Rycerze mroku/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Rycerze mroku
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XX
BALAS OŚWIADCZA, ŻE NIE JEST JESZCZE NAJGORSZYM ZŁODZIEJEM

W pół godziny później, Den wprowadził Bilukiewicza do gabinetu Drohojowskiego. Po drodze usiłował się rozpytywać kasjer, co oznaczał posłyszany tajemniczy wystrzał — ale detektyw zbył go milczeniem.
W gabinecie zauważył, że Drohojowski nie jest sam. Obok biurka stało dwóch mężczyzn. Jednym z nich — ku niepomiernemu jego zdziwieniu był Welski, drugim zaś — jakiś osobnik o niewzbudzającej zaufania powierzchowności — czerwony i dość tęgi.
— Czy znał pan Leszczyca? — zapytał obcesowo Drohojowski.
— Hm... hm... hm...
Bilukiewicz mruczał, nie mogąc ochłonąć z wrażenia. Pomijając niespodziane spotkanie się z Welskim, które nie wróżyło nic dobrego, obcesowe zapytanie, wytrąciło go ostatecznie z równowagi. Leszczyca wszak znał świetnie — znajomość ta, wynikła początkowo z tytułu lichwiarskich pożyczek, udzielanych, po cichu, hrabiemu przez kasjera, przeszła później w wspólnie „załatwiane interesy“ i zażyłą przyjaźń — ale fakt tej zażyłej znajomości dla względów wiadomych — był przez obu zatajany. Mruczał tedy, nie wiedząc jaką dać odpowiedź.
— Leszczyc, przed chwilą, odebrał sobie życie! — dodał Drohojowski.
— Odebrał... sobie... życie... — powtórzył, czując, jak cała krew mu zbiegła do serca... — ach... ten... wystrzał...
— Znaleziono przy nim skradzione trzysta kilkadziesiąt tysięcy!
— Znal...
Tyle rozpaczy, zmięszanej z gniewem, przemknęło po twarzy kasjera, iż trudno doprawdy, było rzec, co więcej go przejęło — czy wieść o śmierci wspólnika, czy też złość, że tak świetnie obmyślony plan spełzł na niczem i odebrano mu łup bogaty.
Drohojowski postanowił nie przedłużać zbytecznie przykrej sceny.
— Panie Bilukiewicz — rzekł — nie będę tu powtarzał, co myślę o całej sprawie i co myślę o panu... Choć skradziona suma odzyskaną została, zbyt wiele mnie to kosztuje i zbyt wiele doznałem rozczarowań... Z pewnych względów nie chcę wywoływać rozgłosu i jeszcze nie powiadomiłem odnośnych władz, lecz postąpię tak, pod warunkiem...
Z przemowy dyrektora kasjer zrozumiał jedno — Drohojowski nie życzył sobie nadawać skandalowi rozgłosu i pragnął go zatuszować. Może Leszczyc, przed śmiercią, nie poczynił żadnych zeznań? Odetchnął. Bał się jeno fizycznej przemocy i pozbawienia wolności — skoro te nie groziły, mógł stawić czoło niebezpieczeństwu.
— Nie rozumiem... — bąknął nieco pewniej.
— Czyż mam powtarzać — zawołał Drohojowski, oburzony jego bezczelnością — że skradł pan pieniądze wspólnie z Leszczycem? Czy mam wezwać policję i pana oddać w jej ręce? Nie uczynię tego, jeśli...
— Jeśli?
— Jeśli pan zezna szczerze, jak przedstawiała się sprawa kradzieży w banku, za którą skazany został na dwuletnie więzienie, tu obecny pan Welski...
Nikt lepiej od Bilukiewicza nie mógł opowiedzieć, jak się owa tajemnicza kradzież przedstawiała. Było to takie proste, iż nieraz sam z tego uśmiechał się w duchu. Powziąwszy wraz z Leszczycem zamiar „utrącenia“ Welskiego — z góry dorobił sobie drugi klucz do kasy — a po godzinach biurowych, gdy wyszli urzędnicy — już po przekazaniu swych czynności następcy — powrócił do biura — oświadczył woźnemu, iż czegoś zapomniał — pozostał sam — i paczki z pieniędzmi podmienił... Podrzucenie, następnie, owych kompromitujących pięćsetek było dziecinną zabawką... I nikomu do głowy nie przyszło, że w ten to sposób mogła się odbyć kradzież, że Bilukiewicz, za drugim do banku powrotem, mógł majstrować koło kasy — tak nieskazitelną cieszył się reputacją a tak krótką miał pamięć woźny — iż w czasie śledztwa, wogóle o tej wizycie nie wspominał.
Lecz, w jakim celu miał to opowiadać i w jakim celu żądał od niego tej wiadomości Drohojowski? Może, nie mając dostatecznych poszlak, — starał się wyciągnąć go na słówka, aby z przyznania się do kradzieży poprzedniej, wyciągnąć dowód nowej winy? Z jakiej racji miał ratować Welskiego?
To też, gdy Welski z niepokojem, przez tę dłuższa chwilę, jaką namyślał się Bilukiewicz, oczekiwał na odpowiedź, mogącą rozjaśnić lat tyle dręczącą go zagadkę — ten, zreflektowawszy się całkowicie, jął mówić:
— Doprawdy nie rozumiem, co pan dyrektor chce przez to powiedzieć? Leszczyc skradł pieniądze i sobie życie odebrał? Znałem go mało... i pierwszy się cieszę, że pieniądze odzyskane zostały! Co zaś się tyczy pana Welskiego...
Drohojowski nie wytrzymał i porwał się ze swego miejsca.
— Proszę przestać grać komedję! — zawołał.
— Ja gram komedję?
Bilukiewicz zachowywał się coraz rezolutniej. Domyślali się tylko jego spółki z Leszczycem i były to domysły tego szpicla Dena, lecz nie mieli pewności. Wszak mógł wszystko zepchnąć na porozumienie się hrabiego z kasiarzami — jemu zaś trudno było cokolwiek udowodnić. Czuł, że nadal w firmie Drohojowskiego nie pozostanie. Lecz, jeśli tracił i posadę i część ze spadku, przez śmierć Leszczyca i wreszcie pieniądze, które w niepojęty dlań dotychczas sposób, odebrano hrabiemu — postanowił grać rolę niewinnej ofiary do końca. Zresztą, chciał sprowokować swych prześladowców i wybadać, co wiedzieli o nim naprawdę.
— Dziwię się — oświadczył prawie arogancko — że pan dyrektor mnie tak lekkomyślnie obraża! Ucieknę się pod opiekę prawa! Gdzież są przeciw mnie dowody?
— Są! — odparł Drohojowski.
— Jakie?
— Wątek całej sprawy wyjaśni nam... Balas! — wskazał dyrektor na stojącego obok Welskiego mężczyznę, którym był Wawrzon w samej rzeczy („Malowany”, wnet po śmierci Leszczyca, został zwolniony przez Dena) — on nam wyjaśni...
— Kto? — przerwał zapalczywie Bilukiewicz — Balas? O ile słyszałem... to złodziej!
Nagle stała się rzecz nieoczekiwana.
Wawrzon, przysłuchujący się dotychczas w milczeniu, choć z zaciekawieniem, rozmowie — niespodzianie ruszył z miejsca, podszedł blisko do Bilukiewicza i mruknął:
— Ja tam nie najgorszy złodziej!
Co oświadczywszy, zanim ktokolwiek z obecnych zdążył się zorjentować, uderzył kasjera z całej siły w twarz, że ten, aż zatoczył się na ścianę a okulary mu zleciały z nosa.
— Żebyś, psia twoja mać... nie zapuszczał na wode... — dodał, z nienawiścią spozierając na Bilukiewicza.
Zarówno w fachowym języku wypowiedziane słowa, jakoteż i czyn Balasa, świadczyć mogły, iż jest on oburzony krętactwami kasjera. Oburzenie to jednak miało znacznie głębszą przyczynę. Ten ci — gmyrek, pieski syn — tak podprowadził Mańkę, przez niego „naciął” się Wawrzon na „robotę”, z której cudem jeno ujść mu się udało, za przyczyną — „kaprawego drania” — stracił ukochane „statki”, przedstawiające wartość znaczną a zabrane przez policję. Zdawna marzył, aby się dobrać „szmyndzie” do skóry i teraz, wcale niedwuznacznie się szykował — „zrobić mu mordę na kotleta”.
— Za mojom krzywde... za Mańkie... — i znów pięść, wielkości małej poduszki zawisła nad głową kasjera.
Kasjer, który oszołomiony niespodziewanym ciosem, stał pod ścianą, trzymając się ręką za obolały policzek — zamigał bezradnie oczkami.
— Nie... nie... zawołał płaczliwie.
Jak wiadomo, obawiał się on bardzo bólu i fizycznej przemocy. Obecnie widząc, że to nie przelewki i groźna pięść zanosi się nad nim ponownie, a nikt z obecnych nie spieszy mu na ratunek, przerażonym głosem powtórzył:
— Nie... bić... Panowie! Wy tak pozwolicie, żeby ten drab znęcał się nademną! Odpowiecie za to przed prawem!
Detektyw przytrzymał Balasa za rękę. Postanowił jednak dać nauczkę Bilukiewiczowi.
— Skoro pan wciąż wypomina prawo, panie kasjerze — rzekł — i ja kwestję prawnie postawię! O ile zrozumieć mogłem... wyrządził pan Balasowi jakąś krzywdę... czy też jego znajomej... owej pannie Mańce... i za tą krzywdę znieważył on pana czynnie... Czy to przypadkiem, nie o ową damę chodzi, którą kiedyś zastałem w mieszkaniu szanownego kasjera?... Hm... hm... Są to bardzo osobiste sprawy i nie powinniśmy się do nich wtrącać, więc...
Balas raźno się posunął, sądząc, że detektyw zwolni jego rękę z uścisku i da mu możność lepszego jeszcze rozprawienia się z wrogiem. Ale Bilukiewicz zrozumiał, że Den nie dopuści do bójki — i odzyskał cały swój rezon.
— Cóż to — oświadczył zuchwale — chce pan nastraszyć, że o ile się nie przyznam do niepopełnionego przestępstwa, zezwoli pan na to, by ten bandyta znów na mnie się rzucił? Ładne sposoby! Średniowieczne tortury! Toć w podobnych warunkach wydobyte zeznanie...
— Niema żadnego znaczenia! — przerwał Den — Tylko...
— Tylko...
— Jest ono mi zbyteczne... Wystarczy ta oto karteczka!
Uniósł jakiś arkusik papieru do góry. Bilukiewicz spojrzał — i zagryzł wargi.
Na karteczce tej, przed wyjazdem Leszczyca, na nieszczęście, własnoręcznie wypisał i szczegółowy adres banku w Gdańsku i w jaki sposób zdeponowane mają tam zostać pieniądze... Czyż mógł kiedy przypuścić, że zdradziecka kartka trafi do rąk detektywa?
— Nadal pan twierdzi, iż jest pan niewinien?
— Bm...m... — stęknął niewyraźnie.
— A ja — mówił dalej detektyw — proponuję, w porozumieniu z dyrektorem Drohojowskim, — takie rozwiązanie! Zechce nam pan opowiedzieć, jak to wtedy było z panem Welskim, odda dwadzieścia tysięcy, grzecznie mówiąc, ukradzionych w banku...
— Nigdy! — wrzasnął Bilukiewicz — Chcecie mi zagrabić ostatnie grosze!
— Hm... zagrabić? Więc, nie zgadza się pan?
Kasjer ciężko walczył ze sobą.
— W takim razie nie pozostaje nic innego, jak wezwać policję! Sprawdzi ona tajemnicze gdańskie konto...
Bilukiewicz poczuł się ostatecznie zwyciężonym. Wszak na owym koncie, miał blisko pięćdziesiąt tysięcy. Dwadzieścia... pochodziło z tej historji w banku... resztę „uciułał” ze szwindli i lichwiarskich procentów... Jeśli władze bezpieczeństwa...
— No, jak będzie? — niemiłosiernie naciskał go dalej detektyw.
— Zgadzam się! — wykrztusił z trudem — Oddam!... Co zechcecie napiszę... A czy potem będę wolny?
Drohojowski skinął głową.
Po chwili, kasjer pisał, pod dyktando detektywa:
„Niniejszem, ja niżej podpisany, Dezydery Bilukiewicz, powodowany wyrzutami sumienia...
— Piękne wyrzuty sumienia! — zauważył w duchu Welski, zajrzawszy piszącemu przez ramię.
„....powodowany wyrzutami sumienia, oświadczam, iż przywłaszczyłem sobie dwadzieścia tysięcy, — znajdujących się w kasie banku X (połowę zawartości opieczętowanego depozytu) — o które to przywłaszczenie niewinnie posądzony i ukarany dwuletniem więzieniem został, mój ówczesny kolega — pan Alfred Welski. Kradzieży tej dokonałem w taki sposób — że mając dorobiony do kasy klucz, powróciłem po godzinach biurowych do banku i niepostrzeżenie zamieniłem depozytową paczkę na inną, z góry przez siebie, przygotowaną.
Następnie, aby zepchnąć na pana Welskiego podejrzenia, podrzuciłem w czasie rewizji, do jego teczki, dwa pięćsetzłotowe banknoty, jakoby pochodzące z kradzieży. Niniejsze zeznanie własnoręcznie napisałem, jednocześnie zaś przesyłam do banku X, przywłaszczone dwadzieścia tysięcy...
Dalej widniał podpis i data.
— Wystarczy! — rzekł Drohojowski, odczytawszy tą spowiedź — Wyjedzie pan z panem Denem do Gdańska, doręczy mu... te... pieniądze... a potem może robić, co mu się żywnie podoba! Nie radziłbym tylko pozostać w Polsce! Za trzy dni, papier ten znajdzie się u prokuratora!
W chwilę później, Welski odezwał się do Dena:
— Rzecz dziwna, iż zawsze łotr prawdziwy potrafi wykręcić się sprawiedliwości bezkarnie!
— Hm... — odparł detektyw, uśmiechając się lekko — Uwięzić Bilukiewicza bardzo łatwo, ale...
— Ale?
— Proszę nie zapominać, że wraz z nim i pan zająłby znowu miejsce na ławie oskarżonych! A choć ja, osobiście, pańskie postępowanie i obecność przy włamaniu, należycie sobie tłomaczę... nie wiem, czy sąd byłby tego samego zdania...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.