Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/387

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po chwili rzekła Marya:
— Wstań kochanie. Muszę cię opuścić. Już późno.
On wstał, prosząc:
— Zostań ze mną jeszcze chwilę, do Ave Maria.
I znowu posadził ją na otomanie, gdzie poduszki połyskiwały wśród mroku. Wśród mroku rozciągnął ją nagłym ruchem, ścisnął jej głowę, pokrywając pocałunkami jej twarz. Jego zapał był prawie gniewny. Wyobrażał sobie, że ściska głowę tamtej, i wyobrażał sobie ową głowę splamioną wargami męża; i nie miał wstrętu z tego powodu, lecz owszem czuł jeszcze dzikszą żądzę. Z najniższych den instynktu podchodziły w jego świadomość wszystkie posępne uczucia których doznawał wobec tego człowieka; wdarły się znowu w jego serce wszystkie lubieżności i obrzydliwości, jak fala rozmięszanego błota; i wszystkie te nikczemne rzeczy przechodziły w pocałunkach na policzki, na czoło, na włosy, na szyję, na usta Maryi.
Nie, puść mnie — krzyczała, uwalniając się siłą z uścisku.
I pobiegła ku stolikowi do herbaty, by zaświecić świece.
— Bądź roztropny — dodała nieco przelękniona, wracając z wyrazem wesołego gniewu.
On został na otomanie i patrzył na nią niemy.
Ona poszła ku ścianie, z boku kominka, gdzie wisiało lustro, ongi należące może do Mona Amorrosisca. Ubrała kapelusz i welon do tej ściemnionej szyby, która wyglądała jak zamącona, nieco zielonawa woda.
— Jakże mi żal opuszczać cię dziś wieczór!... Dziś wieczór bardziej, niż kiedykolwiek... — szeptała, przygnębiona smutkiem chwili.