Rozkosz (D’Annunzio, tłum. Ruffer, 1906)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Rozkosz
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Józef Ruffer
Tytuł orygin. Il Piacere
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Markiz di Mount Edgcumbe mówił do Sperellego, otwierając wielką tajemną szafę, tajemną bibliotekę:
— Pan powienby mi narysować klamry. Tom jest in 4°, datowany z Lampsaku jak Les Aphrodites Nerciat’a: 1734. Drzeworyty wydają mi się przesubtelne. Niech pan osądzi.
Podał Andrzejowi rzadką książkę. Była zatytułowana GERVETII — De Concubitu libri tres, a ozdobiona lubieżnymi winietami.
— Ta kompozycya jest bardzo wiele warta — dodał pokazując palcem jedną z winiet, która przedstawiała połączenie ciał nie nadające się do opisania. Jest to rzecz nowa, której jeszcze nie znałem. Żaden z moich erotycznych pisarzy nie wspomina o niej...
Mówił dalej, rozprawiając o różnych szczegółach, śledząc linie rysunku owym białym palcem, pokrytym włoskami na pierwszym członie, a zakończonym paznogciem ostrym, świecącym, trochę niebieskawym, jak paznogcie małp. Słowa jego wdzierały się w ucho Sperellego przykrym krzykiem.
— To holenderskie wydanie Petroniusza jest wspaniałe. A to jest Erotopaegnion, drukowane w Paryżu, 1798 r. Czy zna pan, poemat przypisywany John’owi Wilkes, An essay on woman? Oto jego wydanie z 1763 r.
Zbiór był bardzo bogaty. Obejmował całą francuską literaturę pantagrueliczną i rokoko: pryjapeje, fantazye skatalogiczne, monakologye, rubaszne mowy pochwalne, katechizmy, idylle, romanse, poematy od Pipe cassèe Vede’go do Liaisons dangereuses, od Arétin d’Angistin Carrache do Tourterelles de Zelmis, od Descouverture du style impudique do Faublas. Obejmował wszystko, co bardziej wyrafinowanego i bezwstydnego stworzył umysł ludzki w czasie wieków dla objaśnienia starożytnego świętego hymnu do boga Lampsaku: Salve sancte pater.
Kollekcyonista brał książki z półek szafy, i pokazywał je młodemu przyjacielowi, mówiąc bez ustanku. Jego lubieżne ręce stawały się pieszczotliwymi wobec bezwstydnych książek, oprawnych w drogie skóry i tkaniny. Za każdym razem lekko się uśmiechał. I przez jego szare oczy, popod olbrzymiem wypukłem czołem przechodził błysk szaleństwa.
— Posiadam także książęce wydanie Epigramów Martialis’a, z Wenecyi, dokonane przez Vindelino di Spira, in-folio. Oto jest. A tu Beau, tłómacz Martialisa, komentator bajecznych trzystu ośmdziesięciu dwu scen lubieżnych. Jak się panu wydają oprawy? Klamry są mistrzowskie. Ta kompozycya pryjapów jest we wielkim stylu.
Sperelli słuchał i patrzył, z pewnym rodzajem oszołomienia, które powoli powoli zmieniało się w zgrozę i ból. Jego oczy pociągał co chwila portret Heleny, wiszący na ścianie, na czerwonym adamaszku.
— To portret Heleny, pendzla Sir Frederick’a Leighton’a. Lecz niechno pan spojrzy tu, cały Sade! Le roman philosophique, La philosophie dans le boudoir, Les crimes de l’amour, Les malheurs de la vertu... Pan z pewnością nie zna tego wydania. Zrobione na mój rachunek przez Herissey’a czcionkami elzewirjańskimi z XVIII wieku, na papierze z Rękodzielni cesarskich japońskich, tylko w stu dwudziestu pięciu egzemplarzach. Boski markiz wart był tej chwały. Naczółki, tytuły, inicyały, ozdoby mieszczą w sobie wszystko najdoskonalsze, co znamy w zakresie ikonografii erotycznej. Proszę spojrzeć na te klamry!
Oprawy książek były godne podziwu. Skóra foki, zmarszczona i szorstka jak skóra pokrywająca pochwy japońskich szabel, pokrywała obie płaszczyzny i grzbiet; klamry i brzegi były z bronzu bogato zdobionego srebrem: dzieła przepysznej sztuki cyzelerskiej, przypominające najpiękniejsze prace w żelazie z XVI wieku.
— Autor, Francis Redgrave, umarł w domu obłąkanych. Był to młody genialny człowiek. Posiadam wszystkie jego studya. Pokażę je panu.
Kollekcyonista zapalał się. Wyszedł do sąsiedniego pokoju po album rysunków Francis’a Redgrave. Jego chód był trochę podskokliwy i niepewny, jak człowieka mającego początek paraliżu, zaczynającą się chorobę mlecza pacierzowego; jego tułów pozostawał sztywny, nie odpowiadał ruchowi nóg, podobny do biustu automatu.
Andrzej Sperelli śledził go oczyma pełen niepokoju, aż do progu. Zostawszy sam, podległ strasznemu przygnębieniu. Pokój, wytapetowany ciemnoczerwonym adamaszkiem, jak ów, w którym przed dwoma laty oddała się mu była Helena, wydał się mu teraz tragiczny i złowrogi. Może to były te same tapety, które słyszały byty słowa Heleny: — Podobasz mi się! — W otwartej szafie widać było rzędy zmysłowych książek, drastyczne oprawy, z wyciśniętymi symbolami fallicznymi. Na ścianie wisiał portret Lady Heathfield obok kopii Nelly O’Brien Joshua Reynolds’a. Obie istoty patrzyły z płótna z tem samem przenikającem natężeniem, z tym samym ogniem namiętności, z tym samym płomieniem zmysłowej żądzy, z tą samą cudowną wymową; obie miały usta dwuznaczne, zagadkowe, sybillińskie, usta nieznużonych i niezbłaganych pijaczek dusz; i obie miały czoła marmurowe, nieskalane, świecące wieczną czystością.
— Biedny Redgrave! — rzekł Lord Heathfield, wracając z teką rysunków w ręku. — Był bez wątpienia gieniuszem. Żadna wyobraźnia erotyczna nie przewyższa jego wyobraźni. Proszę patrzeć!... Proszę patrzeć!... Co za styl! Myślę, że żaden artysta nie dochodzi w studyum ludzkiej fizyonomii do takiej głębi bystrości, do jakiej doszedł ten Redgrave w studyum phallus’a.
Odszedł na chwilę, by zamknąć drzwi. Potem wrócił do stołu, przy oknie; i zaczął kartkować zbiór, przed oczyma Sperellego, mówiąc bez ustanku, pokazując małpim, zaostrzonym jak broń paznogciem, szczegóły każdego obrazu.
Mówił swoim ojczystym językiem, nadając każdemu początkowi zwrotu ton pytajny, a każdemu końcowi spadek równy, monotonny. Niektóre słowa raziły uszy Sperellego, jak zgrzyt stalowego ostrza na płycie kryształu.
I rysunki zmarłego Francis’a Redgrave przechodziły.
Były straszne; zdawały się snem grabarza prześladowanego satyryazą; rozwijały się jak okropny taniec szkieletów i pryjapów; przedstawiały sto epizodów jedynego dramatu.
Oto jest „najpyszniejsza“ stronica — wykrzyknął markiz di Mount Edgcumbe, pokazując ostatni rysunek, na który w tej chwili padał przez szyby okna nikły uśmiech słońca.
Była to istotnie kompozycya o osobliwej potędze wyobraźni: taniec szkieletów niewieścich na nocnem niebie, prowadzony przez Śmierć biczownicę. Poprzez bezwstydne oblicze księżyca przechodziła czarna, potworna chmura, narysowana z siłą i zręcznością godną ołówka O-Kou-sai’a; ruch posępnej przewodniczki i wyraz jej czaszki w próżnych oczodołach były podane z podziwienia godną żywotnością, z oddychającą rzeczywistością, nie osiągniętą w przedstawieniu Śmierci przez żadnego innego mistrza; i cała ta groteskowa grupa powykrzywianych, odzianych w rozcięte szaty gnanych biczem szkieletów, objawiała straszną gorączkę, która zdejmowała rękę rysownika, straszne szaleństwo, które władało jego mózgiem.
— Oto książka, która natchnęła to arcydzieło Francisowi Redgrave. Wielka książka!... Najrzadsza pośród najrzadszych... Nie zna pan Daniela Machisius’a?
Lord Heathfield podał Sperellemu traktat De verberatione amatiora. Zapalał się coraz bardziej, rozprawiając o okrutnych rozkoszach. Łyse skronią zaczerwieniły się mu i żyły czołowe nabrzmiały a usta co chwila kurczyły się mu trochę konwulsyjnie. Zaś ręce, wstrętne ręce, gestykulowały gestami krótkimi lecz podnieconymi, podczas gdy łokcie zostawały paralitycznie sztywne. Zjawiło się w nim bydlę nieczyste, ohydne, dzikie, bez obsłonek. W wyobraźni Sperellego stanęły wszystkie okropności libertynizmu angielskiego: czyny black army, po chodnikach Londynu; nieubłagane polowanie na „zielone dziewice“; lupanary West-End’u, Halfousn Street; eleganckie domy Anny Rosemberg, Jefferies; tajemne, szczelnie zamknięte pokoiki, wypoduszkowane od podłogi do sufitu, gdzie tracą się przeraźliwe krzyki, które tortura wydziera z ofiar...
— Mumps! Murnps! Jesteś sam?
Był to głos Heleny. Pukała lekko do drzwi.
— Mumps!
Andrzej zadrżał: wszystka krew zasłoniła mu oczy, zapaliła mu czoło, napełniła mu uszy hukiem, jakgdyby zaczął go zdejmować nagły zawrót. Rozbudził się w nim poryw brutalności; przez jego umysł przeleciała światłem błyskawicy wstrętna wizya; przez mózg jego przeszła jakaś mroczna, kryminalna myśl; przez chwilkę burzył się w nim nieokreślny, krwiożerczy szał. Pośród zaburzenia, które w nim sprawiły owe książki, owe rysunki, słowa owego człowieka, podniósł się z ciemnych głębi bytu ten sam instynktowny pęd, którego już raz był doznał, na polu wyścigowem, po zwycięstwie nad Rutolem, pośród ostrych wyziewów dymiącego konia. Fantazmat zbrodni miłosnej pokusił go i zniknął, nagle lotem błyskawicy: zabić tego człowieka, wziąć tę kobietę gwałtem, tak zaspokoić straszliwą cielesną żądzę, potem zabić siebie.
— Nie jestem sam — rzekł mąż, nie, otwierając drzwi. — Za kilka minut będę mógł przyprowadzić ci do salonu hrabiego Sperelli, który jest tu ze mną.
Włożył do szafy traktat Daniela Machisiusa; zamknął tekę z rysunkami Francis’a Redgrave i zaniósł ją do sąsiedniego pokoju.
Andrzej byłby dał wszystko, żeby uniknąć męczarni, która go czekała i równocześnie czuł, że go ta męczarnia pociąga. Jego wzrok podniósł się jeszcze raz na czerwoną ścianę, ku ciemnemu obrazowi, na którym jaśniało bezkrwiste oblicze Heleny z oczami wpatrującymi się, z ustami sybillińskimi. Z tej władnej nieruchomości promieniał czar przenikliwy i ustawiczny. Ta jedyna bladość władała tragicznie wśród czerwonego mroku pokoju. I raz jeszcze uczuł, że jego smutna namiętność jest nieuleczalna.
Napadł go rozpaczliwy niepokój. — Zatem nie posiędzie już nigdy tego ciała? Byłaż tedy zdecydowana nie ustąpić mu? A on miałżeby na zawsze żywić w sobie płomień niezaspokojonej żądzy? — Podniecenie, które w nim spowodowały książki Lorda Heathfield zaostrzało cierpienie, podżegało gorączkę. W jego umyśle nastał bezładny zamęt obrazów miłosnych: nagość Heleny wkraczała w bezecne grupy winiet wyrytych przez Coiny’ego, przybierała postawy rozkoszy już znane z minionej miłości, przeginała się w ruchach nowych, oddawała się bydlęcemu wyuzdaniu męża. Okropność! Okropność!
— Czy zechce pan, teraz pójść tam? — zapytał małżonek, zjawiając się na progu, zupełnie zrównoważony i spokojny. — Zatem narysuje mi pan wzór klamry dla mego Gervetiusa!
Andrzej odrzekł:
— Spróbuję.
Nie mógł powstrzymać wewnętrznego drżenia. W salonie Helena patrzyła nań ciekawie z drażniącym uśmiechem.
— Coście tam panowie robili — zapytała go, wciąż uśmiechając się w ten sam sposób.
— Mąż pani pokazywał mi starożytności.
— Ah!
Usta jej były sardonicznie uśmiechnięte, a w głosie miała wyraz jawnego szyderstwa. Ułożyła się wygodnie na szerokiej, pokrytej amarantowym dywanem z Buchary otomanie, na której były porozrzucane blade poduszki. Nad poduszkami wznosiły się palmy z wyblakłego złota. Ułożyła się ruchem miękkim, patrząc na Andrzeja z pośród uwodnych rzęs, tymi oczami, co zdawały się jakby opłynione jakimś przeczystym i przesubtelnym olejkiem. I zaczęła mówić o rzeczach powszednich, lecz głosem, który przenikał, jak niewidzialny ogień nawet najniklejsze żyłki młodzieńca.
Dwa czy trzy razy przydybał Andrzej błyskliwe spojrzenie Lorda Heathfield utkwione w żonę: spojrzenie, które zdało się mu pełne wszystkich nieczystości i bezwstydności, przed chwilą rozmąconych. Prawie przy każdym zwrocie Helena śmiała się śmiechem szyderskim, z osobliwą swobodą, nie zmięszana pożądliwością tych dwu mężczyzn, którzy obaj rozognili się na rycinach wyuzdanych książek. Jeszcze raz przeleciała przez umysł Andrzeja, lotem błyskawicy, kryminalna myśl. Wszystkie jego włókna drżały.
Kiedy Lord Heathfield wstał i wyszedł, on wybuchnął głosem zachrypłym, chwytając ją za rękę i zbliżając się do niej tak, że jej prawie dotykał gwałtownym oddechem.
— Ja tracę rozum... Szaleję... Potrzebuję ciebie, Heleno... Chcę ciebie...
Ona uwolniła rękę dumnym ruchem.
Sperelli zerwał się na równe nogi, cały siny.
Lord Heathfield wracając zapytał:
— Już pan odchodzi? Co to panu takiego?
I uśmiechał się z młodego przyjaciela, gdyż znał wpływ swych książek.
Sperelli skłonił się. Helena podała mu rękę bez zmięszania. Markiz odprowadził go aż na próg, mówiąc doń po cichu:
— Polecam panu mego Gervetiusa.
Będąc w podniesieniu zobaczył Andrzej powóz zbliżający się aleją. Zjawił się w okienku pan z wielką brodą, Był to Galeazzo Secinaro.
Nagle powstało w jego umyśle wspomnienie Majowego Jarmarku z epizodem sumy zaofiarowanej przez Galeazza, za to, że Helena wytrze w jego brodę swe piękne zmoczone szampanem palce. Przyspieszył kroku, wyszedł na ulicę; miał przytłumione i zmięszane uczucie jakby ogłuszającego hałasu, który wyrywał się z samego wnętrza jego mózgu.
Było to ciepłe wilgotne popołudnie pod koniec kwietnia. Słońce zjawiało się i znikało pośród poszarpanych i leniwych chmur. Parność sirocca zalegała Rzym.
Na chodniku via Sistina, spostrzegł przed sobą jakąś panią, która szła powoli ku Trinita. Poznał Donnę Maryę Ferres. Spojrzał na zegarek: było istotnie około piątej; brakło kilku minut do zwykłej godziny schadzek. Marya szła z pewnością ku palazzo Zuccari.
Przyspieszył kroku, żeby ją dopędzić. Kiedy był blizko, zawołał ją po imieniu:
— Maryo!
Wstrząsnęła się.
— Jak, tu? Szłam do ciebie. Już piąta.
— Brak kilku minut. Biegłem, by cię czekać. Przebacz mi.
— Co ci jest? Jesteś bardzo blady, cały zmieniony... Skąd przychodzisz?
Zmarszczyła brwi, patrząc nań bystro przez welon.
— Ze stajni — odrzekł Andrzej, wytrzymując spojrzenie, bez zarumienienia, jakgdyby już nie miał wcale krwi. — Koń, którego bardzo lubię, zniszczył sobie kolano z winy jockey’a. Z tego powodu nie będzie mógł w niedzielę wziąć udziału w „Derby“. Sprawa ta martwi mnie i gniewa. Przebacz mi. Zatrzymałem się dłużej, nie spostrzegając się. Lecz do piątej braknie kilku minut.
— Dobrze. Bądź zdrów. Odchodzę.
Byli na Piazza della Trinita. Ona przystanęła, podając mu na pożegnanie rękę. Pośród brwi miała jeszcze zmarszczkę. Przy swej wielkiej słodyczy miewała czasami zniecierpliwienia prawie szorstkie i ruchy wyniosłe, które ją zupełnie przemieniały.
— Nie Maryo. Chodź. Bądź słodka. Idę na górę czekać cię. Ty idź aż do bramy Pincia i wróć. Chcesz?
Zegar Trinita de’Monti wybił piątą godzinę.
— Słyszysz? — dodał Andrzej.
Powiedziała, po lekkiem wahaniu:
— Przyjdę.
— Dzięki. Kocham cię.
— Kocham cię.
Rozstali się.
Donna Marya poszła swoją drogą; przeszła plac, weszła w aleję. Nad jej głową, wzdłuż muru omdlałe tchnienie scirocca rozbudzało od czasu do czasu szmer wśród zielonych drzew. W wilgotnem ciepłem powietrzu zjawiały się czasami fale woni i znikały. Chmury zdawały się niższe; niektóre gromady jaskółek ocierały się o słońce. A jednak w tej denerwującej duszności było coś miękkiego, co łagodziło roznamiętnione serce sijenienki.
Od kiedy ustąpiła pożądaniu Andrzeja, w sercu jej władało szczęście pobróżdżone głębokimi niepokojami; wszystka jej chrześcijańska krew zapalała się od namiętnych, nigdy nie doznawanych rozkoszy i ścinała się w lód przerażona winą. Namiętność jej była ogromna, przemożna, niezmierna; tak dzika, że często na długie godziny rabowała jej pamięć o córce. Czasami dochodziło do tego, że zapominała o Delfinie; że jej zaniedbywała! I potem miewała nagłe nawroty żalu, skruchy, czułości, wśród których pokrywała pocałunkami i łzami głowę zdumionej córki, łkając wśród zrozpaczonej boleści, jak nad głową umarłej.
Cała jej istota delikatniała od tego płomienia, subtelniała, zaostrzała się, nabierała cudownej wrażliwości, pewnego rodzaju jasnowidztwa, zdolności boskiej, która jej sprawiała dziwne męczarnie. Prawie przy każdej zdradzie Andrzeja czuła, że przez jej duszę przechodzi cień, doznawała nieokreślonego niepokoju, który czasami, zgęszczając się przybierał kształt podejrzenia. I podejrzenie to gryzło ją, zgoryczało jej pocałunki, czyniło cierpkimi pieszczoty, aż nie zatraciło się pod porywami i ogniem niepojętego kochanka.
Była zazdrośna. Zazdrość była jej niezbłaganem cierpieniem, zazdrość nie o teraźniejszość, lecz o przeszłość. Wskutek okrucieństwa, które objawiają osoby zazdrosne, wobec siebie samych, byłaby chciała czytać w pamięci Andrzeja, odkryć w niej wszystkie wspomnienia, widzieć wszystkie ślady, zaznaczone przez dawne kochanki, wiedzieć, wiedzieć. Pytanie, które najczęściej wybiegało na jej wargi, kiedy Andrzej milczał, był0; o czem myślisz? — I kiedy wymawiała te trzy słowa, nieuniknienie przechodził cień przez jej oczy i duszę, nieuniknienie podnosiła się z jej serca fala smutku.
Także tego dnia, przy niespodziewanem nadejściu Andrzeja, czyż nie miała była na dnie swem instynktownego podejrzenia? Nawet błysnęła w jej umyśle jasna myśl: myśl, że Andrzej wraca z domu Lady Heathfield, z palazzo Barberini.
Wiedziała, że Andrzej był dawniej kochankiem owej kobiety, wiedziała, że ta kobieta nazywała się Helena, wiedziała wreszcie, że ona była Heleną z napisu. „Ich lebe!“. Dwuwiersz Goethego zadźwięczał silnie w jej sercu. Ten liryczny krzyk dawał jej miarę miłości Andrzeja ku owej przepięknej kobiecie. Musiał ją kochać niezmiernie!
Idąc popod drzewami, przypominała sobie wygląd Heleny w sali koncertowej palazzo de’ Sabini i źle ukryte zmięszanie dawnego kochanka. Przypomniała sobie straszne wzburzenie, które ją zdjęło pewnego wieczora, na balu ambasady austryackiej, kiedy hrabina Starnina powiedziała jej, przy przejściu Heleny: Podoba ci się Heathfield? Była wielkim płomieniem naszego przyjaciela Sperellego, i zdaje mi się, że jest jeszcze.
„Zdaje mi się, że jest jeszcze“. Ileż męczarni z powodu tego zdania! Śledziła oczyma wielką rywalkę, pośród wytwornego tłumu bez ustanku; i więcej niż raz spotkał się jej wzrok ze wzrokiem tamtej, i doznała od niego nieokreślonego drżenia. Potem, przedstawione jedna drugiej przez baronową Boeckhorst, pośrodku tłumu, zamieniły proste skłonienia głową. I cichy ukłon powtarzał się następnie, przy bardzo rzadkich razach, kiedy Donna Marya Ferres y Capdevila przechodziła przez jakiś światowy salon.
Czemu zwątpienia, uśpione lub wygasłe pod falą upojenia, odradzały się z taką gwałtownością? Czemu nie udawało się jej powstrzymać ich, oddalić? Czemu poruszały się na jej dnie, przy każdem, drobnem potrąceniu wyobraźni wszystkie te nieznane zaniepokojenia?
Idąc popod drzewami, czuła, że zgryzota urasta. Jej serce nie było zaspokojone; sen, który powstał w jej sercu — w mistyczny poranek, przed zakwitłymi drzewami, w obliczności morza — nie sprawdził się. Najczystsza i najpiękniejsza część tej miłości została tam, w samotnym lasku, w symbolicznym lesie, co kwitnie i owocuje wieczyście, uwielbiając Nieskończoność.
Zatrzymała się przed parapetem, z którego widać San Sebastianello. Prastare dęby, sempre verde, o zieleni tak ciemnej, że zdawała się prawie czarna, tworzyły nad fontanną dach sztuczny, bez życia. Pnie miały na sobie szerokie rany, napełnione wapnem i cegłami jak szczeliny muru. — Och młode poziomkowe drzewa, promieniejące i oddechające w światłości! — Woda, kapiąc z górnej granitowej muszli w podstawiony basen, wybuchała od czasu do czasu westchnieniami, jak serce, które się przepełnia trwożną, nieukojoną tęsknotą, a potem wybucha płaczem. — Oh, melodyo Stu Fontan pośród alei laurowej! — Miasto leżało wygasłe, jakby pogrzebione pod popiołem niewidzialnego wulkanu, milczące i grobowe, jak miasto nawiedzione zarazą, olbrzymie, niekształtne, pod władztwem kopuły, która podnosiła się z jego łona, jak chmura — Och morze!
Pogodne morze! Czuła, że zgryzota urasta. Od wszystkiego szła ku niej jakaś mroczna groźba. Zdjęło ją to samo uczucie lęku, którego doznawała już nieraz. W jej chrześcijańskim umyśle błysnęła myśl o pokucie.
A przeciąż zadrżała w głębi swojej istoty na myśl, że czekał jej kochanek. Na myśl o pocałunkach, o pieszczotach, o szalonych słowach, czuła, że krew rozpłomienia się, jej dusza mdleje. Dreszcz namiętności, pokonał dreszcz bojaźni bożej. I zwróciła się ku domowi kochanka trwożna, zmięszana, jakby szła na pierwszą schadzkę.
— Ach, nareszcie! — wykrzyknął Andrzej, chwytając ją w swe ramiona, pijąc oddech z zalękłych ust.
Potem biorąc jedną jej rękę i przyciskając ją sobie do piersi, rzekł:
— Słuchaj mego serca. Gdybyś była spóźniła się jeszcze o minutę, byłoby mi pękło.
Ona przytuliła policzek zamiast ręki. On ucałował jej kark.
— Słyszysz?
— Tak; mówi mi...
— Co ci mówi?
— Że mnie nie kochasz.
— Co ci mówi? — powtórzył młodzieniec, ukąsiwszy ją w kark, przeszkadzając jej podnieść się.
Zaśmiała się.
— Że mnie kocha.
Zdjęła płaszcz, kapelusz, rękawiczki. Poszła powąchać kwiaty białych bzów, które wypełniały wysokie florentyńskie kielichy, owe z borghezyjskiego tonda. Szła po dywanach ze szczególną lekkością; i nie było nic słodszego nad ruch, z którym zanurzyła oblicze, pośród delikatnych bukietów.
— Weź — rzekła, biorąc zębami jeden kwiat i trzymając go w ustach, zewnątrz warg.
— Nie; ja wezmę z twoich ust inny kwiat, mniej biały, lecz wonniejszy...
Ucałowali się długo, długo, pośród woni kwiatów.
Rzekł głosem nieco zmienionym, pociągając ją:
— Chodź tam.
— Nie Andrzeju; jest późno. Dziś nie. Zostańmy tu. Zrobię ci herbatę; ty mnie obdarzysz tylu dobrymi pieszczotami.
Wzięła jego ręce, splotła swoje palce z jego palcami.
— Nie wiem, co mi jest. Czuję, że serce moje tak przepełnione tkliwością, że prawie na płacz mi się zbiera.
Jej słowa drżały; jej oczy zwilgły.
— Gdybym mogła nie opuścić cię, zostać tu cały wieczór!
Głębokie przygnębienie poddawało jej akcenty nieokreślonej melancholii.
— Pomyśleć, że ty nie będziesz nigdy znał całej mojej miłości! Pomyśleć, że ja nie będę znała nigdy twojej! Czy mnie kochasz? Mów mi, mów mi wciąż, sto razy, tysiąc razy, bez unużenia. Kochasz mnie?
— Może nie wiesz?
— Nie wiem.
Wyrzekła te słowa głosem tak cichym, że Andrzej zaledwo je usłyszał.
— Maryo!
Ona skłoniła głowę na jego pierś, w milczeniu; oparła o nią czoło, jakby czekając, żeby mówił, żeby go słuchać.
On patrzył na tę biedną głowę, pochyloną pod ciężarem przeczucia; czuł lekki nacisk tego szlachetnego i smutnego czoła na swej piersi, zatwardziałej w kłamstwie, opancerzonej fałszem. Zdjęło go dojmujące wzruszenie; ludzkie miłosierdzie nad tem ludzkiem cierpieniem zaparło mu gardło. I ten dobry odruch duszy rozwiązał się w słowach kłamnych, nadał drżenie szczerości słowom kłamnym.
Ty nie wiesz!... Powiedziałaś cicho; tchnienie zgasło ci na wargach; coś na twem dnie podniosło się przeciw temu, coś wymawiała; wszystkie, wszystkie wspomnienia naszej miłości, podniosły się przeciw temu, coś wymówiła. Ty nie wiesz, że ja cię kocham!
Trwała pochylona, słuchając z bijącem silnie sercem, wierząc, że słyszy we wzruszonym głosie młodzieńca prawdziwy dźwięk namiętności, dźwięk upojny, który zdał się jej niemożliwym do udania. A on mówił jej prawie do ucha, pośród pełnego ciszy pokoju, tchnąc na jej szyję ciepłym tchem, z przerwami słodszymi od samych słów.
— Mieć myśl jedną, jedyną, ustawiczną, we wszystkie godziny, wszystkie chwile;... nie pojmować innego szczęścia nad owo nadludzkie, którem promieniuje na moją istotę sama twoja obecność... żyć cały dzień w niespokojnem, szalonem, strasznem oczekiwaniu chwili, w której cię znowu zobaczę;... żywić obraz twoich pieszczot, kiedyś odeszła, i na nowo posiadać cię w cieniu prawie stworzonym;... czuć cię, kiedy śpię na swojem sercu, żywą, rzeczywistą, z bijącem sercem, zmięszaną z moją krwią, zmięszaną z mojem życiem;... i wierzyć tylko w ciebie, przysięgać tylko na ciebie, pokładać tylko w tobie wiarę swoją, swoją siłę, swoją dumę, cały swoj świat, wszystko to, co marzę, czego się spodziewam...
Ona podniosła twarz zwilżoną łzami. Zamilkł, powstrzymując wargami ciepłe łzy na jej policzkach. Ona płakała i uśmiechała się, wtapiając drżące palce w jego włosy, smutna, rozełkana:
— Duszo, duszo moja!
On ją posadził; ukląkł u jej stóp, bez ustanku całując jej powieki. Naraz wstrząsnął nim dreszcz. Uczuł na wargach drgające gwałtownie długie jej rzęsy na podobieństwo niespokojnych skrzydeł. Była to pieszczota dziwna, która sprawiała rozkosz prawie nie do zniesienia; była to pieszczota, którą swojego czasu zwykła była spełniać Helena, śmiejąc się więcej razy z rzędu, doprowadzając kochanka tem łaskotaniem do lekkiego, nerwowego spazmu. Marya nauczyła się jej od niego i często przy takiej pieszczocie mógł wywoływać obraz drugiej.
Przy jego wstrząśnieniu Marya uśmiechnęła się.
I ponieważ jeszcze jedna świecąca łza ociągała się pośród jej rzęs, rzekła:
— Wypij także tę!
I podczas gdy on pił, ona śmiała się, pełna nieświadomości.
Wychodziła z płaczu prawie radosna, upewniona, pełna wdzięczności.
— Zrobię ci herbatę — rzekła.
— Nie; siedź tu.
Rozpłomieniał się, widząc ją na otomanie, pośród poduszek. Nagle w umyśle jego przesłonił ją obraz Heleny.
— Pozwól mi wstać! — prosiła Marya, uwalniając się z uścisku. — Chcę, żebyś wypił moją herbatę. Zobaczysz. Woń jej przeniknie ci duszę.
Mówiła o kosztownej herbacie, nadeszłej z Kalkuty, którą była podarowała Andrzejowi dzień przedtem.
Wstała i poszła usiąść na krześle skórzanem z Chimerami, na którem jeszcze wciąż przepysznie konała szafranowo różowa barwa starej dalmatyki. Na małym stoliku wciąż jeszcze jaśniały subtelne majoliki Castel Durante.
Robiąc herbatę, mówiła rzeczy ogromnie miłe; wylewała swoją dobroć i swoją tkliwość z pełnem oddaniem się; rozkoszowała się serdecznie tą drogą, tajemną poufałością, w tym spokojnym pokoju, pośród tego wyrafinowanego zbytku. Poza nią, jak poza Dziewicą w tondzie Sandra Boticellego, wznosiły się kryształowe kielichy, uwieńczone bukietami białych bzów; a jej archanielskie ręce poruszały się pośród mitologicznych historyjek Luzia Dolci i heksametrów Owidiusza.
— O czem myślisz? — zapytała Andrzeja, który siedział blisko niej na dywanie, z głową opartą o poręcz krzesła.
— Słucham ciebie. Mów jeszcze!
— Nic więcej.
— Mów! Mów mi dużo, dużo...
— Co?
— To o czem ty jedna wiesz.
Chciał zakołysać jej głosem tęskny niepokój, który mu sprawiała tamta; ożywiał jej głosem postać tamtej.
— Czujesz? — zawołała Marya, lejąc na aromatyczne liście wrzącą wodę.
Mocna woń rozlewała się z parą po powietrzu. Andrzej wetchnął ją. Potem rzekł, zamykając oczy, opuszczając wstecz głowę:
— Pocałuj mnie.
I zaledwie uczuł dotknięcie warg, wstrząsnął się tak mocno, że wprawił Maryę w zdumienie.
Wlała napój do filiżanki i podała mu ją z tajemniczym uśmiechem.
— Uważaj, to jest lubczyk.
Odmówił.
— Nie chcę pić z tej filiżanki.
— Czemu?
— Daj mi pić... ty.
— Ale jak?
— Tak; wypij łyk i nie połykaj!
— Jeszcze za gorąca.
Śmiała się z tego kaprysu kochanka. On był trochę zmieniony, ogromnie blady, w oczach miał niepokój. Czekali, aż herbata wystygnie. Co chwila Marya przytulała wargi do brzegu filiżanki, próbując; potem śmiała się drobnym, świeżym śmiechem, który zdawał się nie jej.
— Teraz można pić — oznajmiła.
— Teraz weźmij dobry łyk. Tak.
Ona ściskała wargi, by zatrzymać łyk; lecz śmiały się jej wielkie oczy, którym świeże łzy dodały blasku.
— Teraz wylewaj po trosze, po trosze.
Wyssał pocałunkiem cały łyk. Zaś ona czując, że jej braknie tchu, podniecała powolnego pijcę, ściskając mu skronie.
— Boże! Chciałeś mnie udusić.
Opadła na poduszki, jakby dla odpoczynku, omdlała, szczęśliwa.
— Jaki miała smak? Wypiłeś mi także duszę. Jestem cała próżna.
On zamyślił się, z oczyma zapatrzonymi.
— O czem myślisz? — zapytała go Marya na nowo, podnosząc się naraz, kładąc mu palec na środku czoła, jak, żeby powstrzymać niewidzialną myśl.
— O niczem — odrzekł. Nie myślałem. Śledziłem wewnątrz siebie skutki lubczyka.
Wówczas zachciała i ona spróbować. Piła z jego ust z rozkoszą. Potem zawołała, przyciskając ręką piersi i oddechając długo:
— Jakże mi się to podoba!
Andrzej zadrżał. Czyż nie był to akcent Heleny we wieczór oddania się? Nie byłyż to te same słowa? Patrzył na jej usta.
— Powtórz?
— Co?
— To coś powiedziała.
— Czemu?
— Jest to słowo tak słodkie, kiedy je ty wypowiadasz... Nie zdołasz pojąć... Powtórz.
Uśmiechnęła się, nieświadoma, trochę zmięszana osobliwym wzrokiem kochanka, prawie zalękniona.
— Dobrze... podoba mi się!
— A ja?
— Jak?
— A ja... tobie?...
Zakłopotana patrzyła na kochanka, co tulił się konwulsyjnie do jej nóg, w oczekiwaniu słowa, które chciał jej wydrzeć.
— A ja?
— Ach! ty... podobasz mi się.
— Tak, tak... Powtórz. Jeszcze!
Ona zgodziła się, nieświadoma. On doznawał nieokreślonej męczarni i rozkoszy.
— Czemu zamykasz oczy? — zapytała, bez podejrzenia, tylko chcąc, żeby jej wreszcie wyraził swoje uczucie.
— Bo umieram.
Złożył głowę na jej kolanach i trwał kilka minut w tym ruchu, milczący, mroczny. Ona pieściła łagodnie jego włosy, skronie, czoło, gdzie, pod pieszczotą, żyła bezwstydna myśl. W około nich pokój zanurzał się powoli, powoli w mroku; rozchodziła się zmięszana woń kwiatów i napoju; kształty zlewały się w harmonijną i bogatą, nierzeczywistą całość.
Po chwili rzekła Marya:
— Wstań kochanie. Muszę cię opuścić. Już późno.
On wstał, prosząc:
— Zostań ze mną jeszcze chwilę, do Ave Maria.
I znowu posadził ją na otomanie, gdzie poduszki połyskiwały wśród mroku. Wśród mroku rozciągnął ją nagłym ruchem, ścisnął jej głowę, pokrywając pocałunkami jej twarz. Jego zapał był prawie gniewny. Wyobrażał sobie, że ściska głowę tamtej, i wyobrażał sobie ową głowę splamioną wargami męża; i nie miał wstrętu z tego powodu, lecz owszem czuł jeszcze dzikszą żądzę. Z najniższych den instynktu podchodziły w jego świadomość wszystkie posępne uczucia których doznawał wobec tego człowieka; wdarły się znowu w jego serce wszystkie lubieżności i obrzydliwości, jak fala rozmięszanego błota; i wszystkie te nikczemne rzeczy przechodziły w pocałunkach na policzki, na czoło, na włosy, na szyję, na usta Maryi.
— Nie, puść mnie — krzyczała, uwalniając się siłą z uścisku.
I pobiegła ku stolikowi do herbaty, by zaświecić świece.
— Bądź roztropny — dodała nieco przelękniona, wracając z wyrazem wesołego gniewu.
On został na otomanie i patrzył na nią niemy.
Ona poszła ku ścianie, z boku kominka, gdzie wisiało lustro, ongi należące może do Mona Amorrosisca. Ubrała kapelusz i welon do tej ściemnionej szyby, która wyglądała jak zamącona, nieco zielonawa woda.
— Jakże mi żal opuszczać cię dziś wieczór!... Dziś wieczór bardziej, niż kiedykolwiek... — szeptała, przygnębiona smutkiem chwili.
W pokoju liliowe światło zmierzchu walczyło ze światłem świec. Filiżanka herbaty stała na brzegu stołu zimna, uszczuplona dwoma łykami. Kwiaty bzu w kryształowych kielichach zdawały się bielsze. Poduszka na fotelu zachowała jeszcze odcisk ciała, które na niej spoczywało.
Dzwon Trinita de’Monti zaczął dzwonić.
— Boże, jak późno! Pomóż mi zarzucić płaszcz — zawołało biedne stworzenie, wracając ku Andrzejowi.
Objął ją znowu ramionami, uścisnął, pokrył ją pocałunkami gwałtownymi, ślepo, zapamiętale, z trawiącym ogniem, bez słów, tłumiąc na jej ustach jej westchnienia, dławiąc na ustach jej gwałtowną prawie, nieprzepartą potrzebę, która go naszła: krzyczeć imię Heleny. I na ciele nieświadomej dokonał straszliwego świętokradztwa.
Kilka minut pozostawali w uścisku. Ona rzekła głosem wygasłym i pijanym:
— Zabierasz mi moje życie!
Była szczęśliwa z powodu tej namiętnej gwałtowności.
Rzekła:
— Duszo, duszo moja, cała, cała moja! Mówiła szczęśliwa:
— Słyszę, jak ci bije serce... tak mocno, tak mocno!
Potem rzekła z westchnieniem:
— Pozwól mi wstać. Muszę iść.
Andrzej był biały i zmieniony, jak mężobójca.
— Co ci? — zapytała go czule.
Chciał uśmiechnąć się do niej. Odpowiedział:
— Nie doznałem nigdy tak głębokiego wzruszenia. Myślałem, że umrę.
Podszedł do jednego z kielichów, wyjął bukiet kwiatów i podał je Maryi, odprowadzając ją do drzwi, prawie przynaglając do odejścia, gdyż każdy jej ruch, każde spojrzenie, każde słowo sprawiało mu nieznośną męczarnię.
— Żegnaj, kochanie. Śnij o mnie! — rzekło biedne stworzenie od proga z najwyższą tkliwością.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Józef Ruffer.