Powiewem, poszumem, wietrzykiem nieznacznym
myśl sączył — pachnącą i zwinną.
Wtem żart cisnął mocny, zaczepny — jak z karczmy —
i mak purpurowy rozwinął!
Zakręcił, zabłysnął — szkłem, drzazgą, zawieją,
wiśniami, rakietą zieloną.
I tylko mu oczy zmrużone się śmieją,
a usta pęcznieją i płoną.
Zdawało się, pszczół1 dzikich szumiący dzwon
kopniakiem swawolnym rozwala,
wśród kwiatów się tarza, wydusza sok z gron,
przez step galopuje jak fala.
„Cóż bój — woła Andrzej — cóż pulpit i plakat,
gdy lato, gdy rzeka, gdy żywioł?
Tę rosę — myślicie, że asfalt wypłakał?
Ten wiatr — czy z komina tu przywiał?
Że w Łodzi tynk z okna posypał się na-bruk?
My z kory zrobimy sto łódek!
Ach, prawda, harmider warsztatów i fabryk
ważniejszy niż kos i niż dudek!“
Co Bogdan namiętnie, to on lekko, pusto,
ze śmiechem — jak garstkę motyli —
i śmiech swój pod nos mu podstawiał, jak lustro,
kpił z walki, jak tamten z idylli.