Sęp (Nagiel, 1890)/Część trzecia/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XII.
Co robi pan Onufry?

Od dwudziestu czterech godzin pan Onufry Leszcz nie mógł sobie znaleść miejsca...
Było to nazajutrz po owej strasznej nocy, podczas której spełnione zostało zabójstwo na Nowej Pradze. Burza, która szalała w nocy odświeżyła powietrze. To też pan Onufry z błogim uśmiechem na twarzy wciągał w siebie woń gwoździków, rozkwitających na skwerze na Krakowskiem-Przedmieściu.
Była dziewiąta rano.
Pan Onufry wysłuchał już ze skupieniem ducha nabożeństwa porannego w kościele Reformatów na Senatorskiej, wstąpił na kawę do Saskiego Ogrodu, a wreszcie przywędrował powoli na skwer na Krakowskiem-Przedmieściu. Usiadł na ławce i spoglądał na prawo i na lewo, jak gdyby oczekując kogoś...
Upłynął kwadrans.
Ten ktoś nie przychodził. W zmarszczkach szerokiej, przyjemnie uśmiechniętej twarzy pana Onufrego zaczynał się ukazywać tajony niepokój...
W tem przed ławką, na której siedział, zatrzymał się jakiś dzieciak. Był to typ gamena ulicznego. Najwyżej dwunastoletni, szczupły, dość na swój wiek wysoki, chłopiec miał spryt wypisany w oczach i na twarzy. Ubrany był licho, prawie w łachmanach.
Dzieciak stanął przed ławką i uparcie się przypatrywał panu Onufremu. Byłego komornika to badawcze wejrzenie ulicznika zaczynało trochę żenować. Pomimo to przystroił twarz w jeden ze swych najdobrotliwszych uśmiechów i zapytał:
— Czego tak patrzysz, moje dziecko?..
— A bo...
Dzieciak przerwał sobie i znów przyglądał się szerokiej twarzy byłego komornika. Po chwili nabrał odwagi i rezolutnie postąpił naprzód. Zaczął czegoś szukać za pazuchą i niebawem wydobył jakąś brudną i pomiętą kopertę...
Pokazał ją zdaleka panu Onufremu.
— Czy to do pana? — zapytał.
Leszcz mimowoli pobladł.
Zdawało mu się, że widzi na kopercie zamazany napis ołówkiem: „Wielmożny pan Onufry“; zdawało mu się, że poznaje pismo Robaka.
— Pokaż-no, mój chłopczyku — rzekł, usiłując zachować poprzednią dobrotliwość w głosie.
Udawało mu się to z trudnością.
— Do pana, czy nie do pana?.. — pytał śmiało ulicznik.
— Przypuśćmy że do mnie...
— Kiedy tak, to dostanę od pana za kurs dwa złote.
Były komornik, nie mówiąc ani słowa, wyjął z portmonetki trochę srebra i dał dzieciakowi. Koperta przeszła do jego ręki. Podniósł się, chcąc odejść, ale w tej chwili przyszła mu do głowy nowa myśl.
Zatrzymał dzieciaka.
— Słuchaj, mój chłopcze, możesz mi powiedzieć, kto i kiedy oddał ci ten list?..
— Dobrze... ale da pan jeszcze dychę...
Pan Onufry znów otworzył portmonetkę. Za chwilę łobuziak recytował:
— Dał mi jeden posłaniec, za Wolskiemi rogatkami, kazał o 9-ej być na Skwerze i poszukać jednego pana, co się nazywa pan Onufry... Powiedział mi jak wygląda...
— I kiedy to było?
— Dziś o 7-ej rano.
Badanie zostało zakończone.
W kwadrans potem pan Onufry Leszcz siedział w swoim gabinecie przy biurku, pochylony nad kilku wierszami zamazanego pisma, rzuconego drżącą ręką na papier. Oryginalny list brzmiał jak następuje:

„Wszystko źle, strasznie źle... Bądź o dwunastej na Woli, tam gdzie wiesz. Przynieś co z ubrania. Pośpiech... Inaczej wszystko stracone... R.“
Panu Onufremu krew uderzyła do twarzy. Usta mu drżały... Mruczał coś, zaciskając zęby.

Spojrzał na zegar. Dochodziła dziesiąta.
Powziął szybko postanowienie. Zrobił węzełek z garderoby, do pugilaresu włożył nieco banknotów i wyszedł. Na Placu Teatralnym wsiadł w tramwaj, idący do rogatek wolskich.
Dopiero około trzeciej powrócił — tym razem bez węzełka — do domu...
Stara służącą była w najwyższym stopniu zdziwiona nieregularnością, jakiej się dopuścił jej pan, spóźniwszy się na obiad. Było to pierwsze spóźnienie od wielu lat!..
Po powrocie pan Onufry zdawał się być mniej zaniepokojony.
Ale tylko na pozór. W istocie nie mógł sobie znaleść miejsca. Obiadu nie jadł prawie wcale, a tego popołudnia nie wyszedł na zwykłą przechadzkę. Posłał tylko do kiosku po komplet wieczornych gazet i długo czegoś w nich szukał. Co chwila spoglądał na wskazówki zegara, jak gdyby pragnął przyspieszyć bieg czasu.
Całą prawie noc następną nie spał, a rano już od piątej był na nogach...
Wbrew zwyczajowi tego poranku nie wyszedł do kościoła. O ósmej rano posłał znów do kiosku po poranne numera „Kurjerów“ i długo siedział nad niemi pochylony.
Gdyby kto zajrzał w owej chwili w twarz byłemu komornikowi, ujrzałby jego rysy konwulsyjnie wykrzywione.
Był to ten sam poranek, kiedy „Fryga“ naradzał się z adwokatem i z Solskim.
Około jedenastej rano pan Onufry usłyszał jakieś głosy w kuchni, leżącej niedaleko gabinetu. Podniósł się... Słuchał przez chwilkę, wreszcie otworzył drzwi od kuchni i stanął w nich.
W kuchni znajdowały się dwie osoby, służąca i roznosiciel z telegrafu.
— To chyba nie tu... to nie może być — mówiła stara kobieta...
Roznosiciel trzymał w ręku telegram.
— Jakże się nazywacie? — pytał.
— Joanna Gniazdowska....
— Właśnie tak napisane. Joanna Gniazdowska... Telegram do was...
Kobieta kręciła głową.
— To nie może być... Jakem żywa, nikt do mnie żadnych telegramów ani listów nie pisał.
W tej chwili spostrzegła stojącego w drzwiach pana.
— Proszę pana... — zaczęła.
— Słyszałem... słyszałem... — przerwał jej były komornik, próbując okrasić twarz dobrodusznym uśmiechem. — Niema co!.. Telegram do Joanny... Trzeba wziąć... Nie ugryzie was przecie.
Pan Onufry wziął papier z ręki roznosiciela.
— Tak jest, najwyraźniej napisane: „Joanna Gniazdowska“ — dodał — bierzcie, Joanno...
Służąca jeszcze niezdecydowana wyciągnęła rękę.
— Ta, bierzcie!.. — dorzucił roznosiciel telegrafu.
Niebieski papier znalazł się wreszcie w ręku Joanny.
Pan Onufry, widząc, że kwestja załatwiona, cofnął się do gabinetu. Usiadł przy biurku i zdawał się czegoś oczekiwać.
W parę minut drzwi od kuchni otworzyły się i ukazała się w nich głowa starej służącej.
— A czego to chcecie, Joanno? — pytał jej pan.
Kobieta wsunęła się ostrożnie do pokoju. W ręku trzymała niezręcznie depeszę.
— Proszę pana — rzekła zaambarasowana — nie wiem, co to ma być...
— Przeczytajcie...
— Nijak nie mogę... Czytam przecież na książce do nabożeństwa.. a tego ani rusz nie rozumiem...
— Pokażcie.
Joanna podała kartę panu.
— To po niemiecku — rzekł, rzuciwszy okiem na papier.
— O la Boga! po niemiecku...
— Telegrafują do was z Berlina... Macie kogo znajomego w Berlinie?
Służąca wzruszyła ramionami.
— Gdzieżby tam... Miałam kumę pod Zamościem, to umarła...
Po chwili dodała z kobiecą ciekawością:
— I... proszę pana... co tam pisze?
— Prawie nic. Dwa słowa wszystkiego. Oto cała depesza: „Berlin. Jadę dalej (podpisano) Wurm.“ Czy nie znaliście jakiego Wurma?
— Nigdy w życiu...
— To chyba pomyłka, albo może kto chciał z was zażartować...
— O la Boga!
Joanna zbliżyła się do pana i pocałowała go w rękę.
— I co ja mam z tem robić proszę pana?.. Żeby tylko nie było jakiego kłopotu!..
— Co? Najlepiej podrzeć i wyrzucić do śmieci...
Mówiąc to, pan Onufry darł telegram w drobne kawałki.
Joanna pocałowała pana Onufrego raz jeszcze w rękę i odeszła.
Od tej chwili humor pana Onufrego zmienił się w sposób zadziwiający. Kazał sobie podać kawę, której od rana jeszcze nie pił, a następnie, wykwintnie ubrany, gwiżdżąc między zębami jakąś piosenkę, wyszedł na miasto...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.