Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXIII.
MARY ZJAWIA SIĘ W SAMĄ PORĘ.

Jesień roku 1916 była okresem pełnym goryczy dla Złotego Brzegu. Powrót pani Blythe do zdrowia postępował bardzo wolno, nic więc dziwnego, że smutek gościł w sercach wszystkich. Każdy starał się ukryć ten smutek przed innymi i „znieść go w samotności“ dzielnie. Rilla śmiała się nawet od czasu do czasu. Nikt na Złotym Brzegu nie przejmował się tym jej śmiechem, który pochodził raczej z ust, niż z serca. Lecz nazewnątrz niektórzy ludzie mówili o nastroju Rilli bardzo szeroko, a Irena Howard zaznaczała, że zdziwiona jest tem, jak Rilla przyjmuje wszystko lekkomyślnie.
— Poco była ta poza bezgranicznego przywiązania do Władka, skoro nie wzięła sobie wcale do serca jego śmierci? Nikt nie widział łez w jej oczach, nikt nie słyszał, aby wymieniła kiedykolwiek jego imię. Najprawdopodobniej już dawno o nim zapomniała. Biedny chłopak, jestem pewna, że rodzina niebardzo odczuła jego stratę. Mówiłam o nim z Rillą na ostatniem zebraniu Młodego Czerwonego Krzyża. Wspominałam, jaki był dzielny i odważny i zaznaczyłam, że teraz już niema dla mnie życia, skoro Władek umarł. Byliśmy takimi przyjaciółmi, przecież ja byłam tą pierwszą osobą, której powiedział, że się zaciągnął do wojska. A Rilla odpowiedziała mi na to tak chłodno i obojętnie, jakby mówiła o kimś obcym: „Był on jednym z tych odważnych i nieprzeciętnych chłopców, którzy oddali wszystko dla swej Ojczyzny“. Chciałabym umieć patrzeć tak spokojnie na pewne rzeczy, ale ja już inna jestem. Jestem zbytnio wrażliwa i niektóre rzeczy za bardzo mnie przejmują. Nie potrafię się otrząsnąć. Zapytałam Rillę, dlaczego nie nosi żałoby po Władku? Odparła, że matka jej tego sobie nie życzy. Wszyscy na to patrzą ze zdziwieniem.
— Rilla przecież nie ubiera się zbyt jaskrawo, zawsze nosi białe sukienki, — zaprotestowała Basia Mead.
— Widocznie w białym kolorze lepiej jej do twarzy, — zauważyła Irena z naciskiem. — Wiemy wszyscy, że czarny kolor nie pasowałby do jej urody. Nie mówię, że z tej przyczyny nie nosi żałoby. Ale w każdym razie to jest dziwne. Gdyby mój brat umarł, nosiłabym głęboką żałobę. Nie miałabym sumienia ubierać się na jasno. Muszę przyznać, że rozczarowałam się bardzo na Rilli Blythe.
— Ja tam nie, — zawołała Basia Mead z płonącym wzrokiem, — uważam, że Rilla jest niezwykłą dziewczyną. Przyznaję, że przed kilku laty była strasznie próżna, lecz ostatnio ogromnie się zmieniła. Wątpię, czy w całem Glen znajdzie się druga dziewczyna tak mało samolubna i poważna jak Rilla. Nasz Młody Krzyż rozpadłby się w gruzy, gdyby nie jej cierpliwość i zapas prawdziwego entuzjazmu. Sama zdajesz sobie z tego sprawę, Ireno.
— Ależ ja nie mam nic przeciwko Rilli, — rzekła Irena, otwierając szeroko oczy. — Krytykuję tylko jej uczucia. Prawdopodobnie ona nie winna temu. Każda z nas przyzna, że Rilla jest urodzoną organizatorką. Organizacja wszelka jest jej żywiołem, a takich ludzi nam potrzeba. Nie patrz tak na mnie, jakbym powiedziała coś obraźliwego, Basiu. Gotowa jestem przyznać ci słuszność, że Rilla jest uosobieniem wszelkich cnót, jeżeli taki pogląd mój ma ci sprawić przyjemność. Cnotą jest również zachowywanie obojętności w obliczu ciosu, który złamałby każdą z nas.
Niektóre z uwag Ireny doszły do wiadomości Rilli, lecz nie dotknęły one jej do takiego stopnia, jak niegdyś. Nie posiadały dla niej w tej chwili żadnego znaczenia. Życie było zbyt ciężkie, aby mieć czas na zwalczanie obraźliwych plotek. Miała tyle tematu do rozmyślań i tyle roboty! Podczas tych długich ciężkich dni i tygodni jesiennych nabrała najwięcej przekonania do pracy. Wieści z wojny nadchodziły coraz gorsze, bo Niemcy przechodzili od zwycięstwa do zwycięstwa nad biedną Rumunią.
— Cudzoziemcy, cudzoziemcy, — mruczała Zuzanna z powątpiewaniem — Rosjanie, czy Rumuni, wszystko jedno ktoby to nie był, są cudzoziemcami i nie można mieć do nich zbytniego zaufania. Po Verdun straciłam wszelką nadzieję. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, pani doktorowo, czy Dobruja jest rzeką, górą czy nazwą miasta?
Wybory prezydenta Stanów Zjednoczonych odbyły się w listopadzie i Zuzanna nie mogła otrząsnąć się z podniecenia.
— Nigdy nie myślałam że dożyję takiej chwili kiedy zainteresują mnie wybory Yankesów, pani doktorowo. Świadczy to, że nigdy nie wiadomo, do czego dojdziemy na świecie i co nas będzie zaciekawiało.
Zuzanna wieczorem 7 listopada długo siedziała w jadalni, zajęta niby wykończeniem ostatniej pary skarpetek. W istocie jednak telefonowała do sklepu Cartera Flagga po informacje, a gdy nadeszły pierwsze komunikaty o tem, że Hughes został wybrany, pobiegła na górę do sypialni pani Blythe i zameldowała wzruszonym szeptem, stając u wezgłowia łóżka.
— Pomyślałam, że jeżeli pani nie śpi jeszcze, to będzie pani wynikiem zaciekawiona. Uważam, że stało się dobrze. Może on nareszcie przestanie pisać te idiotyczne noty, pani doktorowo. Nigdy nie darzyłam specjalną sympatią takich brodaczy, ale wolę jego, niż Wilsona.
Gdy nazajutrz rano przyszła sprawdzona już wiadomość, że jednak Wilson został ponownie wybrany, Zuzanna udawała, że nie zmartwiła się tem zupełnie.
— Lepszy już głupiec, którego się zna, niż głupiec nieznany, mówi stare przysłowie, — zauważyła wesoło. — Nie znaczy to, że mam Wilsona za głupca, chociaż sądząc z ostatnich jego czynów, stanowczo niepotrzebnie się urodził. Ale potrafi świetnie pisać noty, a nie mieliśmy pewności, czy Hughes posiada ten talent. W każdym razie Yankesi wykazali trochę zdrowego rozsądku. Kuzynka Zofja pragnęła, aby wybrano Roosevelta, ale jakoś nie posiadał żadnych szans. Ja również nie miałabym nic przeciwko temu, lecz Wszechmocny wie, co robi.
Zuzanna była przejęta najwyższą radością, gdy upadł Gabinet Asquitha i tekę Premjera objął Lloyd George.
— Nareszcie stanął na czele mądry człowiek, pani doktorowo. Modliłam się o to już oddawna. Teraz wkrótce ujrzymy błogosławioną zmianę. Sądzę, że możemy uważać wojnę za wygraną bez względu na to, czy Bukareszt podda się, czy nie.
Bukareszt poddał się i Niemcy odpowiedzieli odmownie na propozycję zawieszenia broni. Zuzanna również nie chciała słyszeć o tej propozycji. Gdy prezydent Wilson wysłał sławetną grudniową notę pokoju, Zuzanna szalała z gniewu.
— Woodrow Wilson proponuje pokój, zupełnie zrozumiałe. Najpierw Henry Ford starał się o to, a teraz Wilson. Pokój nie może być zawarty przy pomocy atramentu, panie Wilson, musi się pan z tem liczyć, — mówiła Zuzanna, wymachując groźnie dłońmi biednemu prezydentowi przez otwarte okno w kuchni, które było podobno najbliżej Stanów Zjednoczonych. — Llyod George w swej przemowie wyjaśni Kaiserowi, jak rzeczy stoją.
— Jaka szkoda, że prezydent Wilson nie może cię usłyszeć, Zuzanno, — wtrąciła Rilla z uśmiechem.
— Istotnie, Rillo, szkoda, że nie ma przy sobie nikogo, ktoby mu mógł dawać dobre rady. Na pewno nie ma nikogo takiego pośród swoich demokratów i republikanów. Nie orientuję się, jaka jest różnica między temi dwiema partiami, bo dla mnie polityka Yankesów jest zagadką. Ale o ile wiem, wszyscy oni są jednego djabła warci.
„Jestem szczęśliwa, że Boże Narodzenie już minęło“ pisała Rilla w swym pamiętniku w ostatnim tygodniu śnieżnego grudnia. — „Wszyscyśmy się bali tego pierwszego Bożego Narodzenia po pamiętnej bitwie pod Courcelette. Na wigilii na szczęście byli Meredithowie, lecz nikt nie udawał wesołości. Byliśmy wszyscy spokojni i przyjaźnie wzajemnie usposobieni. Jestem również ogromnie szczęśliwa, że Jaś czuje się lepiej, choć jeszcze niezupełnie dobrze. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę umiała odczuwać zadowolenie, jak dawniej. Wydaje mi się że zadowolenie zostało we mnie zabite tą samą kulą, która przeszyła serce Władka. Może przyjdzie dzień, kiedy zrodzi się w mej duszy jakiś nowy rodzaj zadowolenia, lecz to dawne nigdy nie ożyje na nowo.
„Zima nastała bardzo wcześnie w tym roku. Na dziesięć dni przed świętami mieliśmy wielką zamieć śnieżną, jakiej nie pamiętamy już oddawna. Zamieć ta jednak była prologiem tego, co stać się miało. Następnego dnia zarówno Złoty Brzeg, jak i Dolina Tęczy wyglądały prześlicznie z drzewami pokrytemi śniegiem, które tworzyły krajobraz prawdziwie bajeczny. Ojciec i mama pojechali do Avonlea. Ojciec sądził, że zmiana dobrze zrobi mamie, a chcieli przytem odwiedzić biedną ciotkę Dianę, której syn, Jack, został ciężko ranny przed kilku tygodniami. Pozostawili mnie i Zuzannę na gospodarstwie, ojciec zaś zamierzał wrócić zaraz nazajutrz. Znam już te zamiary, nigdy nie wraca przed upływem tygodnia. Tej samej nocy burza rozpętała się na nowo i trwała bezustanku cztery dni. Była to najdłuższa i najstraszniejsza burza, jaką Wyspa Księcia Edwarda pamięta od wielu lat. Wszystko się porujnowało — drogi były formalnie zasypane, pociągi nie kursowały, a druty telefoniczne zamarznięte były zupełnie.
„I wtedy właśnie Jaś zachorował.
„Był już trochę przeziębiony, gdy rodzice wyjeżdżali, a po kilku dniach pogorszyło mu się jeszcze, lecz mnie nie przyszło na myśl, że może mu grozić jakieś niebezpieczeństwo. Nie mierzyłam mu nawet gorączki, czego nie mogę sobie wybaczyć, bo przecież to była z mojej strony szalona lekkomyślność. Prawdę powiedziawszy był to okres, kiedy zupełnie upadłam na duchu. Ponieważ mamy nie było, mogłam oddać się zupełnie rozpaczy. Byłam już zmęczona tem ciągłem udawaniem wesołości i teraz odpoczywałam, leżąc całemi dniami na łóżku i tonąc w łzach. Zaniedbałam nawet Jasia — okazałam się tchórzem, mimo przyrzeczenia danego Władkowi — i gdyby Jaś umarł, nigdybym tego sobie nie wybaczyła.
„Na trzeci dzień po wyjeździe rodziców Jasiowi pogorszyło się jeszcze bardziej i to tak nagle. Byłyśmy zupełnie same z Zuzanną. Gertruda wyjechała do Lowbridge jeszcze przed burzą i oczywiście nie mogła wrócić. Z początku nie byłyśmy bardzo przerażone, bo przecież Jaś miał już kilka razy krup i przy pomocy metody Morgana obydwie z Zuzanną dawałyśmy sobie zawsze jakoś radę. Lecz wkrótce zaniepokoiłyśmy się bardzo.
— Takiego krupu jeszcze nigdy w życiu nie widziałam, — mówiła Zuzanna.
„Co do mnie, to wiedziałam, że jest za późno na ratunek. Wiedziałam, że nie jest to taki zwykły krup — „fałszywy krup“, jak nazywają lekarze — lecz krup „prawdziwy“ — bardzo niebezpieczny i prawie zawsze kończący się śmiercią. Ojca nie było, a najbliższy doktór mieszkał w Lowbridge. Nie mogłam nawet telefonować i żadna furmanka nie mogła się przedrzeć przez zasypane drogi.
„Mały Jaś stoczył zaciętą walkę o swe młode życie. Obydwie z Zuzanną próbowałyśmy wszystkich środków, które znalazłyśmy u ojca, lecz Jaś czuł się coraz gorzej. Serce się krajało, patrząc na niego i słuchając jego ciężkiego oddechu. Oddychał z trudem, biedactwo, a twarzyczka jego posiadała barwę sino-żółtą i wyciągał rączęta, jakby błagając nas o ratunek. Przyłapałam się na myśli, że chłopcy otruci gazami na froncie musieli tak samo wyglądać i jeszcze bardziej zaniepokoiłam się o Jasia. Z każdą minutą rosło mu coś w gardle i tamowało oddech.
„Poprostu szalałam z rozpaczy! Dopiero w owej chwili zorientowałam się, jak kocham bardzo Jasia. Byłam jednak zupełnie bezradna. Walczyłyśmy z Zuzanną przeciw ukrytemu wrogowi, nie posiadając żadnej realnej broni, tak, jak biedni Rosjanie, którzy z gołemi rękami chcieli zwalczyć niemieckie karabiny maszynowe.
„Wreszcie i Zuzanna straciła wszelką nadzieję.
— Nie zdołamy go uratować. Ach, żeby twój ojciec był tutaj! Spójrz na to biedne maleństwo! Nie mam pojęcia, co robić.
„Spojrzałam na Jasia i byłam przekonana, że umiera. Zuzanna wyjęła go z kołyski, aby mógł łatwiej oddychać, lecz mam wrażenie, że nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Moje biedne wojenne maleństwo ze swą słodką twarzyczką dusiło się teraz w naszych oczach, a my nie mogłyśmy mu pomóc niczem. I jaką wartość miała ta nasza rozpacz? Jaś umierał jedynie z mojej winy — dlatego, że zupełnie przestałam dbać o niego!
„Nagle o jedenastej w nocy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Taki przeraźliwy dzwonek, który echo roznosi po domu, mimo szalejącej burzy na dworze. Zuzanna nie mogła pójść otworzyć, bo trzymała na kolanach Jasia, więc ja sama zbiegłam nadół. W hallu zatrzymałam się na chwilę, opanowana jakimś dziwnym lękiem. Przypomniałam sobie historję, którą mi niegdyś opowiadała Gertruda. Jedna z jej ciotek była pewnej nocy sama w domu, czuwając przy łóżku chorego męża. Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Gdy poszła i drzwi uchyliła, nikogo za progiem nie było. Lecz gdy otworzyła drzwi, powiew śmiertelnego zimnego wiatru wpadł do wnętrza i popłynął prosto na górę, jakby na dworze panowała mroźna zima. W tej samej chwili ciotka Gertrudy usłyszała czyjś płacz. Gdy wbiegła na górę do pokoju, zastała już swego męża nieżywego. Uwierzyła w to, jak twierdzi Gertruda, że wówczas, gdy otworzyła drzwi, wpuściła do mieszkania śmierć.
„Właściwie mnie samą zdziwił ten paniczny przestrach. Byłam jednak tak przemęczona, że nie miałam siły w pierwszej chwili drzwi otworzyć, lękając się, że za progiem czeka śmierć. Potem pomyślałam, że nie trzeba być przesądną, pobiegłam bez zastanowienia i drzwi otworzyłam.
„Istotnie zimny wiatr wniknął do wnętrza i przepełnił cały hall mroźnem powietrzem. Lecz na progu ujrzałam jakąś postać. Była to Mary Vance, opatulona od stan do głowy, a przyniosła ona z sobą Życie, nie Śmierć, aczkolwiek w owej chwili jeszcze o tem nie wiedziałam. Spojrzałam na nią ze zdziwieniem.
— Nie możesz mnie wyrzucić, — uśmiechnęła się Mary, wchodząc i zamykając za sobą drzwi. — Przyszłam przed dwoma dniami do Cartera Flagga i burza mnie tam zaskoczyła. Stara Agata Flagg tak mi już działała na nerwy, że za wszelką cenę postanowiłam się stamtąd wydostać i przyjść do was. Ta moja podróż nie była taka łatwa, jak ci się zdaje. Chwilami myślałam, że już nie dojdę. Poprostu psia pogoda!
„Wróciłam do rzeczywistości i pomyślałam, że muszę biec na górę. Pośpiesznie wyjaśniłam to Mary i zostawiłam ją samą w hallu, bo otrząsała się ze śniegu. Na górze przekonałam się, że Jaś przetrwał jakoś straszny atak, lecz po chwili następny atak schwytał go znowu w swoje kleszcze. Pochyliłam się nad nim i załamałam ręce. Byłam poprostu nieprzytomna i potrafiłam tylko rozpaczać i płakać. Ach, jak się wstydzę teraz, gdy pomyślę o tem. Co miałam jednak robić, próbowałyśmy już wszystkiego. Nagle w pewnej chwili usłyszałam głos Mary Vance tuż za sobą:
— Przecież to dziecko umiera!
„Odwróciłam się do niej z wściekłością. Czyż nie wiedziałam, że on umiera, mój mały Jaś? Chętnie wyrzuciłabym Mary Vance przez okno w owej chwili. Stała przy mnie chłodna i zrównoważona, spoglądając na moje dziecko swemi wyblakłemi oczami, jakby patrzyła na duszące się kocię. Nigdy nie lubiłam Mary Vance, ale tej nocy poprostu jej nienawidziłam.
— Próbowałyśmy już wszystkiego, — rzekła Zuzanna. — To jest zwykły krup.
— To nie jest krup, tylko dyfteryt, — rzekła Mary porywczo, sięgając po fartuch. — Niema ani chwili czasu do stracenia. Ja wiem, jak na to poradzić. Gdy mieszkałam za Portem u pani Wiley przed laty, dziecko Wilhelma Crawforda umierało na dyfteryt, chociaż wezwano kilku doktorów. Gdy stara ciotka Krystyna Mac Allister dowiedziała się o tem, powiedziała, że może go uratować babskiem lekarstwem. Ale dziecko umarło przed jej przyjściem. Opowiadała potem pani Wiley, jakie to było lekarstwo, a ja oczywiście wszystko sobie dokładnie zapamiętałam. Mam doskonałą pamięć. Zawsze przechowuje wszystko w głowie, dopóki nie nadejdzie chwila, kiedy mogę mieć z tego jakiś użytek. Czy jest w domu siarka, Zuzanno?
„Owszem, mieliśmy siarkę. Zuzanna zeszła nadół z Mary po siarkę, a ja tymczasem trzymałam Jasia. Nie miałam absolutnie nadziei. Mary Vance może blagować ile chce — zawsze blagowała — ale ja nigdy nie uwierzę, że jakieś babskie lekarstwo może uratować Jasia. Po chwili Mary wróciła. Przewiązała dokoła swych ust kawałek grubej flaneli i niosła w ręku starą patelnię Zuzanny, napełnioną tlącemi węglami.
— Podziwiaj, — rzekła dumnie. — Nigdy tego nie robiłam, ale wiem, jak to się robi. Pomoże, albo nie pomoże, w każdym razie to dziecko i tak umiera.
„Wsypała łyżkę siarki na rozpalone węgle, poczem podniosła Jasia, pochyliła go nad patelnią twarzyczką wdół, tuż nad płonącemi węglami. Nie wiem dlaczego wtedy nie podskoczyłam i nie odebrałam jej Jasia. Zuzanna twierdzi, że tylko dlatego, iż całkiem podświadomie wierzyłam w pomoc Mary, a sama w owej chwili byłam zupełnie bezradna. Nawet Zuzanna wyglądała, jak zahipnotyzowana, obserwując Mary od progu. Jaś wił się w silnych ramionach Mary, dusił się i kaszlał. Czułam, że znosi nieludzkie tortury. A potem nagle, po chwili, która mnie się wydała godziną, odkaszlnął i wypluł cały kłąb flegmy, który go dusił. Mary podniosła go i położyła w kołysce. Twarzyczkę miał białą, jak marmur, a łzy płynęły mu po policzkach, lecz ten straszny wyraz z oczu zniknął i począł oddychać swobodnie.
— Czyż to nie był świetny kawał? — rzekła Mary wesoło. — Nie miałam pojęcia, jak to się robi, lecz postanowiłam spróbować. Przewietrzę mu jeszcze gardło raz, czy dwa razy do rana, aby zabić wszystkie zarodki, lecz zobaczysz, że teraz wszystko będzie dobrze.
„Jaś zasnął spokojnie i oddychał równomiernie. Mary „przewietrzyła go“ jeszcze dwukrotnie w ciągu nocy, a gdy nadszedł ranek, Jaś miał gardło zupełnie czyste i temperaturę prawie normalną. Gdy upewniłam się o tem, spojrzałam z większą sympatją na Mary Vance. Siedziała na kanapie obok Zuzanny i opowiadała jej jakąś historję, którą prawdopodobnie Zuzanna słyszała już ze cztery razy. Nie zastanawiałam się teraz nawet nad tem, czy Mary mówiła prawdę, czy blagowała. Miała prawo blagować, bo przecież uratowała Jasia od straszliwej śmierci. Mniejsza o to, że niegdyś goniła mnie przez cale Glen z suszonym sztokfiszem, mniejsza o to, że nazwała śmiesznemi moje marzenia owej nocy podczas zabawy w Latarni Morskiej, mniejsza o to, że największą jej rozkoszą było rozsiewanie plotek. Nigdy już nie uczuję antypatji do Mary Vance. Zbliżyłam się i pocałowałam ją.
— Co ci się stało? — zapytała.
— Nic, tylko jestem ci wdzięczna, Mary.
— Wcale się nie dziwię. Dzieciak umarłby na waszych rękach, gdybym się w porę nie zjawiła, — rzekła Mary z pozorną obojętnością.
„Potem przygotowała dla mnie i dla Zuzanny doskonałe śniadanie, które zjadłyśmy z apetytem i „wróciłyśmy na nowo do życia“, jak twierdziła Zuzanna. Dopiero do dwóch dniach Mary mogła wrócić do domu. Jaś przez ten czas powrócił prawie zupełnie do zdrowia, jeszcze przed przyjazdem ojca. Ojciec wysłuchał naszego opowiadania w milczeniu. Zapatruje się dość sceptycznie na wszelkie tak zwane „babskie środki“. Roześmiał się tylko i rzekł: — Po tem wszystkiem Mary Vance powinna być wzywana na konsylja w niebezpiecznych wypadkach.
„Tak minęło Boże Narodzenie i na szczęście zakończyło się lepiej, niż przypuszczałam. Teraz zbliża się Nowy Rok, a my ciągle mamy nadzieję, że „Wielka Ofensywa“ zakończy wreszcie wojnę. Biedny Wtorek dostał reumatyzmu w swej wilgotnej budzie, lecz postanowił również „wytrwać“. Shirley zaczytuje się całemi dniami opisami o łamaczach lodów. Ach, roku 1917, co nam ze sobą przyniesiesz?“


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.