Przejdź do zawartości

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Rycerze mroku.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Drohojowski postanowił nie przedłużać zbytecznie przykrej sceny.
— Panie Bilukiewicz — rzekł — nie będę tu powtarzał, co myślę o całej sprawie i co myślę o panu... Choć skradziona suma odzyskaną została, zbyt wiele mnie to kosztuje i zbyt wiele doznałem rozczarowań... Z pewnych względów nie chcę wywoływać rozgłosu i jeszcze nie powiadomiłem odnośnych władz, lecz postąpię tak, pod warunkiem...
Z przemowy dyrektora kasjer zrozumiał jedno — Drohojowski nie życzył sobie nadawać skandalowi rozgłosu i pragnął go zatuszować. Może Leszczyc, przed śmiercią, nie poczynił żadnych zeznań? Odetchnął. Bał się jeno fizycznej przemocy i pozbawienia wolności — skoro te nie groziły, mógł stawić czoło niebezpieczeństwu.
— Nie rozumiem... — bąknął nieco pewniej.
— Czyż mam powtarzać — zawołał Drohojowski, oburzony jego bezczelnością — że skradł pan pieniądze wspólnie z Leszczycem? Czy mam wezwać policję i pana oddać w jej ręce? Nie uczyni tego, jeśli...
— Jeśli?
— Jeśli pan zezna szczerze, jak przedstawiała się sprawa kradzieży w banku, za którą skazany został na dwuletnie więzienie, tu obecny pan Welski...

Nikt lepiej od Bilukiewicza nie mógł opowiedzieć, jak się owa tajemnicza kradzież przedstawiała. Było to takie proste, iż nieraz sam z tego

211