć wargi
tęsknią do ciepłego czoła.

Powiało z ulicy wilgocią na próg,
świsnęły na dole drzwi
— lekki szmer nóg —

i zgarbiony, przygnębiony
wtacza się do izby Andrzej,
głowę cichą, pulsującą
na matczynej składa piersi.
Lecą krople, gołąb grucha,
wyje wicher, wieje burza.
Andrzej, matczynymi dłońmi
ocieniwszy twarz, zasypia.

A kiedy się ocknął, za oknem już był
gąszcz nocy, i wiatr dogorywał bez sił.


I chmur granatowy rozstąpił się zwał,
i księżyc wypłynął i łbem w górze stał.

Za szyb mętnym szkłem, szczerząc gonty i blachy,
widniały w księżycu łamiące się dachy,

na których szeptały, jak ćmy, skrzydła cisz,
i skradał się kot, i po krokwiach szedł wzwyż.

Andrzej mówi: „Matko miła,
lada dzień dostanę pracę“.
Na czole matczynym zaduma zawiła,
i blask się po rzęsach kołace.

Andrzej mówi: „Droga matko,
wiesz, czym będę? Pikolakiem“.
Spojrzenie matczyne pod gęstych bruzd siatką
zalśniło pytaniem dwojakiem.

Płynie cisza. Andrzej milczy.
Kot na dachu. Oczy kota
to migną spode łba, jak głodny wzrok wilczy,
to błysną, jak dwie krople złota,

to rosną jak banie, to z chmur lecą w dół,
to wieją fosforem przez szpary.
I wre każde oko, i pęka przez pół,
i teraz ich świecą dwie pary.

A jedna z tych par podlatuje wciąż wyżej,
druga para świeci niżej.

Ta pierwsza — jak ogień i krwią ubarwiona,
druga — dwa zielone grona.

Jedna para — dziwne oczy —
po dachu się wartko toczy,
niby dwa pieniądze duże,
i stacza się, i pierś tłoczy,
jak dwa guzy na mundurze.

Druga para, silna para,
w mózg Andrzeja wejść się stara,
i podsycić tętno w nim,
i promieniem rozbić dym.

Andrzej śpi — i aż do rana
widzi we śnie wzrok Bogdana,
jak stalowa ostra oś,
przeszywający na wskroś.

I wciąż prędzej, mocniej, żywiej,
coraz goręcej, straszliwiej,
dwa złociste grosze tańczą,
tańczą polkę opętańczą,
a w uszach wir gontów, dachówek i płyt.

Gdy Andrzej obudził się — w oknie stał świt.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Lucjan Szenwald.