Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XXIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXIV.
I SHIRLEY POSZEDŁ.

— Nie, panie Woodrow, nie będzie spokoju bez zwycięstwa, — rzekła Zuzanna, przekłuwszy grubą igłą imię prezydenta Wilsona widniejące na pierwszej stronicy gazety. — My, Kanadyjczycy pragniemy spokoju, lecz jednocześnie pragniemy zwycięstwa. Panu, panie Woodrow wystarczy spokój bez zwycięstwa, — i Zuzanna położyła się tego wieczoru do łóżka z przyjemną świadomością, że dogadała prezydentowi.
Lecz w kilka dni później przybiegła do pani Blythe w najwyższem podnieceniu.
— Pani doktorowo, co pani na to? Z Charlottetown przyszła telefoniczna wiadomość, że Woodrow Wilson posłał tego niemieckiego ambasadora do wszystkich diabłów. Powiadają, że to oznacza wojnę. Zaczynam już sądzić, że jednak serce Woodrowa leży na właściwem miejscu, chociaż z głową jego nie jest tak dobrze jak nam się zdawało. Powiedziałam kuzynce Zofji o tem, gdy mi zaznaczyła, że takie posunięcie Wilsona jest początkiem końca Koalicji.
Pewnego dnia Shirley, siedzący na końcu stołu w jadalni i wymachujący nogami, czarny od stóp do głowy, odezwał się chłodno:
— Mamo i ojcze, w zeszły wtorek skończyłem lat osiemnaście, czy nie uważacie, że powinienem już pójść do wojska?
Matka spojrzała nań z pobladłą twarzą.
— Dwaj moi synowie już poszli, a jeden z nich nigdy nie powróci. Czy ciebie również muszę oddać, Shirley?
Stary biblijny okrzyk: „Józefa niema i Symeona niema, a chcecie jeszcze zabrać mi Benjamina.“ Wszystkie matki podczas tej wielkiej Wojny powtarzały mimowoli pełen narzekania okrzyk starego Patriarchy z przed tylu tysięcy lat.
— Chciałabyś, żebym był łazikiem, mamo? Pragnę wstąpić do pułku lotniczego. Co ty na to, ojcze?
Ręce doktora drżały nieco, gdy nasypywał proszki zalecone Agacie Flagg na reumatyzm. Doktór wiedział, że ta chwila nastąpi, ale nie był na nią zupełnie przygotowany. Odrzekł bezdźwięcznie:
— Nie chcę ci przeszkadzać, skoro uważasz, że to jest twoim obowiązkiem. Lecz nie wolno ci pójść dopóki matka ci nie pozwoli.
Shirley nie rzekł nic więcej. Nie należał on do tych chłopców, którzy tracą napróżno słowa. Ania również nic więcej nie powiedziała. Myślała teraz o mogile małej Joyce, na starym cmentarzu za Portem — małej Joyce, która teraz byłaby dorosłą kobietą, gdyby żyła — o białym krzyżu we Francji i o szarych oczach małego chłopca, który odbywał pierwszą lekcję o swych obowiązkach na kolanach matki — o Jimie przebywającym w okopach, o Nan, Di i Rilli, trwających w oczekiwaniu tej chwili, kiedy nadejdą owe złociste lata radości młodzieńczej, która tak szybko mijała. I zastanawiała się Ania nad tem, czy będzie mogła znieść jeszcze jeden taki cios. Podczas tej wojny ofiarowała i tak wiele.
Jednakże tego samego wieczoru powiedziała Shirleyowi, że może pójść.
Zuzannie nic jeszcze nie mówiono. Nie wiedziała o niczem do następnego tygodnia, kiedy Shirley zaprezentował jej się w kuchni w uniformie lotnika. Zuzanna nie czyniła awantur takich, jak wtedy, kiedy Jim i Władek szli na wojnę. Rzekła tylko przyciszonym głosem:
— Więc i ciebie zabierają.
— Zabierają? Nie. Sam idę, Zuzanno.
Zuzanna usiadła przy stole, złożyła swe pomarszczone dłonie, któremi tyle dobrego zrobiła dla dzieci ze Złotego Brzegu i usiłując powstrzymać drżenie, powiedziała:
— Tak, musisz iść. Dawniej nie rozumiałam tego, teraz rozumiem.
— Jesteś dzielna, Zuzanno, — rzekł Shirley. Spokój jej przyniósł mu ulgę, lękał się trochę jakiejś płaczliwej sceny. Wyszedł z kuchni, gwiżdżąc wesoło, lecz wpół godziny potem do kuchni weszła pani Blythe, Zuzanna siedziała jeszcze na tem samem miejscu, a nieumyte naczynia stały dokoła niej.
— Pani doktorowo, — rzekła. — Widocznie jestem już bardzo stara. Jim i Władek należeli do pani, Shirley jest mój. Nie mogę pozbyć się myśli, że mój chłopak będzie latał w powietrzu, że maszyna spadnie na ziemię, że Shirley się zabije, ten mały Shirley, którego piastowałam i kołysałam, gdy był niemowlęciem.
— Zuzanno... daj spokój — zawołała Ania.
— O, pani doktorowo, proszę mi wybaczyć. Nie powinnam była wypowiadać na głos swoich myśli. Chwilami zapominam, że postanowiłam być bohaterką. To.. to mnie trochę wyprowadziło z równowagi. Ale więcej już się nie zapomnę. Jeżeli w kuchni przez kilka dni nie będzie takiego porządku, jak zwykle to chyba mi pani wybaczy. W każdym razie, — dodała biedna Zuzanna, siląc się na uśmiech, — w każdym razie lotnictwo jest czystem zajęciem. Shirley nie będzie się tak brudził i błocił, jak tamci w okopach, a dobrze, bo zawsze był takiem porządnem dzieckiem.
Tak więc Shirley poszedł, nie z taką radością, jak Jim, nie z takim płomieniem poświęcenia, jak Władek, lecz z zupełnym spokojem, jak ktoś, kto musi spełnić powierzoną sobie misję. Pocałował Zuzannę po raz pierwszy od tego czasu, kiedy miał lat pięć i rzekł:
— Dowidzenia, Zuzanno, matko Zuzanno.
— Mój mały murzynku, mój mały murzynku, — szeptała Zuzanna. — Czy pan pamięta, — zwróciła się z goryczą do doktora, — czy pan pamięta, jak zbił pan kiedyś Shirleya, gdy był dzieckiem? Jestem szczęśliwa, że ja chociaż nie mam takich wspomnień.
Doktór nie pamiętał tego, lecz kładąc kapelusz przed wyjściem, zatrzymał się na chwilę w wielkim, pustym jadalnym pokoju, który niegdyś rozbrzmiewał wesołym śmiechem dziecięcym.
— Nasz ostatni syn, nasz ostatni syn, — rzekł głośno. — Dobry, rozsądny chłopak. Zawsze przypominał mi mego ojca. Sądzę, że powinienem być dumny z tego, że poszedł. Dumny byłem, gdy Jim odchodził, gdy żegnałem Władka, lecz dom nasz świecić będzie pustkami.
— Myślałem kiedyś, doktorze, — rzekł stary Sandy z Górnego Glen tego samego popołudnia, — że dom pański pewnego dnia wyda się panu zbyt obszerny.
Powiedzenie Sandy‘ego zapadło głęboko do duszy doktora. Tego wieczoru Złoty Brzeg wydał mu się wielki i pusty. Aczkolwiek Shirley przez całą zimę przebywał poza domem, to jednak prawie na każdą niedzielę musiał przyjechać. Czyżby dlatego, że on właśnie poszedł, pojawiła się nagle ta pustka?
Zuzanna pracowała przez cały dzień aż do późnego wieczora. Gdy nakręciła już zegar kuchenny i wypuściła na dwór D-ra Jekylla, stała przez chwilę w otwartych drzwiach, spoglądając w stronę Glen, które tonęło w srebrzystej poświacie księżyca. Lecz Zuzanna nie widziała znajomych pagórków, nie widziała przystani. Spoglądała w stronę obozu lotniczego w Kingsport, gdzie tej nocy przebywał Shirley.
— Powiedział mi „matko Zuzanno“, — myślała. — Wszyscy nasi chłopcy teraz poszli: Jim, Władek, Shirley, Jurek i Karol. A żadnego przecież do tego nie zmuszano. Stanowczo powinniśmy być z nich dumni. Lecz duma, — Zuzanna westchnęła z goryczą, — duma jest zimną towarzyszką i nie daje ona pełni zadowolenia.
Księżyc skrył się za niewielką chmurką na zachodzie. Glen zatonęło w cieniu, a o tysiąc mil stąd kanadyjscy chłopcy w zielonych mundurach, ci co żyli i ci co umarli byli obecnie w posiadaniu Vimy Ridge.
Vimy Ridge jest nazwą, która zapisała się krwawemi zgłoskami w kanadyjskich pamiętnikach z czasów Wielkiej Wojny.
— Anglicy nie mogli zdobyć, Francuzi nie mogli, — mówili jeńcy przebywający w niewoli niemieckiej, — ale Kanadyjczycy są tacy głupi, że pójdą w najgorszy ogień.
Głupcy“ zdobyli Vimy Ridge, płacąc za to zwycięstwo wielką cenę.
Jurek Meredith został poważnie ranny pod Vimy Ridge — postrzelony w plecy, donosiła depesza.
— Biedna Nan, — mówiła pani Blythe, gdy przyszła ta wiadomość. Pani Blythe myślała o własnych szczęśliwych dniach na Zielonem Wzgórzu. Wówczas były całkiem inne czasy. Jakżeż dzisiejsze dziewczęta cierpieć musiały! Gdy Nan w dwa tygodnie później wróciła z Redmond, wychudła jej twarzyczka wskazywała, ile przeżyć miała w ciągu ostatnich dni. John Meredith również się zmienił i nagle postarzał. Flora do domu nie wróciła. Płynęła teraz przez Atlantyk, jako polowa sanitariuszka Czerwonego Krzyża. Di chciała także z nią jechać, lecz ojciec ze względu na spokój matki stanowczo jej tego zabronił. Di więc po krótkiej wizycie w domu powróciła do pracy swej w Czerwonym Krzyżu w obozie Kingsport.
W maleńkich wąwozach Doliny Tęczy rozkwitły pierwiosnki. Rilla przyglądała im się ze smutkiem. Jim zawsze pierwsze pierwiosnki przynosił matce; potem, gdy poszedł na front, Władek go w tej czynności zastępował. Zeszłej wiosny Shirley przyniósł pierwiosnki, a teraz Rilla powinna była zastąpić chłopców. Lecz nim jeszcze zdążyła zamiar swój wprowadzić w czyn, pewnego popołudnia zjawił się na Złotym Brzegu Bolcio Meredith niosąc całe naręcze świeżych delikatnych kwiatków. Wbiegł na stopnie werandy i złożył pierwiosnki na kolanach pani Blythe.
— Dlatego, że Shirleya niema i niema kto ich pani przynieść, — rzekł rezolutnie, zawstydzony nieco.
— Więc ty pomyślałeś o tem, drogi chłopcze, — wyszeptała Ania drżącemi ustami, spoglądając na zręcznego, małego gentlemana, stojącego przed nią, z rączkami wsuniętemi w kieszenie.
— Napisałem dzisiaj do Jima, żeby się nie martwił o pierwiosnki dla pani, — rzekł Bolcio z powagą, — zaznaczyłem mu, że ja się tem zajmę. Zakomunikowałem mu, że niedługo już kończę dziesięć lat, więc wkrótce będę miał osiemnaście i wtedy pomogę im na wojnie. Nawet oni będą mogli wrócić, a ja pójdę na ich miejsce. Do Jurka też napisałem. Wie pani, że Jurek się lepiej czuje?
— Naprawdę? Mieliście od niego wiadomości?
— Tak. Mama miała dzisiaj list, w którym pisze, że niebezpieczeństwo już minęło.
— O, dzięki Bogu, — wyszeptała pani Blythe.
Bolcio spojrzał na nią z ciekawością.
— Tak samo ojciec zawołał, gdy mama powiedziała mu o liście. Ale jak wczoraj ja powiedziałem te słowa, gdy się przekonałem, że pies pana Meada nie wyrządził żadnej krzywdy memu kociakowi, ojciec spojrzał na mnie groźnie i zabronił mi wypowiadać te słowa, jeżeli chodzi o kociaka. Nie mogę zrozumieć dlaczego, pani Blythe. Czułem szaloną wdzięczność, a to na pewno Bóg uratował mego Mruczka, bo pies Meadów w innym wypadku rozerwałby go na kawałki. Więc właściwie powinienem chyba Bogu za to podziękować. Możliwie, — dodał Bolcio w zamyśleniu, — że wypowiedziałem te słowa za głośno, ale byłem strasznie zadowolony, jak się przekonałem, że Mruczek jest zupełnie zdrowy. Chciało mi się poprostu krzyczeć z radości, pani Blythe. Gdybym wypowiedział te słowa szeptem, jak pani i ojciec, to wszystko byłoby w porządku. Czy pani wie, pani Blythe, — Bolcio zniżył głos do szeptu i przybliżył się tuż do ucha Ani, — cobym zrobił Kaiserowi, gdybym mógł?
— Cobyś zrobił, dzieciaku?
— Norman Reese powiedział dzisiaj w szkole, że chętnie przywiązałby Kaisera do drzewa i zostawiłby go tak psom na pożarcie, — mówił Bolcio ze smutkiem. — A Emilja Flagg powiedziała, że zamknęłaby go do klatki i kłuła ostrym drutem. Wszyscy mniej więcej takie rzeczy powtarzają. Ale, pani Blythe, — Bolcio wysunął małą łapkę z kieszeni i położył ją z powagą na kolanach Ani, — jabym tam przemienił Kaisera w dobrego człowieka — bardzo dobrego — to wszystko, cobym zrobił. Czy nie uważa pani, że toby była dla niego najgorsza kara?
— Kochane dziecko, — wtrąciła Zuzanna, — skąd wiesz, że to byłaby kara dla naszego najzaciętszego wroga?
— Zuzanna nie rozumie, — rzekł Bolcio spoglądając na nią swemi błyszczącemi oczkami, — że gdyby stał się dobrym człowiekiem, zrozumiałby, jakie straszne rzeczy robił i czułby się wtedy bardzo nieszczęśliwy. Tak, — Bolcio zacisnął swoje drobne rączęta, — tak, zrobiłbym z Kaisera dobrego człowieka, na to stanowczo zasłużył.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.