Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXII.
„A ZATEM, DOBREJ NOCY“.

Blady płomień wojennego entuzjazmu, którym owładnięty byt cały świat, zamieniał się powoli w garstkę tlących jeszcze popiołów. Młody organizm Rilli prędzej zwyciężył rozpacz, niż organizm jej matki. Przez długie tygodnie pani Blythe leżała, obezwładniona smutkiem i rozpaczą. Rilla doszła do wniosku, że mimo bólu w sercu musi dalej żyć, dopóki to życie jest jej przeznaczone. Poza tem czekało na nią mnóstwo roboty, bo Zuzanna przecież sama nie mogła wszystkiemu podołać. Ze względu na spokój matki postanowiła wziąć się do czegoś. We dnie zachowywała pozory spokoju, lecz w nocy leżała w łóżku i płakała, aż wreszcie łez jej zbrakło i jakaś dziwna skamieniałość owładnęła nią zupełnie.
Przylgnęła teraz jeszcze bardziej do panny Oliver, która ze wszystkich najlepiej ją rozumiała. Tak mało ludzi naogół rozumie czyjś ból. Współczucie obcych, którym zdało się, że niosą swemi dobrotliwemi słowami ulgę, sprawiało Rilli ból jeszcze dotkliwszy.
— Przyzwyczaisz się do tej myśli, — mówiła wesoło pani Williamowa Reese. Pani Reese miała trzech dorosłych synów, z których żaden nie poszedł na wojnę.
— Całe szczęście, że to spotkało Władka, a nie Jima — dodawała panna Salomea Clow. — Władek był członkiem kościoła, a Jim nigdy nie był zbytnio pobożny. Niejednokrotnie namawiałam pana Mereditha, aby porozmawiał z Jimem poważnie przed wyjazdem jego na front.
— Biedny, biedny Władek, — wzdychała pani Reese.
— Nie jest wcale biedny, — wtrąciła się Zuzanna, stając na progu kuchni i pragnąc przyjść z pomocą Rilli, która już dłużej nie mogła znieść tej rozmowy. — Nie był i nie jest biedny. Był bogatszy, niż wy wszyscy. Nie tak, jak pani, która trzyma synów w domu. Oni są biedni, biedni i pozbawieni duszy. Biedni chociaż posiadają majątek, wielkie stada, lecz dusze ich nie mają skrzydeł.
— Przyszłam tutaj, aby pocieszyć strapionych, a nie po to, aby mnie obrażano, — oburzyła się pani Reese na wychodnem, nie żegnając się z nikim.
Po jej wyjściu Zuzanna umknęła do kuchni i wsparłszy głowę na stole, poczęła gorzko płakać. Potem wróciła do roboty, zagadując od czasu do czasu małego Jasia. Rilla podziwiała Zuzannę za tę jej odwagę.
— Nie mogę pozwolić, abyś zamęczała się dla wojennego dziecka, — mówiła Zuzanna z powagą.
— Całe szczęście, że mam chociaż jakąś pracę, Zuzanno, — szlochała biedna Rilla. — Wołałabym wcale nie kłaść się w nocy. To takie straszne, gdy człowiek zasypia i zapomina o wszystkiem, a potem nazajutrz budzi się i wspomnienie wraca na nowo. Czy ludzie do wszystkiego się przyzwyczajają, Zuzanno? Nie mogę zapomnieć słów, które wypowiedziała pani Reese. Czy Władek bardzo cierpiał? On zawsze był taki niewytrzymały na ból. Ach, Zuzanno, gdybym wiedziała, że nie cierpiał, dodałoby mi to siły.
Przeznaczenie chciało, że Rilla dowiedziała się wkrótce, jak ostatnie chwile swego życia przepędził jej ukochany brat. Nadszedł list od dowódcy Władka, w którym ten donosił, że Władek został zabity od kuli podczas walk pod Courcelette. Tego samego dnia przybył list Władka do Rilli.
Nie otwierając go Rilla pobiegła do Doliny Tęczy i dopiero tam, gdzie po raz ostatni rozmawiała serdecznie z bratem, przeczytała ten pośmiertny list od niego. Strasznie dziwne ma się uczucie, gdy czyta się list od kogoś, kto już nie żyje. Jest to uczucie goryczy i radości, dziwnie połączonych z sobą. Po raz pierwszy od chwili, gdy się dowiedziała o śmierci Władka, miała to niewytłumaczone wrażenie, że on jednak żyje jeszcze. Ten chłopak, który w wigilję swej śmierci pod Courcelette pisał ten list, nie mógł przecież umrzeć od kuli niemieckiej.
„ — Ruszamy do ataku jutro, Rillo ma Rillo“, pisał Władek. „Wczoraj pisałem do mamy i Di, lecz coś mnie natchnęło, żeby jeszcze do ciebie napisać. Właściwie dzisiaj nie miałem zamiaru pisać do nikogo. Pragnę ci, siostrzyczko, powiedzieć niektóre rzeczy przed jutrem.
„Ty i Złoty Brzeg jesteście dzisiaj dziwnie blisko przy mnie. Po raz pierwszy nie odczuwam dzielącej nas odległości. Zawsze dom wydawał mi się daleki, tak bezgranicznie daleki, oddzielony ode mnie smugą krwi i cierpień. Dzisiaj jest on tuż przy mnie, zdaje mi się, że nawet mogę go zobaczyć, że mogę usłyszeć twój głos. Widzę wyraźnie poświatę księżyca, opromieniającą wierzchołki pagórków. Musi być teraz jesień w domu, przystań tonie we mgle, a wzgórza dookoła Glen parują. Dolina Tęczy tonie w powodzi kwitnących aster, które podczas dawnych dni nazywaliśmy „pożegnaniem lata“. Wołałem tę nazwę, niż nazwę „astry“ — była ona dla mnie bardziej poetyczna.
„Rillo, wiesz, że miewałem zawsze jakieś wizje. Przypominasz sobie Srokatego Kobziarza — nie, ty tego pamiętać nie możesz, — byłaś wówczas za młoda. Pewnego wieczoru, bardzo dawno temu, gdy Nan, Di, Jim i Meredithowie, oraz ja siedzieliśmy w Dolinie Tęczy, nawiedziła mnie wizja, która była proroctwem dzisiejszych dni. Rillo, widziałem Kobziarza, idącego przez Dolinę a za nim ciągnęła się smuga srebrzystego pyłu. Wszyscy obecni myśleli, że blaguję, ale ja naprawdę go widziałem w owej chwili. Wyobraź sobie, Rillo, że po raz drugi widziałem go wczoraj. Widziałem, jak szedł przez pole, od strony naszych okopów do okopów niemieckich, widziałem jego wysoką postać, jak trzymał kobzę, aż za nim szły masy chłopców w mundurach. Rillo, powiadam ci, że go widziałem, to nie była fantazja. Słyszałem wyraźnie wygrywaną przez niego melodię, potem zniknął. Ale widziałem go i orientowałem się, co to znaczy, orientowałem się, że ja jestem wśród tych, którzy idą za nim.
„Rillo, Kobziarz zagra mi melodję śmierci jutro. Czuję to na pewno. Wyobraź sobie, że nie lękam się wcale. Gdy dowiesz się o tem, że zostałem zabity, przypomnij sobie moje słowa. Zdobyłem tutaj w okopach swą wolność, uwolniłem się od lęku. Nigdy już lękać się nie będę — nawet śmierci, nawet życia, jeżeli będę żył dalej. Życie może byłoby dla mnie trudniejsze, bo nigdy już nie będzie posiadało dawnego piękna. Lecz, czy mi życie sądzone, czy śmierć, nie lękam się, Rillo ma Rillo, i nie jest mi przykro, że tutaj przyszedłem. Jestem zadowolony. Nigdy nie będę już pisał poezyj, o czem marzyłem niegdyś — lecz wywalczę w Kanadzie prawa dla poetów przyszłości, dla poetów i marzycieli nietylko Kanady, ale całego świata. Tak, zadowolony jestem, że tu przyszedłem, Rillo. Walczymy wszyscy za przyszłość i zwyciężymy, nie wolno o tem wątpić ani przez chwilę, Rillo. Bo nietylko żywi walczą — umarli walczą także. Armja umarłych nie może zostać przez nikogo zwyciężona.
„Czy na twarzy twej błądzi uśmiech, Rillo? Mam nadzieję, że tak. Światu potrzebny jest śmiech i odwaga ostatnio bardziej, niż niegdyś. Nie mam zamiaru prawić kazań, to nigdy nie było moją specjalnością. Pragnę tylko coś ci powiedzieć, co może ci być pomocne w tych dniach najgorszych, kiedy dowiesz się, że ja nie żyję. O tobie myślę równie często, jak o samym sobie. Sądzę, że Krzyś wróci do ciebie i że rozpoczną się dla was długie lata szczęścia. Opowiesz swym dzieciom o ideałach, za które walczyliśmy, za które umieramy — nauczysz ich, aby żyli również dla tych ideałów. To będzie twoją misją, Rillo. Jeżeli ty i wszystkie dziewczęta spełnicie tę misję, my, którzy do domu już nie wrócimy, uświadomimy sobie, żeście nie zawiodły naszych nadziei.
„Chciałem napisać dzisiaj do Uny, ale nie mam już czasu. Przeczytaj jej ten list i powiedz, że pisząc go, miałem na myśli ją i ciebie, was dwie najdroższe, najcenniejsze dziewczynki. Jutro, gdy wyruszymy do ataku, będę myślał o was — o twoim uśmiechu, Rillo ma Rillo, i o odwadze, pałającej w oczach Uny. Wiem, że obydwie zachowacie wiarę we mnie — ty i Una. A zatem — dobrej nocy. O świcie ruszamy do ataku“.
Rilla przeczytała ten list kilka razy. Rumieniec otuchy wypłynął na jej bladą twarzyczkę, gdy wreszcie wstała, mając dokoła siebie astry, które Władek tak kochał, ozłocone promieniami jesiennego słońca. Na chwilę wreszcie opuścił ją ból samotności.
— Nie zawiodę wiary, Władku, — rzekła stanowczo. — Będę pracować — będę uczyć innych i siebie — będę się śmiać, tak, będę się śmiać przez wszystkie te lata z myślą o tobie, coś poszedł za melodją Srokatego Kobziarza.
Rilla zamierzała zachować list Władka, jako swój najdroższy skarb. Lecz widząc zmienioną twarzyczkę Uny Meredith, która przeczytała ów list, odrazu zmieniła zamiar. Czyż mogła jej ten list oddać? O nie, nie mogła się przecież wyzbyć tej ostatniej pamiątki po Władku, jego ostatniego listu. Chyba to nie było z jej strony samolubstwem. Ale Una, której pozostało tak mało, w której oczach płonął taki ogień rozpaczy, która jednak zdobywała się na to, aby nie płakać...
— Uno, czy chciałabyś zachować ten list? — zapytała Rilla.
— Owszem, jeżeli zechcesz mi go dać, — odparła Una szeptem.
— To weź go sobie.
— Dziękuję, — wyszeptała Una. To było wszystko, co powiedziała, lecz w głosie jej brzmiało coś takiego, że Rilla nie żałowała już swego poświęcenia.
Una Meredith wzięła list, a gdy Rilla odeszła, przycisnęła go mocno do pobladłych warg. Wiedziała, że miłości nie zazna już w życiu, miłość została pogrzebana w wilgotnej ziemi „gdzieś we Francji“. Tylko ona o tem wiedziała i może Rilla, nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy. Una nie miała nawet prawa obnosić swego smutku po świecie. Musiała kryć się z tym smutkiem i oddawać mu się tylko w samotności. Ale i ona z pewnością przez całe swe życie zachowa wiarę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.