Resurrecturi/Część I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


............his present.
Is a wither’d branch, that’s at top only green.
(Darem jego jest zwiędła gałąź, zielona tylko
u szczytu).

(Shakespeare, Pericles).


I.

W obszernym pokoju, który niegdyś mógł się salonem nazywać za lepszych czasów, u okna, którego szyby, dawno niemyte i od słońca poprzepalane, przybrały barwę mętną i mglistą, — siedziała w krześle szerokiem, wytartem, bez koloru i prawie bez kształtu, skulona nad jakimś łachmanem, na kolanach rozciągniętym, kobieta niemłoda, o której wieku jednak trudno było sądzić. Z postawy, z rysów nawet, pomarszczoną i zżółkłą skórą okrytych, można jej było dać lat najmniej siedemdziesiąt. Suche, wychudłe ręce, wyciągnięte na robocie, drżały jak u staruszki, plecy były zgięte i przygarbione, jakby wieku ciężarem. Chwilami jednak, gdy myśl jakaś czy uczucie, z głębi idące, przebiegło ją iskrą elektryczną, wyprostowywała się, poruszała żywo, patrzyła bystro i znowu opadała, wysilona, w stan zwykły odrętwienia i ociężałości. Znać było, że nie sam wiek, lecz i nieszczęścia doznane, ciążące na biednej staruszce, tak ją wyczerpały i przygniotły, choć duch żył w niej cały jeszcze.
W palcach trzymała robotę i igłę, ale do pracy wziąć się nie mogła. Zamyślona patrzyła w szyby okna, przez które nic widać nie było; łzy ciekły z powiek i nieotarte między zmarszczkami twarzy się gubiły. Zdawała się nie wiedzieć, że płacze. Myśli gdzieś musiały błądzić w przeszłości, a usta uśmiechały się z goryczą temu kielichowi, z którego piła wspomnienia, co ją pocieszały i truły zarazem.
W salce było cicho i pusto — dokoła milczenie dziwne, jakby tu wszystko wymarło. Na świecie wieczór się zbliżał, ochłodły po gorącym do zbytku dniu wiosennym. Lecz tu w tej izbie dusznej, zamkniętej, ani o wiośnie, ani o dniu słychać nie było... wiecznie jakiś mrok szary panował.
W rysach twarzy kobiety, której bardzo uboga odzież świadczyła o niedostatku, znać było krew szlachetniejszą, znikłą piękność, byt lepszy — coś, co mówiło, że przeszłość jej musiała być wcale inną... szczęśliwszą. Stary szlafroczek perkalowy, podwatowany, widocznie uszyty w domu i nienazbyt wprawną ręką, wyślizgany noszeniem, czepek z grubego białego muślinu, z takiemże podwiązaniem, mocno zszarzany i zmięty, z pod którego trochę posiwiałych dobywało się włosów, kołnierzyk perkalowy nie pierwszej świeżości — stanowiły całe jej ubranie. Obok fotelu, na którym siedziała, był mały stoliczek o trzech nóżkach, z napół wyciągniętą szufladką, z której nici, kłębki i gałganki wyglądały. Na nim leżała gruba chustka, zrzucone ze zmęczonych oczu okulary w mosiądz oprawne, książka do nabożeństwa z wystającemi z niej kartkami i zakładkami i różny drobny przybór do pracy służący, stary, zużyty, biedny. Stoliczek, który niegdyś był może ładnym sprzętem, dziś jedną podpórkę miał białą, widocznie siekierą dorobioną, byle tylko na niej mógł się trzymać. Mały stołeczek, na którym kobieta miała nogi oparte, równie już wymęczony, jak wszystko, co ją otaczało, z pod okrycia przedartego świecił dobywającym się włosem rudym.
Salka miała trzy duże okna, z których jedno okiennicą wewnątrz było zamknięte, i przedstawiała smutny widok mieszkalnej ruiny. Ściany jej, niegdyś starannie przyozdobione gipsaturami wyzłacanemi, z których pozłota dawno się starła, w wielu miejscach były popękane. Tynk poodlatywał z nich kawałkami. W rogu jednym od zaciekania powstała plama i cegła obnażona wyglądała bezwstydnie szparą przez wodę wymytą. Szara barwa dawniejsza stała się plamista i nierówna. W środku sufitu hak, na którym niegdyś zawieszony być musiał świecznik, obnażony, zardzewiały, miał tylko resztki jakichś strzępków na sobie. Przy jednej ze ścian komin, niegdyś marmurowy, obity i zmatowany, zamurowany był na głucho; zastawiono go parawanikiem, oklejonym wybladłym żółtym papierem, na którym kilka papug świeciło jeszcze; po innem ptactwie plamy tylko pozostały, a z kilku dziur wisiał papier wybity, którego nikt nie pomyślał załatać. Nad kominem było zwierciadło, dziś strzaskane i bez blasku; nie odbijało ono nic już, oprócz widma szarego okna. W środku stary zegar, z kolumienkami alabastrowemi i zaśniedziałym bronzem, postradał połowę swych ozdób i stał przechylony, jakby wkrótce miał runąć. Obok niego leżały rupiecie, których naturę trudno rozpoznać było — stał prosty lichtarz mosiężny z kawałkiem świecy łojowej i szczypcami i próżna butelka zielona. Wszędzie dokoła widać było toż samo opustoszenie i ubóstwo. Dwoje drzwi, niegdyś biało lakierowanych, potem pomalowanych klejowo, nie domykało się szczelnie; klamki były widocznie nowsze i niezgrabne. Przy jednej ścianie stała stara, wysiedziana kanapka, spłowiała, wygnieciona, przed nią stolik na cienkich nóżkach, którego bronzy gdzie niegdzie oderwane wisiały. W kątku, na poobłupywanej, marmoryzowanej kolumnie, widać było wazon alabastrowy potłuczony, który kleić próbowano; zeschły bukiet odwieczny wisiał z niego trupiemi gałązkami, na których pająki posnuły swą przędzę. Nic kosztowniejszego już tu nie pozostało, nic, oprócz tego, co nie miało żadnej wartości dla ludzi.
Dziwnie tylko odbijały na ścianach dwa wizerunki wybornego pendzla, na tle tego ubóstwa świecące życiem, które teraźniejszość czyniło straszniejszą jeszcze. Były to w ramach owalnych, w smaku osiemnastego wieku, niby z liści plecionych i wstęgami przewijanych, a ozdobnych kokardami, dwie śliczne postacie młode, uśmiechnięte, wesołe, szczęśliwe, jakby je w wigilję ślubu lub nazajutrz po nim malowano. Mężczyzna w stroju wytwornym francuskim, w pięknie ułożonej peruczce, trzymał odniechcenia w ręku maleńką książeczkę; patrzył w świat z pewnością siebie niezmierną i zdawał się go na bój z sobą wyzywać. Kobieta w koronkach, w atłasach, perłach, różowa, biała, uśmiechnięta figlarnie, stała z bukietem róż w ręku, równie świeżym, jak ona... Artysta zdawał się chcieć powiedzieć patrzącym, że i ona była cudnym kwiatkiem. Mieniona suknia, okryta koronkami, odbijała harmonijnie od ramion zaokrąglonych, na szyi utoczonej sznurek pereł ze szmaragdową spinką zwijał się, mrugając światełkami swych oczu. Dwie te twarze wnieśćby były mogły promyk wesela do smętnej tej trumny, gdyby taką ruinę cokolwiek bądź rozjaśnić zdołało. Śmierć i zniszczenie pochłaniały nawet te dwa różowe widziadła, już je zwolna pokrywając swemi barwami popiołu.
Z ćwieków, sterczących gdzie niegdzie, i dziur po ścianach domyślać się było można, że niegdyś wisiały tu i inne obrazy, które pozdejmowano, tak jak wiele innych rzeczy, i które wyszły w świat... lepszej sobie szukać służby. Stara komódka, której nogę utrąconą zastępowała cegła, zarzucona nieforemnemi pudełkami, tuliła się w kącie ciemnym, pod oknem zamkniętem wiecznie; kilka krzeseł starych, połatanych, rozpierzchłych widać było w różnych stronach. Podłoga w tafle ledwie już dozwalała rozpoznać pod warstwą kurzu i brudu misterne stolarskie dzieło, powyrywane kawałami, przegniłe i połatane deskami prostemi.
Salka ta przystała kobiecie, która w niej siedziała; czuć było, że obie razem się postarzały, zabrukały, wybladły i czekały razem ostatniej godziny, nadciągającej już z wiekuistym pokojem i zapomnieniem wiecznem. Biedna staruszka, zamyślona, przewracała, jakby z obowiązku, leżącą na kolanach robotę, wziąć się do niej nie mogąc. Parę razy otarła łzę chustką, zdawała się mieć mocne postanowienie zajęcia się czemś, ale sił brakło. Ręce opadały bezwładne, oczy patrzyły i nie widziały. Wreszcie położyła ją na stoliku, z kolan zsunąwszy, podparła się na ręku i zadumała głęboko.
Mrok też, nieznacznie, powoli zwiększający się coraz, jużby pracować nie dał, ale kobieta zdawała się nie wiedzieć o tem, tak jak o niczem, co ją otaczało, nie wiedziała.
Dość długo siedziała tak zadumana, gdy cicho i ostrożnie uchyliły się drzwi salki i głowa kobiety wsunęła się ciekawie, popatrzyła na siedzącą, zawahała się chwilę, chciała się cofnąć, wróciła znowu, aż cała postać małego wzrostu, niemłodej, ubogo ubranej jejmości stanęła w progu. Sługa tak wyglądała biednie jak pani, twarz miała tylko rozlaną, bladą, szeroką, głowę dużą, nie okrytą niczem, i z przysadkowatej figury można ją było o zbytek zdrowia posądzić, gdyby cera nie przekonywała o chorobie. Małe oczy mrużyła nieustannie; była brzydka, ale coś poczciwego, litościwego malowało się w rysach najpospolitszych w świecie. Ubiór prostotą i zaniedbaniem nie ustępował strojowi staruszki, więcej był tylko zastosowany do zajęć gospodarskich. Opasana grubym fartuchem, w butach na nogach, z kilku kluczami u pasa, założywszy ręce na piersiach, stała przybyła jejmość niepostrzeżona u drzwi, patrzyła na staruszkę, kręciła głową, widocznie z niej niekontenta i, odchrząknąwszy, dla oznajmienia o sobie, u progu, poczęła wolno się przybliżać do siedzącej, która, zobaczywszy ją, chwyciła za robotę. Szła, nie śpiesząc, jakby nic pilnego nie miała, rozglądała się po salce, zatrzymywała i tak przytoczyła się do pani. Spojrzały na siebie, milcząc.
— A cóż tam, co? moja Piotruska? — odezwała się słabym głosem, ciągle pilno przerzucając swą robotę staruszka, jakby się swej bezczynności wstydziła.
— Nic, proszę pani, niema nic. Ja tu sobie tak przyszłam zobaczyć, co też pani robi... albo czy czego nie potrzeba. Bo do tej roboty to już ciemno... wieczór...
Staruszka spojrzała w okno i spuściła oczy, odkładając nabok robotę. Chwilę milczała Piotruska, głową tylko kiwając i podźwigując ramiona. Powtórzyła potem:
— Czy czego nie potrzeba?
— A czegóż ja potrzebować mogę? — odezwała się cichym głosem staruszka. — Wszak wiesz, że niczego nie potrzebuję.
— Możeby pani choć do ogrodu wyszła... czy co — odezwała się, odchrząkując, przybyła. — Wieczór bardzo piękny, powietrze ochłodło, a tu już robi się ciemno, że i pacierzy na książce czytać nie można. Niechby jaśnie pani odetchnęła trochę świeżem powietrzem; ta to serce się raduje, jaki wieczór śliczny, w ogrodzie aż miło... a tu...
— Nie mam ochoty, nogi mnie bolą... i co mi tam po pięknym wieczorze, moja Piotruska? — poczęła staruszka. — Dla mnie już niema ani dni, ani wieczorów pięknych.
— Niech bo pani starościna da pokój, co bo to mówić takie rzeczy... to... się nie godzi...
— Będziesz już na mnie gderała, widzisz! Moja dobra, kochana Marjanno, to nic nie pomoże. Już ty ze mnie nie zrobisz nic. Kloc jestem niepotrzebny na świecie, zawalidroga, ni ludziom, ni Bogu.
I głos jej coraz cichszy, szeptem się zakończył, a Piotruska coraz mocniej głową potrząsała.
— Nie wiesz tam czego, nie słyszałaś o chłopcach?
Piotruska ocuciła się nagle i podchwyciła prędko:
— Proszę pani starościny, ich ono tylko co nie widać; pewnie albo przyjadą obydwa, lub choć jeden. Sroka krzyczała na płocie i ja taki cały dzień to czułam... tylko co ich nie widać, to pewna. Już kilka dni...
— Długich, długich dni kilka, — westchnęła starościna — ale co za dziw, im tu ze mną w tej pustce nudno.
— Ano, pewnie, a od czegoż młodość? — przemówiła Piotruska. — Wiek ma swoje prawa... to darmo! Dzięki Bogu, paniczów i kochają wszyscy, i przyjmują, i trzymają, że się im i wyrwać trudno.
Starościna, przemilczawszy i westchnąwszy znowu, szepnęła nieśmiało:
— Ja bo ciebie nudzę. Ale z poczty, czy nie było z poczty nic?
Piotruska musiała się aż nachylić, ażeby dosłyszeć ledwie wyszeptane wyrazy.
— Z poczty, proszę pani starościny, — zaczęła głośno — z tą pocztą to prawdziwy mankament. Panie Boże, odpuść, tam nigdy niema i nie było porządku. Ten, co z listami chodzi, postuljon... pije... gorzałka mu ino pachnie. Rzadko wie, co się z nim dzieje. Ile to razy oddał mi list, do szewca napisany. A co z nim poradzić?
— Wszak to od Cecylki — wtrąciła staruszka, podnosząc oczy nieśmiało — listu już od trzech tygodni niema.
— Wiem, wiem, ja to już i sama policzyłam, ale kto może wiedzieć, co ten niegodziwy z nim zrobił? Panna Cecylja pisuje regularnie, list pewnie w kącie gdzie leży, a spytać tego jegomości, to się zaraz napuszy jak indyk i fuknie. „Ale! listu się asani chce! Gdyby był, toby był. Co ja go mam z palca wywinąć?“ Taki ordynaryjny człek, a że to tam kawałek jakiegoś munduru nosi, to się zaraz ma za wielką figurę... ani przystępuj bez kija.
— Byle Cecylka chora nie była! — szepnęła starościna.
— Otóż masz, — plaskając w grube ręce, poczęła Piotruska — dlaczegoż ma być chora? Żeby też zaraz przypuszczać, co jest na świecie najgorszego. Widzi pani, toć to obraza Boża! Zaraz ma być chora — i gryźć się tem...
— No, no! nie gniewajże się, Piotrusiu moja, nie gniewaj — odezwała się staruszka.
— Na rany Chrystusowe — ciągle łamiąc dłonie sążniste, przerwała impetycznie klucznica, — moja ty pani najsłodsza, a czyżbym ja śmiała na ciebie, mój ty aniele drogi, moja ty królowo... nie mówię już gniewać się, Jezu Chryste! ale...
Słów jej zabrakło, starościna ręce obie wyciągnęła ku niej.
— No, dajże pokój, przepraszam cię, tyś taka dobra!
Rozczulona Piotruska aż przyklęknęła, począwszy ze łzami w ręce staruszkę całować — i popłakały się obie. Energiczniejsza jednak klucznica wstała zaraz, ocierając łzy, zawinęła się żywo i chcąc czemś biedną swą panią rozbawić, już z przymuszonym uśmiechem otwierała usta, gdy drzwi odemknęły się zwolna i siwa głowa starca, okryta jarmułką, ukazała się przez nie. Piotruska postrzegła go pierwsza, twarz się jej rozradowała i obróciła się do pani:
— Szmul, proszę pani starościny! Szmul stary przyszedł! — zawołała.
Posłyszawszy swe nazwisko, Żyd wsunął się do salki, starannie drzwi przymykając. Ubrany był, starym obyczajem, w płaszcz czarny z długiemi rękawami, krojem odwiecznym, zawieszony na ramionach; w rękach trzymał kapelusz z szerokiemi skrzydłami i laskę wysoką ze skówką srebrną. Starościna, uśmiechając się, głowę ku niemu zwróciła. Żyd podniósł jarmułkę i nisko się skłonił.
— Jak się masz, panie Szmul, jak się masz? Proszę tu bliżej do mnie — przemówiła starościna. — Słyszałam, że byłeś chory.
Trochę klapiąc patynkami, ale usiłując iść jak najciszej, Szmul przystąpił, a Piotruska, cofnąwszy się, zrobiła mu miejsce i wskazała, aby podsunął się bliżej. Ochrypły był i cichym odezwał się głosem:
— Zwyczajnie, jasna pani, starość nie radość. Trochę po kościach łamało, wiatr mnie znać zawiał, tom musiał kilka dni w domu przesiedzieć. Dziękuję jaśnie pani za dobre słowo. Jam już zdrów, chwalić Boga za wszystko. A cóż tu u jaśnie pani słychać?
Spojrzał na Piotruską, która mu rękami, nic nie mówiąc, wskazała siedzącą i poczęła głową trząść. Starościna ze spuszczonemi oczyma milczała.
— Po staremu, mój panie Szmul — odezwała się, poczekawszy. — U mnie zawsze jedno: cisza, smutek, pustka...
Żyd głową kręcił, słuchając.
— Ale zdrowa jaśnie pani?
— Alboż to zdrowiem nazwać można? — cicho odpowiedziała starościna.
Klucznica wtrąciła się do rozmowy.
— Pani starościna możeby się kawy napiła?
Nie otrzymała na to odpowiedzi, bo staruszka zapewne i pytania nie słyszała; korzystając więc z milczenia, które wzięła za przyzwolenie, Piotruska żywo potoczyła się ku drzwiom.
Szmul, na lasce podparty, pozostał, stojąc naprzeciw gospodyni i gładząc machinalnie piękną swą, siwą brodę.
— Ja — odezwał się, cedząc wyrazy nieśmiało — przyszedłem się dowiedzieć... może... może... czego potrzeba.
— O nie, nie! mój dobry, poczciwy Szmulu, Bóg zapłać — przerwała staruszka. — Ja bardzo mało potrzebuję, dla siebie tak jak nic... ale miałabym w istocie prośbę do ciebie, uczyniłbyś mi łaskę...
Żyd, usłyszawszy ten wyraz, żachnął się.
— A! — rzekł, chudą rękę kładąc na piersiach — to jaśnie pani mi łaskę zrobi, jeśli sobie czem służyć pozwoli.
— Prosiłabym cię o wielką przysługę, — dokończyła starościna — ażebyś się dowiedział na poczcie, bom bardzo dawno nie miała listu od Cecylki. Jestem o nią niespokojna. Piotruska się skarży na roznosiciela. On tam o nas niewiele dba... list może gdzie zarzucony leży, a mnie on tak potrzebny! Ty wiesz, mój dobry Szmulu, jak mi się to poczciwe dziecko wyrwało z domu, a sześć lat go nie widziałam... sześć lat!
Szmul, trzęsąc głową, powtórzył:
— Sześć lat!
Zamilkli.
— Niech jaśnie pani będzie spokojna — dorzucił po krótkim przestanku. — Ja pójdę do samego pocztmajstra, ja z nim jestem dobrze. Jeżeli list na poczcie zależał, to go dziś jeszcze wyszukają i zaraz przyniosą.
— Ale nie fatygujże się sam.
— Ach, co za fatyga? — zawołał Szmul — albo to tak od miasteczka daleko? U mnie też, chwalić Boga, jest kogo posłać, wnuków jak maku!
I powtórzył swoje „chwalić Boga“, nie z nałogu, ale z pobożności, bo miał zwyczaj tym wyrazem w szczęściu i w biedzie poczynać i kończyć.
Starościna spojrzała nań ukradkiem.
— Mój Boże, — odezwała się — ty o swoich wnuków, choć ich więcej masz, nie troszczysz się, jak ja. Dla ciebie one błogosławieństwem Bożem, a dla mnie taką troską!
Sparty na kiju, Żyd jakiś czas milczał. Zdawał się namyślać, co odpowiedzieć, aby przykrego czegoś nie przypomnieć.
— Niech to jaśnie pani nie obraża — rzekł zwolna, ostrożnie zdobywając się na wyraz każdy. — U nas inny obyczaj. U nas — tu się jeszcze zawahał — byle chłopak dorósł, wie, że sam musi pracować na siebie. Moja rzecz dopilnować, aby się zdrowo wychował i Pana Boga swego znał, moja rzecz dać mu pomoc małą, a potem, jak prawo każe, musi sobie iść szukać chleba i musi go znaleźć.
Starościna zamyślona słuchała, Szmul ciągnął dalej:
— U nas obyczaj inny, bo ubogi Żydek, byle zarobić kawałek chleba, nie wzdrygnie się niczego... a u jaśnie państwa paniczowi tego nie wolno robić, bo wstyd: tamtego nie może, bo ciężko, innego znowu, że ani dziad, ani ojciec tego nie praktykowali.
I, postrzegłszy, że twarz staruszki posmutniała, w myślach zatopiona, nie dokończył Szmul.
— Prawda, prawda, — odezwała się starościna — wam w życiu łatwiej daleko.
Żyd uczuł potrzebę zmienienia rozmowy; przedmiot był do zbytku drażliwy.
— Bardzo mamy tego roku piękną wiosnę, — wtrącił — zboża na polach śliczne, drzewa owocowe kwitły, osobliwie jabłonie, co dziw, wszyscy się urodzaju spodziewają.
— To dobrze, mój Szmulu, dla biednych jak my ludzi. Chleb może potanieje.
— A pewnie! — potwierdził stary.
Ale już gospodyni jedyna myśl wracała od serca na usta.
— Moich chłopców niema od tygodnia — rzekła. — Gdzie się to rozbiegło? Nic nie wiem... nie słyszałeś ty czasem?
Szmul zygzak ręką zakreślił w powietrzu i głową poruszył znacząco.
— O paniczów niema się co frasować — odezwał się z flegmą. — To młode. Sąsiedztwo u nas liczne, a wszyscy ich lubią, kochają, na rękach noszą, zatrzymują, gdziekolwiek przyjadą. Nie dziw, że się zabawić mogli. Tam polowanie, tu wesele, a imieniny, a to i owo. Chwalić Boga, niech się bawią.
— Niechby się bawili, bylem wiedziała, gdzie są, bo mi nawet znać nie dali! — zawołała starościna.
— Kiedy nie pisali, toć to najlepszy znak, że pewnie sami rychło będą, tylko co ich nie widać.
Na te słowa weszła Piotruska zamaszyście, triumfująco, niosąc na ręku wysoko wgórę podniesioną starą tackę czarną, z której się wszelkie dawne pościerały lakiery, a na niej maleńki kamienny imbryczek z kawą, garnuszeczek ze śmietanką i niziuchną filiżankę saską.
— Prawda, — odezwała się, wchodząc we drzwi — że na kawę to za późna godzina, ale kiedy pani starościna wieczerzy żadnej jeść nie chce, trzeba, żeby się choć tem posiliła.
Staruszka spojrzała z jakąś trwogą.
— Moja Piotruska, cóż bo ty mnie kawą poić myślisz? Toć przecież piątek.
— To niema nic do tego, — odpowiedziała rezolutnie klucznica — jak mi Bóg miły, że to czynię z wyraźnego rozkazu księdza wikarego. Słowo pani daję, wyraźnie mi powiedział, żebym dopilnowała, aby się pani głodem nie morzyła. Nie może być inaczej, musi pani pić!
To mówiąc, pośpiesznie z pod okna wyciągnęła drugi mały stoliczek, postawiła go przed starościną, z pod ręki dobyła grubą serwetkę i kawę przysunęła.
Szmul się skłonił.
— A ja pójdę na pocztę — dodał cicho. — Dobranoc jaśnie pani!
— Dobranoc ci, panie Szmul, dobranoc! Bóg zapłać za pamięć!
Żyd wychodził, gdy Piotruska jakiś mu tajemniczy znak dała i, zakręciwszy się tylko, wytoczyła się zaraz za nim do sieni.
Stary pałac w Zawiechowie, którego tylko małą cząstkę widzieliśmy, cały był w tym stanie, w jakim się znajdowała salka starościny, której ona ani tknąć, ani poprawiać nie pozwalała. Trudno też było restaurować, nie mając o czem.
Sień, do której przez wielki, pusty przedpokój wyszła Piotruska, doganiając Szmula, była obszerna do zbytku. Schody z niej kamienne, niegdyś wspaniałe, prowadziły na pierwsze piętro. I one, jak wszystko, były w ruinie.
Pomimo wiosennego ciepła na dworze, w murach wiało trupim chłodem. Szmul stał tu, rozglądając się smutnie i oczekując na panią Piotruską. Zobaczywszy go, a obawiając się przemówić głośno, aby jej nie posłyszała starościna, poczęła mu dawać znaki rękami i poprowadziła za sobą.
Weszli razem do małego przedpokoiku, zastawionego dwoma odrapanemi staremi parawanikami, a z niego do wysokiej izby o dwóch oknach, noszącej ślady tej samej ornamentacji, co salka, w której zostawiliśmy starościnę. Tu ubóstwo na inny sposób, ale równie skutecznie, oszpeciło piękną niegdyś budowlę. Wzniesiono z potrzeby ogromny piec niezgrabny, który za kuchnię służył, zastawiony teraz garnkami, rondlami i dosyć lichym sprzętem kucharskim. Wisiały na nim schnące ścierki, a powietrze przepełnione było wyziewami tłustości różnych i surowizny. Pod oknem stał ceberek pełen buraków, w kącie niecułka z moknącą w niej namydloną bielizną, dalej dzieżka, płótnem okryta.
Przeszedłszy ten tak sprofanowany gabinet, w którego przyległej alkowie widać było worki z mąką i wszelaki statek drewniany, Piotruska wprowadziła Szmula do własnego, tuż przytykającego mieszkania. Przeforsztowanie z tarcic z większego jakiegoś pokoju stworzyło tę ciasną a długą sypialnię, w której na stołku drzemiąca dziewczyna kądziel niby przędła. Na widok Piotruskiej i dany przez nią znak, kądziel szybko postawiła przy ścianie i zabierała się do wyjścia.
— Idźże ty mi zaraz, dojrzyj, co się z kurami dzieje — poczęła klucznica — i czy już spać poszły, a oblicz, czy która gdzie nie zabiegła, bo to u nas, dzięki dobrym sąsiadom, jak się kura o trzy kroki tylko oddali, zaraz jej łeb ukręcą.
Szmul niedowierzająco głową potrząsł.
— A, jak mi Bóg miły, — ciągnęła zapalczywie Piotruska — takich my tu ludzi mamy! Coprawda, to prawda! Skaranie Boże tu z nimi żyć! Tylko patrz, a pilnuj się. Choćbyś oczu dziesięcioro miał, i tego byłoby za mało. Kartofle po nocach kradną... cebuli nie upilnować.
Tymczasem dziewczyna wyszła, a klucznica przerwała nagle i zupełnie zmienionym, słodkim głosem odezwała się do Szmula:
— Proszę też pana Szmula, nie słyszeliście czego o naszych paniczach? Tydzień już, jak żaden w domu nosa nie pokazał. Starościna niespokojna, gryzie się, nie je, stęka, ręce łamie. A tu jeszcze, jakby na złość, i od panny Cecylji żadnego listu. Choć zwarjuj, powiadam panu Szmulowi. Że mi się w głowie nie zaprószyło, to jakaś łaska Boża. Jejmość samiuteńka jedna wciąż, ani do kogo słowa przemówić i... zagryza się myślami. Gdyby nie poczciwy ksiądz wikary, co czasem zajrzy... pustynia... aż strach! A jej ani do ogrodu nie namówisz, ani do rozmowy.
Szmul słuchał z uwagą natężoną.
— O paniczach ja nie wiem nic, ale każę się między naszymi przepytać, może który ich gdzie w sąsiedztwie spotkał. Gdzieś się pewnie bawić muszą dobrze, kiedy o babce zapomnieli.
— Żeby mieli zapomnieć, to nie — odparła Piotruska. — Chłopcy poczciwe z kościami; ale się to zadurzyło... wiatr... fiu, fiu! w głowie. Boże miłosierny!... a ta zaraz w strachu o gagatków.
Szmul jej przerwał.
— Cóż mają robić? Muszą się bawić! Gospodarować po szlachecku niema na czem, do wojska ochoty nie mieli, w kancelarji też takim paniczom nie do twarzy. Co robić? Chyba który się z majątkiem ożeni.
Piotruska w okno się zapatrzyła, smutnie zadumana.
— Eh, to jeszcze takie młode, jeden i drugi; ledwie mleko z pod nosa zeszło — zaczęła. — Henryś, starszy, dopiero ma lat dwadzieścia, Julek niespełna dziewiętnaście. Niech Bóg broni, żeby już mieli myśleć o ożenieniu się! To tylko u was, panie Szmul.
— A tak, u nas — odparł Szmul spokojnie — u nas, ale to co innego.
— Potem, — kończyła Piotruska — gdzieby to dla nich nawet takich, jak należy, panien wyszukać? Z bogatą, choćby z najbogatszą, jaką córką rządcy, albo plenipotenta, a choćby i posesora, żaden się Horyszko nie ożeni... toć to przecie familjanci... a znowu księżniczki...
Pokręciła głową.
— E, co to o tem i myśleć!
Szmul stał, czekając i domyślając się, iż coś ważniejszego nad to ma mu do powiedzenia Piotruska. Ona się jakoś wahała i spoglądała mu tylko w oczy, badając usposobienie.
— Niechno jejmość powie — zapytał stary — może czego potrzeba?
Klucznica mu się do ucha przysunęła, które musiał ku niej pochylić.
— Ani złamanego szeląga w domu! — zawołała, ręce załamując. — Tak mi Boże dopomóż! Ostatnie kilka groszy trzeba było za sól zapłacić. Marszałek, który nam tę nieszczęśliwą jałmużnę przysyła, od pół roku milczy — ani feniga. Starościna, żeby z głodu umarła, nie napisze, nie poprosi — mnie nie wypada. Co jeszcze było zapasu na czarną godzinę, to zabrali chłopcy; jak poczęli prosić i zaklinać — co było robić? Pan myśli, panie Szmul, że ona dla postu nie chce jeść wieczerzy? Post postem, a ona sobie od ust odejmuje, aby co oszczędzić, i głodem się morzy.
Piotruska westchnęła tak ciężko, że się aż zakaszlała. Szmul już do kieszeni sięgał.
— Tylko proszę jejmości nie mówić jej tego, uchowaj Boże, żeście wzięli ode mnie — szepnął cicho.
Klucznica nie zrozumiała, czy nie dosłyszała i zawołała gorączkowo:
— Jak marszałek przyśle, do grosza oddam. Pieniądze u mnie... już niech pan Szmul będzie spokojny.
Obraził się stary i głowę podniósł dumnie.
— Ech! — zawołał — jejmość mnie źle zrozumiała! Mnie o tych kilka rubli nie chodzi, tylko nie chcę, żeby wiedziała, żeście u Żyda pożyczali, boby ją to bolało. O, pamiętam lepsze czasy! Zarabiałem ja przez nich i przy nich.
I głową kiwać począł, ręce podniósłszy do góry, chociaż w jednej z nich trzymał długą sakwę nicianą.
— Ja dla starościny... żebym żałował! Nu, co mam dać? — spytał.
Zawahała się Piotruska i ręką podparła zamyślona.
— No, co możecie... kilka rubli. Chłopcom nie dam z tego nic, dopóki od marszałka pieniądze nie nadejdą, a jużcić kiedyś nadejść muszą. Kawy ostatnie ćwierć funta wychodzi, szczędzę jak szafranu... ja już, Bóg widzi, smaku jej zapomniałam. Cukru ledwie się coś świeci w cukiernicy... to samo z mięsem i z mąką, nie mówiąc już o maśle... świece na kredyt trzeci funt biorę, to mi dają śmierdzące.
Westchnęli ze Szmulem oboje. Stary położył rzędem na stoliku dziesięć rubli i wziął za kapelusz.
— Ja o to tylko proszę pani Piotruskiej, żeby nie brać u kogo innego, bo z tego kłopot być może, a ona ma i tak ich dosyć. Ja dam.
Piotruska skwapliwie ruble zgarnęła.
— O, toś mnie wybawił z mankamentu — panie Szmul... — westchnęła i blada jej, nalana twarz aż się nieco zarumieniła. — Niech ci Bóg miljonami płaci! Aż mi lżej odetchnąć.
— To jest mała rzecz, — szepnął Szmul, wychodząc — byle pani starościna była spokojna, a żeby jej na czem nie zbywało.
Z poszanowaniem, należnem dla kapitalisty, klucznica przeprowadziła go aż do sieni. Stała w niej jeszcze, spoglądając w ulicę, ku miastu wiodącą, gdy we drzwiach zjawił się ogromny mężczyzna, w długiej wyszarzanej sutannie, w kozłowych butach zabłoconych, słomianym kapeluszu na głowie i z kijem w ręku.
— Niech będzie pochwalony! — zawołał donośnym bardzo, jasnym i wesołym głosem.
Mężczyzna był stary, ale jak dąb zbudowany, ogorzały jak wieśniak, oczy ciemne, żywe, twarz napozór pospolita, lecz uderzająca energicznym wyrazem, rysy ruchawe, czoło fałdujące się i wygładzające za lada wzruszeniem. Niespokojne gesty oznaczały temperament, zgórą pięćdziesięcią laty wcale nie ukołysany. Pan Bóg go pono na żołnierza stworzył, a ludzie i losy księdza z niego uczyniły.
— A co tu u asińdźki słychać? — zapytał, przybliżając się. — Jest co nowego? Chłopcy przyjechali?
— Ani słychać — mruknęła upokorzona Piotruska.
— To dopiero! — krzyknął ksiądz, kijem stukając. — A to wisusy! proszę ja kogo! Ale niechno wrócą, natręż im uszu, natrę! Starościna pewnie się niepokoi, bo to u niej aby okazyjka... a te wartogłowy hulają gdzieś.
Żal się zrobiło Piotruskiej paniczów tak zagrożonych.
— Widzi ksiądz dobrodziej, — rzekła — oni tego ze złej woli nie uczynili... Kto to może wiedzieć? Pewnie ich gdzie zatrzymano gwałtem... nie umieli się wymówić. Ja sama zła na nich jestem... ale... przysięgłabym, że oni temu nie winni.
Wikary tylko głową pokręcił, pomruczał coś niewyraźnie i skierował się ku drzwiom, wiodącym do starościny.
— Można? — zapytał.
— A jużci! a dlaczego nie? owszem, niech jegomość zagada, a wesoło, bo — dodała, zbliżając się klucznica i zniżając głos — dziś było gorzej niż zwyczajnie: płakała a płakała cały dzień. Do kawy ledwie namówić ją mogłam i to tylko, że jegomość kazałeś i że przed Szmulem nie chciała się tak wygadywać. Siedziała, niby robotę obracając w rękach, a nie mogła za łzami dojrzeć nic. Chłopcy chłopcami, ale od panny Cecylji dawno też listu nie mieliśmy, ze trzy tygodnie. Marszałek także ani słowa, ani pieniędzy, jakby go na świecie nie było.
Wikary się zawrócił.
— Pewnie wyszło wam wszystko... chłopcy wysączyli do grosza.
— Chowaj Boże! — ofuknęła się Piotruska, której znać szło o chłopców. — Zapas jeszcze mamy... niczego nie trzeba. Tylko to dziwna rzecz, że przecie marszałek dawniej się częściej dowiadywał, a teraz...
Zaczęła głową potrząsać i byłaby zapewne dłużej przeciągnęła rozmowę, gdyby wikary, ręką machnąwszy, jakby już wiedział wszystko, czego mu było potrzeba, nie zwrócił się nagle ku drzwiom i z wesołem pozdrowieniem nie wszedł do salki, w której starościna jeszcze w swoim fotelu siedziała nieruchoma.
Ksiądz wikary Kulebiaka zawsze był rzeźwy i wesołej myśli, nie lubił smutków i narzekań, któremi, jak egoizmem, się brzydził, — ale do starościny przynosił podwójny zapas humoru, aby ją zmusić do rozchmurzenia się także choć na chwilę. Staruszka poznała go po chodzie i wyprostowała się trochę; uśmiech mdły przesunął się po jej ustach.
— Niech będzie pochwalony! Witam panią starościnę dobrodziejkę. Chwała Bogu, widzę zdrowa... wszystko dobrze! Wszystko dobrze! I Piotruska mój rozkaz spełniła, bo oto filiżanka po kawie stoi, widzę. To ślicznie... posłuszeństwo lepsze niż nabożeństwo... a kiedyś mnie pani sobie za ojca duchownego wybrała... słuchać potrzeba.
Usiadł naprzeciw. Starościnie łzy się w oczach kręciły, załamała ręce, nic nie mówiąc; spojrzała tylko, jakby wzywając litości.
— Chłopcy się zahulali, widzę, u państwa Sławczyńskich, — dodał, jakby nie chcąc łez widzieć wikary — bo tam zaręczyny, ale solenne, po staroświecku. Drudzy dziś tak i wesela nie wyprawiają, jak sędzia zrękowiny swojej Hannie. Gościnność jego to prawdziwe utrapienie, miary w niej nie ma. Koła zdejmuje, konie zamyka, czapki i kapelusze kradnie, poi, dopóki choć kropla jest w domu. Biedne chłopaki, choćby z duszy chcieli, uciec nie mogą.
Starościna głowę żywo podniosła.
— Czyż jegomość wiesz, że są u Sławczyńskich? — spytała głosem podniesionym nieco.
— A jakże! a gdzieżby mieli być? Tam całe sąsiedztwo, kto żyw tylko! Muzyka rznie od ucha, a młodzież hołubca wywija... aż się ściany trzęsą.
Urwał wikary nagle i potarł wyłysiałą głowę.
— Muszę się też pani starościnie poskarżyć — począł niby odniechcenia — co to u nas za nieład we wszystkiem. Umówiliśmy się z moim bratem o regularne pisanie... wiem, że mój Rudolf pisze, bo to człowiek, jak zegarek, ale na poczcie mi listy gubią i oto trzeci tydzień nie mam nic.
— To tak, jak ja! — pośpiesznie dodała staruszka... — od Cecylki nic — od marszałka nic... a tu niepokój ogarnia z każdym dniem większy.
— Ale czego się turbować, czego? Pan Bóg łaskaw — rzekł wikary. — Listy się znajdą na pewno. Ksiądz kanonik i ja, i kilka domów będziemy się skarżyli, to muszą zaprowadzić lepszy porządek. Ja ręczę, że listy zależały, albo je pogubiono; my wszyscy jesteśmy w tem samem położeniu.
— Trochę mnie to uspokaja, — szepnęła starościna — gdy mi ksiądz wikary zaręczasz. Prosiłam i Szmula i ten mi obiecał pójść do pocztmajstra.
— Znajdzie się ta zguba, znajdzie, niech tylko pani starościna będzie dobrej myśli. — Postaramy się wszyscy, aby temu raz koniec położyć... Stary roznosiciel najlepiej, żeby poszedł na zieloną paszę, bo już z niego nic. Założy sobie szynczek, będzie mu z tem najlepiej. U Sławczyńskich dziś jeszcze pewnie całą noc skakać będą... chłopcy chyba jutro przyjadą.
Wstał z krzesła.
— Nie chcę pani dobrodziejki długo zatrzymywać, — dokończył — bom się tylko dowiedzieć przyszedł, co tu słychać. Teraz, ponieważ już rosa pada i na przechadzkę za późno, tylko paciorki odmówić, zdrowaśkę na intencję ojca duchownego i pójść do łóżka spocząć... A w Bogu ufać! w Bogu ufać, — rzekł, całując starościnę w rękę. — Dobrej nocy!... zawołam Piotruską — dodał we drzwiach.
Jakoż klucznicę zastał ksiądz Kulebiaka stojącą we drzwiach ku ulicy i miasteczku zwróconych, co było zwykłą jej po trudach dnia rekreacją... Stąd widać było jadących i wracających i wszelkie pulsacje małej prowincjonalnej mieściny, w której wszyscy się znają, wiedzą o sobie i mogą odgadnąć poco, z czem i dokąd kto dąży.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.