Słoń Birara/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
CIĘŻKA PRACA.

Obudziwszy się o świcie, Amra wpadł do domu, zjadł naprędce miseczkę ryżu, polanego olejem, i powrócił do zagrody słoni.
Zastał tam już innych poganiaczy, wyprowadzających swoje słonie na robotę.
Ujrzawszy chłopaka, wybuchnęli głośnym śmiechem.
Biali ludzie nie zgodzą się nigdy na takiego kornaka! — wołali.
Amra, nic im nie odpowiadając, kazał Birarze uklęknąć.
Długo się mozolił, nakładając mu chomąto i przyczepiając doń łańcuchy z żelaznym orczykiem, zakończonym dwoma hakami.
Birara ostrożnie wstał i ruszył do dżungli.
— Hej tam, chłopaku! — krzyknął dozorca poręby, spostrzegłszy Amrę. — Chyba że się nie mylę? Przecież to słoń starego Bauli, którego przygniotły belki w porcie?
Amra skinął głową i odparł:
— Przyprowadziłem Birarę do roboty. Bauli zmarł... Teraz ja będę kornakiem.
— Hm... ty — kornakiem? — mruknął Anglik. — Nie podołasz pracy mój mały.
Chłopak, patrząc na dozorcę poważnie, odpowiedział:
— Jeżeli nie podołam, sahib[1] odeśle mnie do domu, jeżeli jednak podołam, będę brać tyle, ile brał mój dziadzio, sędziwy Bauli...
Anglik namyślał się przez chwilę, wreszcie machnął ręką i mruknął:
— No, jazda! Zobaczymy!
Amra ścisnął piętami szyję słonia, a ten zamaszystym, szybkim krokiem minął dozorcę i zniknął w lesie, gdzie rozlegał się już łomot padających drzew, stuk siekier, świszczący syk i zgrzyt pił.
— Dajcie temu największemu kornakowi największy kawałek do wywiezienia! — ze złośliwym śmiechem krzyknął młody Hindus Pangel.
— Który? — zapytał spokojnie Amra i zbliżył się do wskazanego mu drzewa.
Ujrzał olbrzymi mahoń, który, upadłszy, zaszył się w gąszczu krzaków i wysokich traw, zaplątawszy się szerokiemi konarami w sieci gałęzi drzew i pnących się roślin.
— Hm... hm... — mruknął chłopak, patrząc pytająco na słonia. — Co ty na to powiesz, staruszku?
Birara poruszał uszami i przyglądał się leżącemu pniowi.
Miał wygląd bardzo niezadowolony.
Amra obszedł pień dokoła i rozejrzał się po okolicy.
Spostrzegł wkrótce, że drzewo leżało nad urwiskiem.
Na dole biegła droga nad brzegiem Tapti.
— Hę? — zapytał siebie w duchu chłopak. — Po co mamy ciągnąć taką kupę drzewa po przez dżunglę? Możemy zrzucić ją z tego pagórka i po drodze zawlec do tartaku...
Podprowadził słonia do cienkiego końca drzewa, założył łańcuch i krzyknął:
— Hoho, Birara Podciągnij-no trochę!
Posłuszne zwierzę wparło nogi w ziemię, wyprężyło potężne mięśnie i, szarpnąwszy z całej siły, posunęło drzewo do krawędzi stromego urwiska.
— No, dobrze! — odezwał się Amra. — A teraz, przyjacielu, puść w ruch kły i kolana!
Birara podważył gruby pień kłami i jął powoli, krok za krokiem popychać go do krawędzi, opierając się kolanami.
Wkrótce drzewo, straciwszy równowagę, runęło w dół.
Umieściwszy się na karku słonia, chłopak boczną ścieżką zjechał z pagórka, założył na konary łańcuch, umocował go do orczyka i poszedł obok Birary, ciągnącego olbrzymie drzewo po błotnistej, śliskiej drodze leśnej.
Słoń, człapiąc po błocie, pomrukiwał, jakgdyby mówiąc:
— E-e, widzę, że masz głowę na karku...
Amra na robocie uważał na wszystko, starając się oszczędzać siły starego przyjaciela. To też biały „sahib“ nic już nie mówił i płacił mu po pięć rupij dziennie, tyle, co innym kornakom.
Po kilku dniach wspólnej pracy, poganiacze, przyglądając się pracy chłopca, zrozumieli, że mogą wyrobić więcej, jeżeli nie będą polegali wyłącznie na sile swoich słoni; zaczęli stosować własną pomysłowość, która ułatwiała i przyspieszała pracę.
Jednak Amra nie dał się wyprzedzić.
Mały był i słaby jeszcze — rozumiał to doskonale. Chciał jednak zarobić jaknajwięcej, aby w domu rodzice i siostrzyczki nie czuli biedy.
Najtrudniejszą pracą było wyciąganie z dżungli zrąbanych drzew.
Ich mocne, szerokie gałęzie tamowały ruch i wymagały wytężenia wszystkich sił słoni.
Namyśliwszy się dobrze, chłopak kupił siekierę i piłę.
Pewnego dnia stawił się do roboty z pomocnikiem, — dwudziestoletnim Baruszem, roześmianym ciągle, wygadanym łobuzem — żebrakiem.
Gdy drwale obalali ogromne drzewo, chłopaki odrąbywały zeń gałęzie i odpiłowywały najgrubsze konary. Gładki i znacznie lżejszy pień z łatwością mógł być wywieziony z dżungli.
Amra płacił Baruszowi jedną rupję dziennie.
Cóż z tego wynikło?
Nicpoń, jakim był rozleniwiony, mały żebrak, nie wyciągał już ręki po jałmużnę, mając dostateczny zarobek.
Amra zaś zarabiał już zamiast pięciu rupij — dwanaście.
Dostarczał teraz do tartaku niemal trzy razy więcej drzew.
Poręb posuwał się coraz dalej w głąb lasu.
Po całodziennej ciężkiej pracy Amra nie mógł już powracać do ojcowskiej chaty nad Tapti.
Otrzymał pozwolenie od dozorcy na zbudowanie szałasu w lesie i na paszę dla Birary.
Słoń był wyraźnie zadowolony z tej okoliczności.
Zwalone przez drwali drzewa dostarczały mu dostateczną ilość pożywienia.
Niezmiernie lubił młode gałązki z wierzchołków drzew.
Upodobanie to pozostało mu na zawsze z czasu życia w dzikiej dżungli.
Sporo lat minęło od utraty wolności, lecz Birara nie zapomniał smaku soczystych pędów.
Pamiętał nawet, że matka jego — stara słonica — uczyła go, jak podważać, aby nie połamać kłów, korzenie drzew i obalać pnie ciężarem całego ciała.
Birara oblizywał się na wspomnienie wspaniałej uczty. Raczono się wtedy młodemi pędami i świeżemi korzeniami drzew.
Wszystko to znajdował łakomy Birara na porębie.
Drwale strącali na ziemię najwyższe drzewa, a inni robotnicy karczowali wystające z ziemi pnie.
Słoń zaglądał do dołów i wykrotów, odnajdywał korzenie i wyciągał je trąbą. Chrupał potem z tak wielkim smakiem, że aż mu ściekała z warg ślina, a oczy przymykały się z rozkoszy.
Amra sam sobie przyrządzał na ognisku placki z mąki jęczmiennej i gotował ryż.
Birara lubił też placki i ryż.
Choć nieraz najedzony dosyta drzemał sobie, nigdy nie przespał wieczerzy małego kornaka.
Podchodził do ogniska i, oświetlony jego czerwonemi błyskami, tkwił przed chłopakiem niby wysoki, szary pagórek.
Małemi, zawsze wesołemi oczkami chciwie łypał i niecierpliwie poruszał uszami.
Amra udawał, że nie spostrzega przyjaciela.
Wtedy Birara wyciągał trąbę i dotykał lekko ramienia chłopaka, pochrząkując prosząco.
Kornak uśmiechał się nieznacznie, lecz nie patrzał na niego.
Słoń zaczynał tupać nogami i mruczeć głośniej.
Amra, niby zdziwiony, pytał go chytrze:
— Co ci jest, staruszku?
Birara wyciągał trąbę do kociołka z ryżem i wachlował się uszami
— Chcesz spróbować? — zadawał chłopak obojętne pytanie.
Słoń radośnie wywijał trąbą i pochrząkiwał wstydliwie.
Otrzymawszy garść ryżu, ostrożnie niósł przysmak do paszczy, długo żuł, cmokał i sapał.
Amra, jako prawdziwy Hindus, znał już niebezpieczeństwo, utajone w ziemi Indji.
Przed udaniem się na spoczynek, gwizdał na Birarę, a, gdy słoń nadchodził, kazał mu udeptywać placyk, na którym zamierzał spędzić noc.
Birara sumiennie tupał, gniotąc i ubijając ziemię ciężarem swego ciała.
Pewnego razu dozorca, przyglądający się tym czynnościom, zapytał chłopca:
— Poco każesz swemu słoniowi chodzić w kółko i ubijać ziemię?
— Mogą w niej być nory żmij, skorpjonów, gryzących stonóg i jadowitych pająków, — odparł Amra.
Biały człowiek zrozumiał, że słoń swym ciężarem niszczył kryjówki niebezpiecznych stworzeń.
W czasie południowej przerwy w pracy, Amra prowadził słonia do rzeki.
Napiwszy się, ogromne zwierzę wchodziło w głębinę, nurzało się, a trąbą, jak z sikawki, polewało sobie boki i grzbiet.
Kornak dopomagał mu.
Brał suchą, twardą trawę, obmywał i nacierał grubą skórę przyjaciela tam, gdzie on sam nie mógł dosięgnąć trąbą.
Birara mruczał z zadowolenia, gdy chłopiec tarł mu brzuch, którego czepiały się żarłoczne kleszcze i bąki, szorował za uszami i przemywał mu oczy.
— Słoń musi cię lubić, mój mały? — zauważył dozorca.
— A tak! — odparł z całą stanowczością Amra. — Ja też lubię Birarę, zresztą zwierzę najlepiej spełnia rozkaz człowieka, gdy go lubi i wie, że bez niego nie mogłoby się obejść. Tak uczył mnie dziadzio, biedny Bauli...
— Masz rację! — zgodził się Anglik. — Jednak inni postępują inaczej. Nie dbają o słonie i nawet biją je.
— Pożałują tego kiedyś... — mruknął Amra, opierając nogę na trąbie Birary, aby wsiąść mu na kark.
Pewnego razu jeden z kornaków rzekł do chłopaka:
— Ojciec kazał ci przyjechać jutro do domu.
Amra skinął głową i zamyślił się.
Nie mógł stracić jutrzejszego dnia. Dozorca zapowiedział był właśnie wyznaczenie nowych terenów poręby. Do każdej partji drwali przyłączano kornaków ze słoniami.
Należało więc być na miejscu, aby uzyskać najdogodniejszy przydział.
Chłopak musiał jednak spełnić żądanie ojca.
Odszukał Barusza i rzekł do niego:
Pójdę jutro o świcie do Suratu, bo wołają mię do domu...
— Jutro sahib ma wyznaczać nową pracę! — wtrącił towarzysz.
— Wiem o tem! — kiwnął głową Amra. — Zastąpisz mnie. Wybierz przydział, najbliższy do rzeki. Pozostawię ci Birarę... uważaj na niego!
Ledwie zaczął się sączyć brzask, chłopak zerwał się z bambusowej maty, zajrzał do słonia i, obudziwszy Barusza, pobiegł brzegiem rzeki.
Miał przed sobą kawał drogi, więc spieszył, nie zwracając uwagi na upał.
W tym samym czasie, Barusz prowadził słonia do kąpieli.
Siedząc na szerokim karku Birary, gapił się na wszystkie strony.
Zwierzę, wszedłszy w głębinę, pływało z głośnem parskaniem.
Stanąwszy na mieliźnie, Birara ze zdumieniem podniósł uszy i zamruczał.
Siedzący na nim kornak nie zeskoczył do wody, jak czynił to Amra, i nie pomagał mu w kąpieli.
Nie doczekawszy się pomocy, słoń jął polewać sobie grzbiet. Wciągał wodę i wyrzucał ją silną strugą. Czynił to jednak z wielką ostrożnością, aby nie uczynić krzywdy Baruszowi.
Chłopakowi znudziło się wkrótce, więc krzyknął:
— Ho-ho! Birara!
Słoń znowu podniósł uszy.
Jakto? Ma wychodzić na stromy brzeg, nie skończywszy toalety?
— Ho-ho, Birara! — powtórzył natarczywie Barusz.
Słoń nie ruszył się z miejsca.
Chłopak uderzył go pięścią w łeb i popędzał z okrzykiem:
— Ho-ho!
Bił piętami w szyję Birary i raz po raz tłukł go po głowie.
Słoń wysoko podniósł zwiniętą trąbę i chrapnął gniewnie.
Chłopak uderzył go raz jeszcze nogami i podniósł pięść, aby zadać mu ponowny cios.
Nie zdążył jednak.
Birara porwał go, podniósł nad głową, wstrząsnął, a po chwili, mrucząc głucho, już płukał go w rzece.
Skończywszy z tem, wsadził go sobie z powrotem na grzbiet i, łypiąc małemi oczkami, truchtem wbiegł na stromy brzeg.
Barasz, ociekający wodą, siedział cichutko, jak trusia.
Nauczka poskutkowała natychmiast, bo niecierpliwy chłopak obiecywał sobie w duchu, że nigdy już nie uderzy Birary.
Amra dotarł do domu w południe.
Oddawszy ojcu zarobione pieniądze, spytał:
— Co się u was stało? Oderwałeś mnie, ojcze, od roboty. Obawiam się, aby Barasz nie narobił jakichś głupstw, bo nie jest dostatecznie rozsądny.
Warora wydawał się zmieszanym.
Milczał długo, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę z synem.
Wreszcie westchnął i oznajmił mu bez ogródek:
— Sprzedaję Birarę... Bassa z Garamu targował się ze mną długo... Stanęło na tem, że daje mi za słonia 500 rupij... Kupimy sobie drugie pole, Amra...
Chłopak zerwał się na równe nogi. Oczy pałały mu oburzeniem.
— Jeżeli sprzedasz Birarę, porzucę dom i pójdę w świat! — zawołał prawie groźnie.
Warora milczał.
Amra, podchodząc do ojca, mówił, zapalając się coraz bardziej:
— Sprzedać Birarę — starego przyjaciela, uczciwego, pracowitego i mądrego?! Jeżeli wy go nie lubicie, to ja go lubię i nie oddam Birary nikomu.... nikomu!... Bassa jest oszust, zwykły oszust!... Ja dam wam za słonia 600 rupij... zapłacę je za miesiąc... kupicie sobie wtedy pole i nowy pług!... 600 rupij!
— Ty zapłacisz 600 rupij? — zawołał Warora.
— Nie przeliczyłeś pieniędzy, które zarobiłem przez jeden tydzień... Jest tam prawie 100 rupij... zarabiam więcej od dziadka Bauli, a będę miał jeszcze więcej... Za miesiąc zapłacę ci 600 rupij... — mówił Amra, z wyrzutem patrząc na ojca.
Do rozmowy wtrąciła się matka.
— Poczekajmy trochę — rzekła — chłopak nigdy nie rzuca słów na wiatr... Może zapłaci... a wtedy będziemy mieli nowe pole, pług, a słoń zostanie tu, u nas...
— Zapłacę! — zawołał Amra i tupnął nogą.
— Amra zapłaci!... — wtórowały mu cienkiemi głosikami wystraszone Hubli i Radżori.
Na tem stanęło.
— A nie przeszkadzajcie mi tylko w pracy! — upomniał rodzinę chłopak, patrząc na wszystkich poważnym wzrokiem.
Pożegnawszy rodziców i małe siostrzyczki, poprawił opaskę na biodrach i szybkim krokiem opuścił chatę.
Amra spełnił obietnicę.
Nie widziano go w domu pięć tygodni prawie.
Pewnej niedzieli nagle zawitał. Przyjechał na słoniu.
Birara poznał zagrodę i ucieszył się na widok mieszkających w niej ludzi.
Dotykał ich trąbą, chuchał na nich i pomrukiwał łagodnie.
Amra przywiózł 600 rupij — ciężki worek, pełny dużych, srebrnych pieniędzy.
Przejeżdżając przez Surat, kupił upominki.
Warora dostał nową fajkę i paczkę tytoniu, Soncza — żółtą chustkę na głowę, a dziewczynki — karmelki.
— No! Nareszcie Birara jest już zupełnie nasz! — zawołał Amra, rozdawszy upominki. — Będziecie mieli pole i nowy, piękny, czerwoną farbą pomalowany pług. A nie mówcie już nigdy o sprzedaży Birary!
Ponieważ słoń stał obok i nadsłuchiwał, chłopak zwrócił się do niego:
— Co to za pomysł, mój staruszku, sprzedać takiego wiernego przyjaciela?!
Birara machnął uszami i trąbą, a potem chrząknął pojednawczo.
Z pewnością chciał powiedzieć:
— Już po wszystkiem, więc nie warto wspominać o tem...
Warora z podziwem patrzył na syna i rozmyślał.
Po chwili poklepał go po ramieniu i rzekł:
— Właściwie to Birara teraz do ciebie należy, Amra...
— Ech! — żachnął się chłopak. — Słoń jest nasz i pracuje sumiennie na całą rodzinę.
Birara znów machnął trąbą, łypnął oczkami i chrząknął cichutko.
— Niema o czem mówić! — taką myśl wyrażał głos łagodnego olbrzyma.
Amra spędził w domu cały dzień.
Najadł się wybornej polewki i placków, które tak smacznie przyrządzała matka.
Bawił się i dokazywał z siostrzyczkami.
Pomógł Sonczy napełnić wodą dużą kadź. Nakarmił Birarę, a potem zaprowadził go do kąpieli.
Chłopak pożegnał rodzinę późnym wieczorem i odjechał.
Birara długo oglądał się poza siebie.
Żal mu było zagrody, bo Soncza poczęstowała go bananami, a mała Radżori oddała mu swoją miseczkę z ocukrzonym ryżem.
Wiedział, że w dżungli nie ujrzy tych przysmaków.





  1. Hinduskie słowo, odpowiadające polskiemu wyrazowi „Szanowny Panie“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.