Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XVI.
RZECZYWISTOŚĆ I ROMANTYZM.

— Warszawa się poddała, — rzekł doktór Blythe z rezygnacją, przynosząc do domu pocztę pewnego gorącego dnia sierpniowego.
Gertruda i pani Blythe spojrzały na siebie ze smutkiem, a Rilla, która karmiła właśnie Jasia sterylizowaną łyżeczką, położyła tę łyżeczkę na tacy mimowoli i westchnęła: „O mój Boże“, takim tragicznym tonem, jakby wiadomość przyszła niby piorun z jasnego nieba, a nie była rezultatem niepokojących wiadomości ostatniego tygodnia. Byli przecież wszyscy przygotowani na to, że Niemcy zajmą Warszawę, lecz teraz dopiero zorientowali się, że mieli nadzieję, chociaż powinna ona była już dawno zagasnąć.
— Teraz bądźmy silni, — rzekła Zuzanna. — To nie jest jeszcze rzecz najstraszniejsza, jakiej można się spodziewać. Czytałam wczoraj długi artykuł w „Montreal Herald“, który dowodzi, że Warszawa nie była najważniejszym odcinkiem z punktu widzenia strategicznego. Patrzmy teraz na wszystko strategicznie, panie doktorze.
— Ja również czytałam ten artykuł i dodał mi on trochę odwagi, — wtrąciła Gertruda. — Odrazu się domyśliłam, że to wszystko jest kłamstwem od początku do końca. Jestem obecnie w takim nastroju, kiedy nawet kłamstwo sprawia mi ulgę, gdy chwilowo mogę się niem przejąć i radować.
— W takim razie, kochana panno Oliver, niemieckie komunikaty na pewnoby pani tę ulgę przyniosły, — rzekła Zuzanna z ironją. — Nigdy ich nie czytam teraz, bo później nie mogę zebrać myśli i zająć się jakąś uczciwą pracą. Nawet te wiadomości o Warszawie zepsuły mi cale popołudnie. Nieszczęście nigdy nie przychodzi pojedyńczo. Rano chleb mi się spalił w piecu, teraz dowiedziałam się o zajęciu Warszawy, a na dodatek mały Kitchener gotów udławić się na śmierć.
Istotnie Jaś usiłował połknąć w tej chwili łyżeczkę. Rilla odebrała mu ją automatycznie, zamierzając kontynuować nadal ceremonję karmienia go, gdy nagle uwaga ojca przejęła ją takim dreszczem, że po raz drugi upuściła łyżeczkę już napełnioną kaszą.
— Krzysztof Ford jest u Marcina Westa za Portem, — mówił doktór. — Pułk jego był już w drodze na front, lecz dla jakichś powodów został zatrzymany w Kingsport, Krzysztof więc dostał urlop kilkodniowy.
— Sądzę, że wstąpi tu do nas, — zawołała pani Blythe.
— Wątpię, czy zdąży, bo dano mu dwa, czy trzy dni urlopu, — odparł doktór w zamyśleniu.
Nikt nie dostrzegł zarumienionej twarzy Rilli i jej drżących rąk. Nawet najrozumniejsi rodzice nie dostrzegają tego, co się dzieje tuż obok nich. Rilla po raz trzeci uczyniła wysiłek, aby nakarmić głodnego Jasia, lecz zadawała sobie ciągle w myśli jedno i to samo pytanie: „Czy Krzyś przed wyjazdem wstąpi tu, aby ją zobaczyć?“ Od dłuższego czasu nie miała od niego wiadomości. Czyżby zupełnie o niej zapomniał? Jeżeli nie wstąpi, to będzie chociaż wiedziała, że nie pamięta. Może miał jakąś inną dziewczynę w Toronto. Na pewno miał. Głupia była, że wogóle myślała o nim. Nie powinna myśleć. Jak się zjawi, to dobrze, zresztą jeżeli to uczyni, to ze zwykłej uprzejmości, bo przecież dawniej bywał dość częstym gościem na Złotym Brzegu. Jeśli nie przyjdzie, także się trzeba z tem pogodzić. Sprawa ta nie jest znowu tak ważna. Nikt z tego powodu nie umrze. Siliła się na obojętność, a tymczasem karmiła Jasia tak pośpiesznie, i z taką dziwną energją, że Morgan napewnoby się przeraził. Jasiowi też się to nie podobało, bo był dzieckiem wychowywanem według metody, przyzwyczajonem do miarowego połykania kaszki z mlekiem. Protestował nawet, lecz te protesty na nic się nie zdały. Rilla poprostu szalała z pośpiechu.
Nagle telefon zadzwonił. Nie było przecież nic nadzwyczajnego w tym dzwonku. Na Złotym Brzegu telefon dzwonił bardzo często. Lecz Rilla upuściła znowu łyżeczkę Jasia — tym razem na dywan — i pobiegła pędem do telefonu, jakby życie zależało od tego, aby ona właśnie telefon odebrała. Jaś, straciwszy resztę cierpliwości, zachłysnął się i począł płakać.
— Hallo, czy to Złoty Brzeg?
— Tak.
— Czy to Rilla?
— Tak... tak... — och, dlaczego nikt nie może uciszyć Jasia choć na chwilę? Dlaczego nikt o to się nie troszczy?
— Wiesz, kto mówi?
Ach, miałaby nie wiedzieć? Czyż nie rozpoznawała tego głosu wszędzie o każdym czasie?
— To Krzyś, prawda?
— Naturalnie. Przyjechałem na dwa dni. Czy można wpaść dzisiaj wieczorem na Złoty Brzeg, aby cię zobaczyć?
— Oczywiście.
Mówił do niej „ty“, co to miało znaczyć? Chętnie skręciłaby teraz kark Jasiowi. Och, co Krzysztof mówił?
— Słuchaj, Rillo, czy mogłabyś tak jakoś urządzić, żeby nie było ludzi? Rozumiesz? Nie mogę wytłumaczyć ci dokładniej przez telefon. Mógłby nas ktoś podsłuchać.
Rozumiała! O tak, rozumiała.
— Postaram się, — odrzekła drżącym głosem.
— Będę koło ósmej. Dowidzenia.
Rilla powiesiła słuchawkę i pobiegła do Jasia. Ale nie skręciła karku temu niesfornemu dzieciakowi. Wprost przeciwnie, porwała go z wysokiego krzesełka, przytuliła do twarzy i poczęła całować jego zamorusaną mlekiem buzię. Potem trzymając go w ramionach, zaprodukowała jakiś dziki taniec. Nie uszło uwagi Jasia, że opiekunka jego zaczęła go karmić wolniej i wogóle stała się całkiem normalna. Po południu szyła koszule w Czerwonym Krzyżu, a w myślach budowała zamki na lodzie. Krzyś chciał ją widzieć, chciał ją widzieć samą. Łatwo to było urządzić. Shirley nie będzie im przeszkadzał, rodzice wybierali się na plebanję, panna Oliver nigdy się do niczego nie wtrącała, a Jaś zawsze sypiał od siódmej wieczorem do siódmej rano. Rilla mogłaby przyjąć Krzysia na werandzie — będzie dzisiaj pełnia księżyca — włoży na tę cześć białą żorżetową suknię i zaczesze włosy do góry. Tak, bezwarunkowo, zaczesze włosy i zwinie węzeł na karku. Matka na pewno nie będzie się sprzeciwiać. Och, jakie to będzie cudowne i romantyczne! Krzyś na pewno coś powie, miał przecież coś na myśli, bo inaczej nie zależałoby mu, aby była sama. A jeżeli deszcz będzie padał! Zuzanna przepowiada deszcz od rana, bo Doc znowu stał się Mr. Hyde‘em. A jeśli Czerwony Krzyż urządzi jakieś zebranie w sprawie koszul dla Belgów? Najgorsze byłoby, gdyby Fred Arnold wpadł nieoczekiwanie. On często to robi.
Wreszcie nadszedł wieczór i był tak piękny, że trudno było sobie piękniejszy wymarzyć. Doktór z żoną poszli na plebanję, Shirley i panna Oliver gdzieś się zapodzieli, Zuzanna poszła do sklepu po prowjanty, a Jaś usnął wcześniej, niż zwykle. Rilla włożyła żorżetową suknię, uczesała włosy i włożyła perły na szyję. Potem niewielki bukiecik małych różyczek zatknęła za pasek. Czy Krzyś poprosi ją o jedną różę na pamiątkę? Wiedziała, że Jim zabrał do okopów we Flandrii zwiędłą różę, którą Flora Meredith ucałowała i dała mu ostatniego wieczoru.
Rilla wyglądała naprawdę uroczo, gdy powitała Krzysia na oświetlonej księżycem obszernej werandzie. Ręka, którą mu podała była zimna, a ona sama tak się obawiała, że będzie seplenić, iż przywitała go prawie w milczeniu. Jak wspaniale wyglądał Krzysztof w mundurze porucznika! Dodawał mu ten mundur powagi i Rilla spoglądała nań prawie z przerażeniem. Czyż nie było absurdem przypuszczać, że ten przystojny młody oficer ma coś specjalnego do powiedzenia małej Rilli Blythe z Glen St. Mary? Może wogóle go nie zrozumiała, może poprostu nie chciał, aby mu się przyglądano i mówiono, jak zwykle o wojnie. Tak, na pewno to miał na myśli, a ona, mały głuptasek, wyimaginowała sobie, że pragnie tylko z nią się widzieć. Gotów jeszcze posądzić, że specjalnie wysyłała wszystkich z domu, aby być z nim sam na sam i gotów wyśmiewać się z niej potem.
— Lepiej się złożyło, niż przypuszczałem, — rzekł siadając na fotelu i spoglądając na nią z wyraźnym zachwytem. — Byłem pewny, że ktoś będzie sterczał przy nas, a właściwie chciałem tylko ciebie zobaczyć, Rillo ma Rillo.
W wyobraźni Rilli zamki na lodzie stały się wyrazistsze. Sytuacja nie ulegała już najmniejszej wątpliwości.
— Niema nas przecież znowu w domu tak dużo, jak dawniej, — zauważyła miękko.
— Tak, to prawda, — przyznał Krzyś. — Jim, Władek i dziewczęta wyjechały. Stanowi to wielką lukę, nieprawdaż? Ale, — pochylił się naprzód i pogładził dłonią czarną czuprynę, — czyż Fred Arnold nie zapełnia tej luki? Tak mi przynajmniej mówiono.
W tej samej chwili, nim Rilla jeszcze zdołała odpowiedzieć, Jaś zaczął płakać rozdzierającym głosem na górze w pokoju, którego okno otwarte mieściło się tuż nad werandą, Jaś, który prawie nigdy nie płakał wieczorem. Nadomiar wszystkiego płakał z taką energją, że nie można było mieć nadziei, że wkrótce się uspokoi. Rilla wiedziała, że nie było sensu siedzieć spokojnie i udawać, że się płaczu nie słyszy. Jaś z pewnością płakać będzie bezustanku, a rozmowa w takich warunkach również nie była przyjemna. Poza tem lękała się, że Krzysztof gotów ją posądzić o brak serca, gdyby siedziała dalej spokojnie i nie przejmowała się płaczem dziecka. Przecież Krzysztof nie znał zupełnie metody Morgana.
Rilla podniosła się.
— Widocznie Jasia dręczą jakieś sny. Od czasu do czasu to mu się zdarza, a wtedy ogarnia go straszny lęk. Przepraszam na chwilę.
Pobiegła na górę, przeklinając w duchu ową niebieską wazę, która kiedyś wpadła jej w oko. Lecz, gdy Jaś na jej widok wyciągnął swe maleńkie ramionka z radością i usiłował powstrzymać szloch, a łzy płynęły mu po policzkach, serce Rilli zmiękło. Biedactwo, taki był przerażony! Wyjęła go z kołyski i trzymała w ramionach dopóki nie uspokoił się i nie przymknął oczek. Potem położyła go na nowo. Lecz nagle Jaś otwarł oczka i wyraził gorący protest. Przedstawienie to powtórzyło się dwukrotnie. Rillę ogarniała rozpacz. Nie mogła przecież zostawić dłużej Krzysia samego na dole, i tak już przebywała na górze od pół godziny. Z rezygnacją zeszła nadół, niosąc Jasia na ręku i z westchnieniem usadowiła się wraz z nim na werandzie. Śmiesznem musiało się wydawać trzymanie na kolanach obcego wojennego dziecka, gdy najmilszy człowiek składał pożegnalną wizytę, ale nie było innej rady.
Jaś okazywał prawdziwe zadowolenie. Wystawił nagle maleńką nóżkę z pod kołderki i zaśmiał się głośno, co czynił bardzo rzadko. Z każdym dniem stawał się ładniejszem dzieckiem, złociste jego włosy zawijały się w loczki, a oczka błyszczały radośnie.
— Bardzo ładne maleństwo, nieprawdaż? — zauważył Krzyś.
— Owszem, zupełnie ładne, — odparła Rilla z goryczą, jakby chcąc położyć nacisk na to, że zachowanie Jasia było trochę gorsze od jego wyglądu. Jaś widocznie zorientował się, że w tej sytuacji był tylko intruzem i chciał udobruchać swą opiekunkę, bo w pewnej chwili spojrzał na Rillę, uśmiechnął się rozbrajająco i zaszczebiotał coś wesołym głosikiem.
Był to pierwszy jego występ pod tym względem. Rilla była tak zachwycona tym szczebiotem, że zapomniała zupełnie o gniewie. Przebaczyła mu w jednej chwili, darząc go gorącym pocałunkiem. Jaś, rozumiejąc, że wrócił do dawnych łask, przytulił się do Rilli i spokojnie zamknął oczki.
Krzysztof siedział w milczeniu, spoglądając na Rillę, na jej powiewną dziewczęcą sylwetkę, długie rzęsy, kształtne wargi i pięknie zakrojony podbródek. Gdy siedziała tak w poświacie księżyca, pochylona nieco nad Jasiem, Krzysztofowi przyszło na myśl, że wygląda, jak Madonna, ta, która wisiała nad biurkiem jego matki w domu. Podarowała mu ten obrazek i miał go z sobą zabrać teraz na pole walki. Często myślał o Rilli Blythe od owego wieczoru w przystani Czterech Wiatrów, lecz teraz, kiedy ujrzał ją, trzymającą na kolanach małego Jasia, doszedł do wniosku, że ją kocha. I przez cały ten czas biedna Rilla siedziała zła i rozczarowana, z uczuciem, że ostatni jej wieczór z Krzysiem był zupełnie zepsuty. Zastanawiała się przytem, dlaczego nie odbył się tak, jak opisywano podobne wieczory w książkach. Nie miała siły prowadzenia dalszej rozmowy. Widocznie Krzyś również był niezadowolony, bo siedział przez cały czas w milczeniu.
Nadzieja wstąpiła do duszy Rilli, gdy Jaś wreszcie zasnął i ostrożnie przeniosła go na kanapę do jadalni. Lecz, gdy wróciła po chwili, na werandzie siedziała już Zuzanna, zdejmująca beret z miną człowieka, który zamierza dłuższy czas pozostać na miejscu.
— Położyłaś już spać swoje dziecko? — spytała dobrotliwie.
Swoje dziecko! Naprawdę ta Zuzanna mogłaby mieć trochę więcej taktu.
— Tak, — odparła panna Rilla krótko.
Zuzanna położyła paczki na stole, jak ktoś mający zamiar spełnić swój obowiązek. Była bardzo zmęczona, ale musi przecież pomóc Rilli. Był wszakże Krzysztof Ford, który często odwiedzał rodzinę i na nieszczęście nikogo w domu nie było, cały więc obowiązek podtrzymywania z nim rozmowy, spadał na „to biedne dziecko“. Lecz Zuzanna musi ją uratować, posiedzi tutaj, chociaż jest bardzo zmęczona.
— Mój Boże, jak pan urósł, — rzekła, spoglądając na Krzysia w zielonym wojskowym uniformie. Zuzanna przyzwyczajona była ostatnio do mundurów i nawet mundur porucznika nie wywarł na niej specjalnego wrażenia. — Zadziwiające naprawdę, jak te dzieci ostatnio szybko rosną. Naprzykład Rilla ma już prawie piętnaście lat.
— Niedługo kończę siedemnaście, Zuzanno, — zawołała Rilla niemal ze złością. Przed miesiącem skończyła szesnaście. Stanowczo ze strony Zuzanny podobny zarzut był okrutny.
— A dopiero niedawno się zdawało, że wszyscy jeszcze jesteście dziećmi, — rzekła Zuzanna, udając, że nie słyszy gorącego protestu Rilli. — Pan istotnie był najpiękniejszem dzieckiem, jakie w swojem życiu widziałam, chociaż matka pańska miała dużo kłopotu z pańskiem wychowaniem. Pamięta pan ten dzień, kiedy pana zbiłam?
— Nie, — odparł Krzyś.
— No tak, był pan wtedy bardzo młody. Miał pan mniej więcej cztery lata i przebywał pan wówczas u nas ze swoją matką. Ugryzł pan wtedy Nan tak, że aż biedaczka płakała. Próbowałam różnych sposobów i doszłam do wniosku, że klapsy są jedyną radą na to. Położyłam więc pana na kolana i „wsolilam“ kilka klapsów. Ryczał pan w niebogłosy, ale wreszcie zostawił pan biedną Nan w spokoju.
Rilla szalała ze złości. Czyż ta Zuzanna nie orientuje się, że przemawia do oficera armji kanadyjskiej? Widocznie nie zdaje sobie z tego sprawy. Och, co ten Krzyś pomyśli?
— Sądzę, że nie pamięta pan również, jak pańska matka pana zbiła, — ciągnęła dalej Zuzanna, którą na nieszczęście dzisiejszego wieczoru opanowały wspomnienia. — Ja tam nigdy tego nie zapomnę. Pewnego wieczoru była tu z panem, miał pan wtedy może ze trzy lata i obydwaj z Władziem bawiliście się z małym kociakiem na podwórzu kuchennem. Nałapałam wielki szaflik deszczowej wody, w którym miałam rozrobić mydliny. Zaczęliście się kłócić z Władziem o kociaka, Władek stał po jednej stronie szaflika na krześle, trzymając kociaka na ręku, a pan stał również na krześle po drugiej stronie. Pochylił się pan nad szaflikiem, chcąc odebrać Władkowi kota. Był pan zawsze zaborczy i usiłował zagrabić wszystko, co tylko panu wpadło w oko. Władek trzymał kociaka mocno, a biedne stworzenie piszczało z bólu. Wydzierając tak sobie kota, straciliście obydwaj równowagę i wraz z kociakiem wpadliście do szaflika pełnego deszczówki. Gdybym nie była w owej chwili na podwórzu, na pewno obydwaj utonęlibyście. Pobiegłam na ratunek i wyciągnęłam całą trójkę nim jeszcze woda zdołała wam uczynić jakąś krzywdę, a matka pańska, która widziała wszystko z górnego okna, zbiegła nadół i sprawiła panu porządne lanie. Ach, — dodała Zuzanna z westchnieniem, — stare to były wesołe czasy na Złotym Brzegu.
— Prawdopodobnie było wówczas wesoło, — rzekł Krzyś. Głos jego brzmiał dziwnie nieswojo. Rilla pomyślała, że musiał być ogromnie rozczarowany. W gruncie rzeczy Krzysztof dlatego miał głos zmieniony, bo siłą powstrzymywał się od głośnego śmiechu.
— Rilla naprzykład, — mówiła Zuzanna, patrząc z czułością na nieszczęśliwą dziewczynę, — nigdy nie otrzymywała zbyt srogiej kary. Dobre z niej było dziecko. Ojciec raz jeden sprawił jej lanie. Zabrała kiedyś z gabinetu dwa słoiczki pigułek i założyła się z Alinką Clow, która z nich więcej pigułek połknie. Gdyby nie pan doktór, obydwie dziewczynki umarłyby w strasznych boleściach. I tak później ciężko się rozchorowały. Ale doktor zbił potem Rillę porządnie i od tej pory nigdy już więcej nie zaglądała do jego gabinetu. W dzisiejszych czasach słyszymy coraz więcej o tem, że dzieciom należy perswadować. Ja tam uważam, że porządne baty są najlepszem lekarstwem dla niesfornych dzieci.
Rilla była już pewna, że Zuzanna wymieni każdego z członków rodziny i przypomni sobie przy jakiej okazji biedak dostał baty. Lecz Zuzanna skończyła z tym tematem i podjęła inny, weselszy.
— Pamiętam jak mały Tadzio Mac Allister z za Portu otruł się zjadłszy całe pudełko pigułek, bo myślał, że to cukierki. Bardzo to smutna była historia. Jeszcze takiego chudego trupka nigdy w życiu nie widziałam. Winę trzeba było przypisać matce, która postawiła pigułki w otwartem miejscu, ale ona zawsze była strasznie roztrzepana. Pewnego razu idąc do kościoła dostrzegła gniazdko z pięciu jajkami na polu, a miała wtedy na sobie nową jedwabną błękitną suknię. Włożyła jajeczka do kieszeni płaszczyka i gdy przyszła do kościoła zapomniała o nich zupełnie i najzwyczajniej w świecie usiadła. Suknię oczywiście zniszczyła doszczętnie, nie mówiąc już o płaszczu. Zaraz, zaraz, czy Tadzio nie był przypadkiem pańskim krewnym? Pańska prababka West była z domu Mac Allister. Jej brat Adam Ożenił się z Mac Donaldówną. Mówiono mi, że od wczesnej młodości cierpiał na kurcze w żołądku. Ale pan właściwie bardziej jest podobny do swego pradziadka Westa, niż do Mac Allisterów. Pradziadek pański umarł na atak paralityczny jeszcze w bardzo młodym wieku.
— Widziałaś kogoś w sklepie? — zapytała Rilla z rozpaczą, usiłując skierować rozmowy Zuzanny na jakieś inne przyjemniejsze tory.
— Nikogo, oprócz Mary Vance, — odparła Zuzanna. — Ona też wpadła z pośpiechem, jak mucha irlandzka.
Cóż za strasznych porównań ta Zuzanna używa! Krzysztof gotów pomyśleć, że nauczyła się tego w rodzinie Blytheów!
— Gdy się słyszy, jak Mary mówi o Millerze Douglasie, to człowiek mógłby pomyśleć, że jest on jedynym chłopcem z Glen, który poszedł na wojnę, — ciągnęła dalej Zuzanna. — Oczywiście ona zawsze była przesadna. A złośliwa przytem jest okropnie. Kto nie pamięta, jak goniła Rillę przez wieś, strasząc ją suszonym sztokfiszem, aż biedne dziecko upadło przed sklepem Cartera Flagga.
Rilla uczuła zimny dreszcz z oburzenia i wstydu. Czy jeszcze były jakieś nieprzyjemne sceny w jej życiu, któreby Zuzanna mogła tu przytoczyć? Co do Krzysztofa, to chętnie ryczałby ze śmiechu, słuchając przemowy Zuzanny, nie mógł jednak obrażać swej damy, więc siedział z pozornie uroczystą miną, która Rilli się wydawała pełną oburzenia i niechęci.
— Zapłaciłam dzisiaj jedenaście centów za buteleczkę atramentu, — oznajmiła Zuzanna. — Od zeszłego roku atrament podrożał już dwukrotnie. Może dlatego, że Woodrow Wilson pisze ciągle te swoje noty. To musi przecież kosztować. Moja kuzynka Zofja powiada, że Woodrow Wilson nie jest jednak takim człowiekiem, jakim go sobie wyobrażała, ale mężczyźni wszyscy są tacy. Sama jestem starą panną i nigdy nie znałam się dokładnie na mężczyznach, ale moja kuzynka Zofja zna ich doskonale, przecież była aż dwa razy zamężna. Komin Alberta Crawforda zleciał z dachu w zeszłym tygodniu, podczas tego wielkiego huraganu, a Zofja słysząc rozsypujące się cegły sądziła, że to Zeppelin i wpadła w histerję. Pani Albertowa Crawford powiada, że z dwojga złego wołałaby już Zeppelin.
Rilla siedziała w swym fotelu, jak zahipnotyzowana. Wiedziała, że Zuzanna dopiero wtedy przesłanie mówić, kiedy sama zechce, a żadna siła na ziemi nie potrafi jej przerwać wcześniej. W gruncie rzeczy bardzo lubiła Zuzannę, ale teraz poprostu czuła do niej nienawiść. Krzyś na pewno wkrótce pójdzie, tamci wrócą do domu, a ona nawet nie miała sposobności wytłumaczyć mu, że Fred Arnold nie odgrywał żadnej roli w jej życiu. Jej cudowne zamki na lodzie leżały teraz w gruzach.
Krzysztof podniósł się wreszcie. Zrozumiał, że Zuzanna będzie siedziała tak długo, jak on, a miał jeszcze trzy mile drogi do domu Marcina Westa za portem. Zastanawiał się, czy to nie Rilla specjalnie zaprosiła tu Zuzannę nie chcąc być sama potem, gdy wspomniał o Fredzie Arnoldzie. Rilla wstała także i w milczeniu przeszła z nim do końca werandy. Przystanęli tam na chwilę, Krzysztof na niższym stopniu. Stopień ten zarył się już prawie w ziemię i porośnięty był gęsto mchem. Dokoła nich roznosiła się upojna woń rozwiniętych już kwiatów. Krzyś spoglądał na Rillę, której włosy połyskiwały w świetle księżyca, a oczy błyszczały smutkiem. W tej jednej chwili upewnił się, że plotki o Fredzie Arnoldzie wyssane były z palca.
— Rillo, — rzekł namiętnym szeptem, — jesteś najsłodszem stworzeniem na świecie.
Rilla zarumieniła się i spojrzała na Zuzannę. Krzyś spojrzał także i przekonał się, że Zuzanna była odwrócona do nich plecami. Otoczył Rillę ramieniem i pocałował ją. Był to pierwszy raz, kiedy Rillę wogóle ktoś pocałował. Pomyślała, że może powinna się była oburzyć, ale nie uczyniła tego. Spojrzała na to prosto w oczy Krzysztofowi, a w spojrzeniu tem był namiętny pocałunek.
— Rillo ma Rillo, — rzekł Krzyś, — czy możesz mi obiecać, że nie pozwolisz nikomu pocałować się, dopóki ja nie wrócę?
— Tak, — odparła Rilla drżącym głosem.
Zuzanna odwróciła się w ich stronę. Krzyś cofnął rękę i zszedł z ostatniego stopnia.
— Dowidzenia, — rzekł prawie obojętnie. Rilla usłyszała swój głos również obojętnie. Stała i patrzyła za nim, jak szedł ogrodem, mijał bramę i wychodził na drogę. Gdy gęste sosny przysłoniły go, wydała nagle przyciszony okrzyk „Och“, i pobiegła do bramy, szeleszcząc szeroką sukienką. Przechyliwszy się przez bramę, widziała Krzysztofa idącego żwawo drogą, widziała jego wysoką zgrabną postać migającą między drzewami. Gdy doszedł do zakrętu drogi, przystanął, obejrzał się i dostrzegłszy ją, skinął jeszcze raz ku niej ręką. Ona również skinęła w odpowiedzi i zniknął jej z przed oczu na zakręcie.
Rilla stała jeszcze przez chwilę przy bramie, spoglądając na osrebrzone księżycem pole. Przypomniała sobie, jak kiedyś matka mówiła, że ogromnie lubi zakręty na drogach, bo są dziwnie prowokujące i dają dużo podnieceń. Rilla pomyślala, że nie lubi zakrętów. Widziała znikających na zakręcie drogi Jima i Jurka, potem Władka, a teraz Krzysia. Bracia, przyjaciel i ukochany, wszyscy odeszli i może nigdy już nie wrócą. Mimo to ciągle jeszcze Srokaty Kobziarz gra na kobzie ciągle przygrywa swą melodją do tańca śmierci.
Gdy Rilla wolnym krokiem wróciła do domu, Zuzanna ciągle jeszcze siedziała na werandzie przy stole, tonąc w głębokiej zadumie.
— Myślałam teraz, kochanie, o tych dawnych latach w Wymarzonym Domku, gdy przyjeżdżali z wizytą rodzice Krzysztofa. Jim był niemowlęciem, a ciebie jeszcze wogóle na świecie nie było. Romantyczna to była historja to narzeczeństwo państwa Ford. Ona i twoja matka były serdecznemi przyjaciółkami. Ktoby pomyślał, że dożyję tej chwili kiedy zobaczę jej syna, wyruszającego na front. I tak biedaczka miała dosyć zmartwień w życiu, ta wojna chyba ją dobije! Ale trzeba się zdobyć na odwagę i wszystko przetrwać.
Cała złość Rilli na Zuzannę pierzchła gdzieś bez śladu. Czując jeszcze pocałunek Krzysia na rozpalonych wargach i pamiętając obietnicę, która skłoniła jej serce do żywszego bicia, nie mogła być zła na nikogo. Wsunęła swą rączkę w spracowaną dłoń Zuzanny i uścisnęła ją serdecznie. Zuzanna była poczciwą staruszką i chętnie oddałaby życie za każde z dzieci państwa Blythe‘ów.
— Jesteś zmęczona, kochanie i najlepiej będzie, jak się położysz do łóżka, — rzekła Zuzanna głaszcząc rękę Rilli. — Zauważyłam, żeś była zbytnio zmęczona, aby móc podtrzymać rozmowę. Całe szczęście, że wróciłam w samą porę do domu i mogłam ci przyjść z pomocą. Nie taką łatwą rzeczą jest przyjmowanie młodych ludzi, gdy się jest do tego nie przyzwyczajoną.
Rilla zaniosła na górę Jasia i sama położyła się do łóżka, przedtem jednak dość długo siedziała przy oknie ustawiając na nowo swe zamki na lodzie.
— Właściwie nie wiem, — rzekła w pewnej chwili do siebie, — czy jestem, czy też nie jestem zaręczona z Krzysztofem Fordem...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.