Resurrecturi/Część I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Resurrecturi
Wydawca Wydawnictwo M. Arct
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Miasteczko, któreśmy tu Zawiechowem nazwali, a które mogłoby się zwać i inaczej, gdyby przyszło ściśle prawdy dochodzić — niezupełnie było podobne do innych tego rodzaju małych miast okolicy. Była to niegdyś ekonomja królewska, w której, z powodu bliskiego sąsiedztwa Białowieskiej puszczy, od kilku lat wystawiono dom, noszący niegdyś tytuł zamku. Przerabiano go w ciągu wieków, a gdy w końcu XVIII w. sprzedano ekonomję Horyszkom, mury te przerobione zostały na rodzaj pałacu. Znać w nim było i to, co z dawnych pozostało wieków, i to, co nowy gust na starej poczepiał ruinie, i to, co czas nielitościwy z pięknej i wspaniałej budowy zrobił, ludziom na przekorę. Losy tego zamku, później pałacu, dziś pustki niemal, dość były w kraju naszym zwyczajne. Dziedzice ekonomji zawiechowskiej stracili majętność, częściami ją odprzedawali, zostali wreszcie przy jednym folwarku, a gdy i ten oddać przyszło wierzycielom, ekscypowali sobie ostatni kąt. Wyłączono Horodyszcze, z zamkiem, ogrodem i paru włókami otaczających gruntów, które przy dawnych posiadaczach pozostały. Pałac naówczas jeszcze się jako tako trzymał, lecz wkrótce zaczął pustoszeć, rujnować się, aż nie poprawiany, ogołacany, przyszedł wkońcu do tego stanu, w jakim widzieliśmy salkę pani starościny. Leżał on niedaleko od miasteczka, odrębnie, oddzielony obszernym dziedzińcem od gościńca pocztowego i lipami sadzonej ulicy, która niegdyś do niego wiodła. Zdala widać było drewniane dworki, kilka murowanych kamieniczek, stary parafjalny kościołek, cerkiew i daleko rozciągające się zabudowania mieszczan, których połowa rolnictwem się trudniła.
Za ulicą lipową poczynała się główna i najszersza w Zawiechowie, porządnemi dosyć ostawiona dworkami, a minąwszy kościół, wjeżdżało się w rynek, dosyć obszerny, wybrukowany, otoczony pokaźnemi domami kupców i bogatszych mieszczan.
I tu, jak wszędzie prawie w naszym kraju, znaczną część ludności składali odwiecznie osiedli Izraelici. Aż trzy domy zajezdne wychodziły szerokiemi bramami na rynek, a najpokaźniejszy z nich, z balkonem zielono malowanym, należał do Szmula, który niegdyś był arendarzem w całym kluczu Zawiechowskim i miał dwie znaczne gorzelnie, na których woły wypasał. Na starość, dorobiwszy się znacznie, Szmul wyrzekł się kłopotliwych wołów, za któremi jeździć musiał daleko; miał tylko wielki handel win i towarów kolonjalnych, a po staremu trzymał też dom zajezdny, który się zdawna zwał „Pod żubrem“. W istocie na tablicy do balkonu przyczepionej było coś namalowanego, nakształt plamy brunatnej, co miało pono żubra wyobrażać. Lecz gdyby i tej tablicy nie było, trafiłby każdy do pana Szmula, bo tu najczyściej, najdogodniej i najspokojniej było. Należało do dobrego tonu w sąsiedztwie nigdzie indziej nie zajeżdżać, tylko do Szmula. W niedostatku mieszkań dopiero szlachta z bólem serca zajeżdżała na prawo do hotelu „Wileńskiego“, albo z ostatniej biedy do Perebendji. Perebendją zwano ruchawego bardzo Żydka, lichwiarza z rzemiosła, który nielitościwie ludzi odzierał i w żywe oczy jeszcze drwił z nich sobie.
Właśnie tego wieczora Szmul powolnym krokiem, trzymając w ręku kutasy swego płaszcza, zawiązanego niemi pod szyję, zdążał przez rynek do domu, gdy z przeciwnej strony, pocztowemi końmi zaprzężony, piękny powóz podróżny wtoczył się na bruk, a pocztyljon skierował się z nim pod „Żubra“. Nie było to dla gospodarza nowiną, że ktoś pięknym powozem i na pana wyglądający zmierzał pod dach jego, ale zdziwiło go, iż poznać nie mógł, kto to był taki... Konie, ludzie i powozy całego sąsiedztwa znane mu były doskonale, na jakie mil dziesięć wkoło. Przypatrywał się ciekawie, idąc zwolna ku domowi, gdy powóz stanął, służący zsiadł popytać o mieszkanie i nim Szmul doszedł do domu, podróżny miał już czas wysiąść na prawo, do najparadniejszego pokoju od frontu. Słychać tam było chód jego. W sieniach pocztyljon konie już wyprzęgał, a bardzo wytwornie po podróżnemu ubrany, z torebką przez plecy kamerdyner przechadzał się, myśląc zapewne wezwać kogoś na pomoc do tłumoka. Szmul zatrzymał się chwileczkę przechodząc koło niego, pozdrowił go jako gospodarz domu, spytał, czy mieszkanie dogodne, i wreszcie dyskretnie rzucił:
— Kto przyjechał?
Kamerdyner zmieszał się widocznie i nierychło usta otworzył.
— My zdaleka jedziemy — rzekł — nieznajomi tu jesteśmy i pan zmęczony, chce tylko przenocować.
Nie dopytując się więcej, stary polecił dom, w którym wszystkiego dostać było można i odszedł.
W istocie naprzeciwko, w obszernej salce, był bilard i rodzaj restauracji, który od Szmula odnajmował dawny kucharz państwa Horyszków, biorący u niego trunki dla gości i wszystko, czego mu było potrzeba.
Była to jedyna tego rodzaju instytucja dobroczynna w miasteczku, schodzili się więc do niej urzędnicy, czasem przyjezdna szlachta i podróżni, którzy na niedalekiej poczcie nic oprócz gołego samowaru dostać nie mogli.
Tego wieczora było dosyć pusto. Żydek, kelnera zastępujący i po europejsku przebrany, z czego był niezmiernie dumny, bawił się sam około opuszczonego bilardu, zadając sobie trudne bardzo sztuki, które dla nabycia wprawy rozwiązywał odniechcenia. W drugim małym pokoiku, do którego po dwóch schodkach schodzić było potrzeba, przybyły ze wsi pan Marek Drapacki, dziedzic Szerementowszczyzny, siedział, oczekując na jakiś posiłek i patrząc w okno, wzdychał. Smutną fizjognomję jego tłumaczyło to, że przybył do miasteczka z powodu procesu. W chwili gdy powóz się zataczał pod „Żubra“, wpadł do bilardowej sali pisarz sądowy Machczeńko, częsty gość i dobry kelnera znajomy, który, jako kawaler, stołował się tutaj i wolne od zajęć chwile najmilej tu przepędzał. Człeczek to był wesoły, bystry, przebiegły, szyderca, a życie biorący z cienkiego końca i nie przywiązujący zbytniej wagi do tego, co inni brali niezmiernie na serjo. Zresztą poczciwa dusza, tylko wietrznik okrutny i lubiący wesołe partyjki.
Na widok przybywającego gościa kelner, chybiwszy kulę, odskoczył od bilardu i stanął w gotowości do usług. Razem ze strojem europejskim nadał on sobie imię Moryca.
— Słysz, Moryc — zawołał, wpadając, pisarz — jakiś pan zajechał. — Idź mi się dowiedz, co za jeden... Kto go wie, może jaka wysoka figura na rewizję.
Kelner, posłuszny, złożył kij na bilardzie i wymknął się do sieni. Machczeńko się tymczasem przeciągał po biurowej robocie i kilka razy ziewnął potężnie. Nie mając co robić, na nogi sobie spojrzał, jak się buty wydawały po całodziennej służbie, potem na ręce, zawalane atramentem. Otrzepał z surduta trochę pyłu, którego istnienia się domyślał, i stanął naprzeciw zwierciadła, zawieszonego przed kanapą. Wygolona, blada twarz, małe, żywe ślepki czarne, drobne a wydęte usta i przysadzisty nosek musiały go zadowolić, bo wyciągnął szyję, potarł włosa i uśmiechnął się konterfektowi swemu. Tymczasem Moryc, zacierając ręce, powrócił.
— A co?
— A nic, proszę pana sekretarza — od służącego, który sam wygląda jak pan, dowiedzieć się niczego nie można, a pocztyljon nic nie wie, tyle tylko, że od Brześcia jadą. Znać zdaleka... powóz piękny, nowy.
— E! — rzekł pisarz — i dodał niepochlebny dla Moryca przymiotnik, z zoologji zaczerpnięty.
Rzucił się potem na kanapę i kazał sobie podać herbaty z rumem.
Z drugiego pokoju słychać było głos Drapackiego, który donośnie wołał:
— Kiedyż mi tam dacie te kotlety? A toż wołu upiec było można do tego czasu.
Pisarz przysłuchał się, skrzywił, ale nie śpieszył do towarzystwa, a Moryc zawołał:
— Zaraz, zaraz!
Wtem drzwi się otworzyły i wszedł gość, na którego oczy zwróciły się ciekawie, gdyż łatwo było domyśleć się w nim świeżo przybyłego podróżnika. Średniego wieku, pięknej postawy, twarzy arystokratycznej, rysów drobnych i kształtnych, nieco łysy, nieznajomy miał wyraz jakiś znudzony i melancholiczny. Ubrany bardzo wykwintnie po podróżnemu, trzymał w ręku chusteczkę białą i kapelusz panama. Chód powolny, zręczny bardzo, wszystkie ruchy, mina cechowały wielkiego pana, nawykłego niczemu się nie dziwić, niczem nie niecierpliwić zbytnio i z angielską flegmą chodzić po świecie.
Skinąwszy zlekka głową panu pisarzowi, który skłonił mu się zamaszysto i rubasznie, nieznajomy zwolna, jakby miejsca sobie gdzieś szukając, przeszedł salkę wzdłuż, zawrócił się, zajrzał do małego pokoiku, chwilę postał w progu i zapewne nie dojrzawszy Drapackiego, spuścił się po schodkach, spodziewając się sam tu pozostać. Szlachcic zadumany, zaskoczony nagle przez przybysza, rzucił się na kanapie, mrucząc, a gość chciał już wycofać się, przepraszając, gdy pan Marek uznał za właściwe odezwać się:
— Proszę waćpana dobrodzieja. Jeśli mu tu dogodniej, to pomieścimy się oba.
Przybyły popatrzył, zawahał się, skłonił i po namyśle, ponieważ dwa były stoliczki, równie brudnemi serwetkami nakryte, przy najbliższym zajął krzesło. Zdawał się miejskim zwyczajem szukać spisu potraw, którego tu nigdy nie było, i zastukał na kelnera. Wnet Moryc impetycznie się stawił.
— Możesz mi dać herbatę i jakie pieczyste?
Skłonił się posługujący i wybiegł, a Drapacki, dobywszy zegarka, mruknął:
— Jeżeli waćpanu dobrodziejowi tak każą czekać na pieczyste, jak mnie na kotlety... no, to i do północy potrwać może.
Gość się uśmiechnął i głosem bardzo mile brzmiącym odpowiedział:
— O, mnie nie pilno — nocuję tutaj.
— I ja też — odparł Drapacki — ale głód ma swe prawa.
— Jam niegłodny, — odparł przybyły.
— Pan dobrodziej zdaleka? — zapytał pan Marek.
— W istocie z za Warszawy — rzekł powoli i jakby namyślając się a wahając zapytany. — Jestem tu tylko przejazdem.
Drapackiemu dosyć na rękę było pogadać i o swojej biedzie trochę zapomnieć.
— Nocleg tu u Szmula niezgorszy — rzekł — wszystkiego dostać można, tylko... tylko usługa, pożal się Boże! Czekać każą, jakby czas nic nie kosztował.
— Dosyć porządne miasteczko — wtrącił podróżny.
— A no, niczego — odparł pan Marek. — Ja tu mieszkam w sąsiedztwie, bo mamy tu z dziada pradziada posiadłość. Mało nie co tydzień, to za tem, to za owem zwlec się trzeba... ale sobie miasteczkiem nie przykrzę... Gdyby nie te sądy...
Gość nic nie odpowiedział; zajęty był swą świeżutką chustką od nosa i zdawał się przyglądać białej i pięknej rączce własnej, na której para ładnych pierścionków połyskiwała. Drapacki zukosa mu się przypatrywał.
W twarzy nic wyczytać nie było można; okryta maską obojętności, umiejętnie ułożona, zdawała się siedmiu zamknięta pieczęciami. Oczy błądziły, nie zatrzymując się na niczem, usta nie miały wyrazu. Mężczyzna był lat pewnie czterdziestu, świeży jeszcze, w dobrym znać bycie zachowany dziwnie pięknie. Niegdyś musiał to być bardzo wdzięczny młodzieniec i resztki swej piękności znać jeszcze cenił, bo około całej osoby widać było wiele starania, a w ubiorze pełną smaku elegancję. Nie unikał rozmowy, ale stąpał ostrożnie.
— Zdaje mi się, — rzekł zcicha po chwili — że za miasteczkiem widać jakieś mury... zrujnowany zamek czy pałac...
— A tak, tak, — podchwycił, zsuwając się nieco z kanapki, szlachcic i wyciągając ręce na stolik. — Zwało się to i było pałacem; ludzie nawet do dzisiejszego dnia tak go, jakby na żart, nazywają... Ruina, mości dobrodzieju, ruina.
Podróżny wciąż się niby swoim rękom przyglądał.
— Jakto, — zawołał — nikt już tam nie mieszka?
— A owszem, — westchnął Drapacki — ale o temby wiele mówić, a smutno słuchać.
Podróżny nie nalegał, spojrzał tylko badawczym wzrokiem na Drapackiego, który, jakby wyzwany, począł prawić odniechcenia, powoli:
— Było to, mości dobrodzieju, dziedzictwo znacznej u nas familji Horyszków. Stary ród, dobra krew, niegdyś ludzie bardzo możni, bardzo możni!... Potem to podupadło. Za Poniatowskiego jakoś się byli znowu dźwignęli; kupili nawet ekonomję, dobra wielkie... ale to im ręką nie poszło.
— Z jakiegoż powodu? — wtrącił gość.
— Hm, różne pono się do tego przyczyniły... Mój mości dobrodzieju, ja, co z okładem pół wieku na świecie żyję, muszę to powiedzieć, że, dalipan, człowiek ani wie, jak fortunę robi, ani jak ją traci. Tak i tu bywało różnie; może państwo trochę zawróciło głowy, bo ze starego zameczku pobudowano pałac... Trzymało się koni dużo, służbę liczną, lubiło się wesołe życie i kompanję, wszystko, co błyszczy i świszczy... aż poślizgnęła się noga.
— I stracili wszystko?
— Powoli do ostatniego niemal chłapcia ziemi... bo cóż im dziś zostało? śmiać się z tego... stary pałac, ogród i coś tam gruntu, który mieszczanie biorą na dziesięcinę, ale z tego niema nawet na chleb razowy.
Drapacki umilkł. Gość spojrzał ku niemu, zatrzymał się długo i dorzucił dość chłodno:
— A familja?
— Familja — począł zwolna Drapacki — dogorywa, mój mości dobrodzieju.
W tem miejscu opowiadania nadjechały właśnie tak upragnione i zdawna oczekiwane kotlety; szlachcic o rozmowie zapomniał, spostrzegłszy Moryca, który śpieszył z niemi.
— Przecież zlitowaliście się nade mną! Godzinę z ogonem czekałem... na zegarku liczyłem... tak, godzinę. Dajże mi pół buteleczki porteru — tylko nie tego waszego... rozumiesz?
Moryc wybiegł, a szlachcic, serwetę założywszy pod brodę, zabrał się chciwie do pływających w podejrzanym sosie tak zwanych kotletów, które heroiczny opór stawiły tępemu nożowi i przetartym już zębom dziedzica Szerementowszczyzny. Pomimo to Drapacki uczuł się dźwigniętym na humorze i sam przerwaną począł znowu rozmowę.
— Familja dogorywa — rzekł. — W pałacu mieszka do dziś dnia starościna Horyszkowa, która w nim lepsze zapamiętała czasy, dziś w największej nędzy, można powiedzieć. Gdyby jej siostrzan marszałek kiedy niekiedy groszem nie zasilił, toby to z głodu poumierało, taka tam bieda. A żebyż tę biedę samej jeszcze cierpieć, ale dwóch wnuków przy niej, dobre chłopcy, tylko do niczego, wartogłowy. Wypieszczono to, wychuchano, a dziś próżnują, po dworach jeżdżą, staruszkę objadają, i niema z tego nic i nie będzie nic, chyba się któremu uda ożenić bogato. Ale i to trudno, bo szlachcic żaden im córki nie da, bojąc się, by majątku, jak dziad i ojciec, nie puścili z wiatrem... Słowem, serce się kraje na to patrzyć i mówić o tem... Pałacysko zacieka zewsząd, dach gnije, część już słomą poszyli, w środku brud i nędza...
Drapacki westchnął... gość zdawał się słuchać z zajęciem daleko większem, niż z początku.
— Jakto! więc nie mają nikogo z familji, coby się zajął ich losem? — spytał.
— Oprócz siostrzeńca marszałka, który ma liczną rodzinę, a świadczy tam, o ile może — nikogo.
— Młodzi przecie powinni pracować.
Drapacki się rozśmiał.
— Złote chłopcy, ale do czegóż ich użyć? Politurę mają, więcej nic; szkoły skończyli, coś tam liznęli w domu, bo starościna jest osobą wysokiego wykształcenia... a no...
Drapacki zajął się kotletem i nie dokończył. Moryc przyniósł mu porter, który go znowu ożywił. Jedzenie było skończone... zapalił cygaro. Dziewczyna służąca, do której należał departament herbaty, weszła w tej chwili z całym do niej przyrządem, który starano się dla wspaniale wyglądającego gościa uczynić jak najpokaźniejszym. Podano zimne pieczyste; posiłek wieczorny wcale był znośny. Gość spojrzał okiem znawcy, nie powiedział nic, ale po odejściu służącej zajął się najprzód, obejrzawszy podaną serwetę, wycieraniem wszystkiego, co mu przyniesiono. Dopełnił tego z wielkiem staraniem i troskliwością, a Drapacki przyglądał się ciekawie manipulacji, która mu się co najmniej wydała zbyteczna.
— Jeśli po jedzeniu i porterze nie zaszkodzi herbata, — rzekł gość — czy mogę prosić pana na filiżankę?
— Z wdzięcznością przyjmuję — odparł Drapacki.
— A pieczystego kawałek? — spytał gospodarujący przy stoliku.
Szlachcic miał jeszcze trochę zapaśnego apetytu, ale przez ambicję za pieczyste podziękował.
— Ciekawa historja tej rodziny — mruknął podróżny — bardzo ciekawa!
— Rzeczywiście — począł szlachcic ożywiony — a byłaby stokroć więcej zajmująca, gdyby ją opowiedzieć ze szczegółami; ale na to czasu niema... no i serce się ściska.
— Jeżeli pani starościna nie ma nikogo, oprócz dwóch wnuków, o których pan dobrodziej wspomniałeś, ci przecie sobie jakoś na świecie radę dadzą — rzekł podróżny.
— A, przepraszam — dorzucił szlachcic — bom, widzę, o wnuczce zapomniał, i to nie bez przyczyny. Sześć lat upływa, jak się w świat wyrwała...
— Ah! — odezwał się gość — wnuczka także!
— Tak, tak, wnuczka, panna Cecylja... Z początku wychowywała się przy starościnie, potem daleka krewna, majętna hrabina Idalja, wzięła ją do swego domu. Po roku podobno, nie chcąc tak żyć na łasce, nie wiem, dokąd się udała, ale mówią że gdzieś przyjęła obowiązki guwernantki. Starościna o tem nie wie, jak się zdaje. Panienka z głową i bardzo energiczna... Gdyby chłopcom Pan Bóg był dał tyle determinacji! Moja żona słyszała, że z rodziną jakąś podróżowała zagranicą i że się wykształciła znakomicie. Tak mówią. Panna była bardzo piękna. Że to tak, samo poszedłszy w świat, nie zwalało się i nie przepadło.
Podróżny, słuchając opowiadania, nalał herbatę i podsunął ją Drapackiemu, który, nie wiedząc czem mu się za grzeczność wywdzięczyć, szukał przedmiotu, jakimby go mógł zabawić.
— O, ta panna Cecylja — mówił dalej — nie było to starsze nad szesnaście lat, gdy stąd wyjeżdżało, a moja żona powiada, że takiej sensatki, jak żyje, nie widziała. Co to, mości dobrodzieju, — dodał, wzdychając, szlachcic — mówią krew nic, a ja mówię: krew szlachecka wszystko!... Kiedy jeszcze była tutaj, w kościele w perkalowej sukience przyjdzie i stanie w kątku, a na królową wygląda. Tak samo i chłopcy, szałaputy, wisusy, a popatrzyć na nich, choć na królewskie pokoje... Gołe to, a wygląda... ustępuj z drogi... Pany! pany!
— Lecz że też znacznej, jak pan powiadasz, rodzinie, zapewne i skoligaconej, tak przyszło zejść aż do nędzy prawie — rzekł gość.
— Skoligaconej? A pewnie że skoligaconej ogromnie, — począł Drapacki, wzdychając i popijając herbatą — ale czyż to dziś jeszcze jest solidarność w rodzinach, albo w naszem szlachectwie? Brat bratu nie pomoże... pada kto, to go jeszcze nogą kopną. Dawniej się szlachta trzymała, dziś te węzły popękały wniwecz. Szlachta!... niema już, mości dobrodzieju, szlachty!
Gość nic nie odpowiadał i byłoby się może na tym wykrzykniku skończyło, gdyby po herbacie z rumem nabrawszy rezonu, pisarz nie wsunął się do pokoiku nieproszony, niby dla przywitania Drapackiego, który mu, rad nierad, rękę podał. Siedzący u stołu pilno się zajął herbatą i pieczystem.
— Panowie tu, słyszę, mówią o Horyszkach — odezwał się pisarz, zasiadając niezbyt oddalone krzesełko. — To mnie się o nich pytać... A któż może lepiej wiedzieć, jak sąd i sądowe osoby, co się tam dzieje? Tam jeszcze na tym pałacu, który jest czystą ruderą, na tym zarosłym ogrodzie, na tych kawałkach gruntu, są długi i proces. Gdyby nie my, sądowi, to jużby ich i z tego ostatniego kąta wypędzili. Ale póki żyje starucha — nie damy! Człowiek litość mieć powinien. No, jak ona skończy, niedługo tam te paniczyki hasać będą, za to ręczę.
— Ale to tam już chyba małe dłużki — wtrącił Drapacki.
— A no, tak, parszywe, z pozwoleniem — rozśmiał się urzędnik — ale właśnie takie najgorsze, bo to rośnie jak pleśń. Eh, co tam gadać! — dodał — gdyby nie gospodarz tego domu, Szmul, który jest litościwy dla starej pani, bo koło nich majątek zrobił, gdyby nie ksiądz Kulebiaka, nie kanonik... chlebaby często brakło. Przyjdzie jaki grosz od marszałka, — bo wiadomo, że on im posyła — to starościna zaraz paniczów oporządza i fantazjom ich dogadza, a sama często chleba nie ma za co kupić i klucznica idzie kredytu prosić, jak jałmużny.
Gość, nie odzywając się, słuchał. Machczeńko był w ferworze opowiadania, może też ciekawy, spodziewał się wkońcu czegoś o podróżnym dowiedzieć; ale właśnie gdy się zabierał ciągnąć dalej, gość otarł usta, wziął kapelusz i chustkę, bardzo uprzejmie skłonił się Drapackiemu, potem urzędnikowi i śpieszniejszym krokiem niż wprzódy, wysunął się z restauracji.
— To jakaś fanaberja! — mruknął pisarz. — Pan nie wie, kto to taki?
— Nie wiem, przyjezdny, z za Warszawy.
— Trzeba posłać na pocztę, zobaczyć podorożną.
Drapacki, po porterze i herbacie nic już tego dnia nie mając do czynienia, zasunął się w kąt kanapki i zabierał do drzemki; Machczeńko, biorąc to za delikatną odprawę, począł świstać i, nałożywszy czapkę, wyniósł się z pokoiku.
Podróżny wprost powrócił do zajętego przez siebie mieszkania, w którem służący już był przygotował pościel i bardzo wykwintne przybory toaletowe.
Po namyśle zwrócił się do kamerdynera.
— Jerzy, — rzekł — jeśli to być może, poproś do mnie gospodarza.
Nie mówiąc słowa, służący porzucił, co trzymał w ręku i wybiegł natychmiast. Pośpiech, z jakim spełniał rozkaz pana, był pewną oznaką, że nieznajomy musiał równie własnemu słudze, jak obcym imponować swą arystokratyczną postawą i obchodzeniem się.
Wkrótce potem poważny Szmul, w żupanie już tylko, z ogromną chustką od nosa w ręku, wszedł, witając podróżnego uprzejmie, ale z godnością człowieka, który nawykł do świata i ludzi.
Przywitał go nieco zakłopotany podróżny... zdawał się szukać słów na rozpoczęcie rozmowy i wahać się z tem, co ma powiedzieć.
— Proszę pana kupca — odezwał się wreszcie prawie z nieśmiałością — jestem tu przypadkiem, w przejeździe. Wypadkiem, zaszedłszy tu do restauracji, posłyszałem od kogoś z miejscowych o familji Horyszków. Ja ich nie znam, — dodał z naciskiem — wcale ich nie znam, ale dawniej o tej rodzinie wiele słyszałem. Nie mógłbyś pan mnie objaśnić, którzy to są Horyszkowie?
Szmul bystro przenikliwem okiem wpatrzył się chwilę w mówiącego, nie odpowiadając zaraz.
— Jakto, proszę jaśnie pana, którzy? Ja nie wiem, czy inni gdziekolwiek się znajdują. Mnie się widzi, — odparł, cedząc wyrazy — że to są już ostatni Horyszkowie na Litwie.
— No, ja zresztą nie wiem — szepnął gość.
— To są Horyszkowie, których był cały klucz Zawiechowski, piękne dobra, co na nich teraz czterech panów siedzi, a każdy z nich całą gębą pan.
Ruszył ramionami i westchnął.
— Nie idąc dalej, proszę jaśnie pana, pani starościna, żyjąca jeszcze, jest z domu Osmólska. Syn jej, pan starościc, żonaty był z hrabianką O. Ojciec starosty miał tytuł kasztelana. Cóż mam więcej powiedzieć?
— Słyszałem tu właśnie, że tak strasznie upadli — rzekł podróżny.
— To pan dobrze słyszał, upadli strasznie — rzekł Żyd z uczuciem. — Lubili pańsko żyć, a rachunku nie było. Starościc wiele ludziom świadczył, a oni za to mu się odwdzięczyli, rozrywając jego fortunę. Umarła najprzód żona, widząc ruinę, zmarł potem i on, i została jedna staruszka, która po dziś dzień żyje, a raczej dogorywa.
Spuścił głowę Szmul i zamilkł.
— A dzieci starościca? — spytał cicho i nieśmiało ciekawy podróżny.
— Dzieci wychowała starościna — równie cicho odpowiedział zapytany i urwał.
— Są przy niej?
Żydowi znać te pytania wydały się jakoś podejrzanemi, bo oczy znowu wlepił w podróżnego i nie śpieszył z odpowiedzią.
— Gdzież mają być? — mruknął wreszcie.
Po chwili milczenia gość zapytał:
— Wszystkie?
Trudno było uniknąć odpowiedzi, choć Szmul coraz mniej do rozmowy zdawał się skłonny.
— Panny niema — rzekł wkońcu — panna bawi przy familji.
I krótko tak zbywszy, zamilkł Szmul znowu, zwracając rozmowę na mieszkanie.
— Nie wiem, czy jaśnie panu tu dosyć będzie wygodnie.
Zmiarkował pytający, że dłużej wypytywać byłoby niewłaściwe i zaręczył, że mu tu będzie bardzo dobrze.
— Przepraszam waćpana, panie gospodarzu — zakończył wreszcie — chciałem się dowiedzieć o Horyszkach, bo właśnie w tym domu, gdzie wnuczka starościny przebywała, widywałem ją dawniej... i zdawało mi się, że ona stamtąd podobno do starościny powróciła.
Żyd z natężoną słuchał ciekawością.
— Ona, żeby do starościny powróciła! — powtórzył... — kiedy? — Tożbym ja przecie, co tam bywam codzień, coś o tem wiedzieć musiał.
Podróżny popatrzył nań długo, nic mu już nie mówiąc, i pożegnał go obojętnie. Szmul wyszedł, niespokojny czegoś, zdziwiony, podejrzewający... nie mogąc sobie tej indagacji wytłumaczyć, a będąc pewny, że ona przypadkową nie była.
Uderzyło go i to, że już późnym mrokiem służący przybyłego gościa wybrał się do miasteczka. Szmul, który właśnie stał na swoim balkonie, powiódł za nim oczyma; widział, że niby przechadzając się aleją lipową, dotarł aż do pałacu i zdawało mu się nawet, że z Piotruską, stojącą zwyczajem swoim we drzwiach, wdał się w dosyć długą rozmowę, poczem, gdy pośpiesznie powrócił do gospody, jakby z raportem, udał się jeszcze do pana.
Szmul, nie wiedzieć dlaczego, był niespokojny; poczciwe przeczucie jakieś oznajmiało mu, że w tem wszystkiem coś być może groźnego dla starościny.
Nazajutrz do dnia przyprowadzono konie pocztowe i gość, który miał jechać dalej, tą samą drogą, jaką tu przybył, napowrót się udał. To najmocniej uderzyło Szmula... ale nikomu nie rzekł o swych podejrzeniach ani słowa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.