Przejdź do zawartości

Przygody Tomka Sawyera/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Śmierć Joego

W ciągu kilku minut wiadomość rozeszła się po miasteczku i tuzin łodzi, wypełnionych mężczyznami, ruszył natychmiast w stronę pieczar Mac Dougala; za niemi płynął statek, szczelnie naładowany ciekawskimi. Tomek Sawyer znajdował się w łodzi sędziego Thatchera. Gdy otworzono drzwi, prowadzące do pieczar, straszny widok ukazał się oczom obecnych w ponurym półmroku. Pół-Indjanin Joe leżał rozciągnięty na ziemi, martwy, z twarzą tuż przy szczelinie w drzwiach, jakby oczy jego do ostatniej chwili utkwione były tęsknie w światło, radość i wolność świata tam, po drugiej stronie drzwi. Tomek był wzruszony, gdyż wiedział z własnego doświadczenia, jak straszne męki przeszedł ten nieszczęśnik. Zbudziła się w nim litość, ale niezależnie od niej doznał uczucia nieopisanej ulgi i bezpieczeństwa. Teraz dopiero zrozumiał jasno to, czego sobie dotąd w całej pełni nie uświadamiał, mianowicie, jakim strasznym kamieniem leżał mu na sercu lęk od chwili, gdy stanął przed sądem, świadcząc przeciw temu łaknącemu krwi wyrzutkowi.
Duży nóż Indjanina leżał przy nim ze złamaną klingą. Olbrzymi próg drzwi był z nieopisaną wytrwałością prawie cały zestrugany; ale był to daremny trud, gdyż nazewnątrz próg stanowiła żywa skała, której twardości nóż jego żadną miarą nie mógł podołać i musiał się złamać. Ale nawet gdyby kamień nie stanowił tej zapory, to i tak praca Joego na nicby się nie przydała; choćby całą belkę potrafił usunąć, nie zdołałby się przecisnąć pod drzwiami. I musiał o tem dobrze wiedzieć. Strugał tylko i dłubał, byle coś robić, byle sobie skrócić okropne chwile, wlokące się z bezlitosną powolnością, byle jakiemkolwiek zajęciem zagłuszyć mękę. Zazwyczaj można było znaleźć z pół tuzina ogarków świec, porzuconych przez turystów przy wejściu; teraz nie było ani jednego. Więzień pozbierał je i pozjadał. Musiał także chwytać nietoperze i jeść je żywcem, o czem świadczyły leżące na ziemi ich pazury. Biedak umarł z głodu. W jednem miejscu, tuż obok niego, w ciągu długich wieków wyrósł z ziemi stalagmit; utworzyły go krople wody, spadające ze stalaktytu, wiszącego u góry. Więzień ułamał czubek stalagmitu i położył na nim kamień, w którym wydrążył małe wgłębienie i chwytał w ten sposób cenne kropelki, które skapywały raz na dwadzieścia minut z dokładnością wahadła zegara — dając w ciągu całej doby maleńką łyżeczkę. Krople te ściekały, gdy budowano piramidy; gdy zdobywano Troję; gdy zakładano Rzym; gdy krzyżowano Chrystusa; gdy Wilhelm Zdobywca tworzył państwo angielskie; gdy Kolumb płynął po oceanie; gdy bitwa pod Lexington była najświeższem wydarzeniem. I ciągle jeszcze ściekają i będą ściekać, gdy wszystkie dzisiejsze zdarzenia staną się zamierzchłą historją, mrokiem legendy, i gdy zetrze je noc zapomnienia. Czy wszystko na świecie ma spełnić jakiś zgóry określony cel? Czy te krople spadały tak cierpliwie przez pięć tysięcy lat poto, by być w pogotowiu dla tego spragnionego jednodniowego motyla ludzkiego? I czy może mają spełnić jeszcze jakie drugie zadanie za dziesięć tysięcy lat? Kto to wie? Wiele lat upłynęło już od chwili, kiedy ten nieszczęsny mieszaniec wydrążył kamień, by chwytać w nim bezcenne krople, ale po dziś dzień jeszcze ogląda turysta długo ze wzruszeniem ten kamień i tę ściekającą wodę, gdy tu wejdzie, by obejrzeć dziwy pieczar Mac Dougala. „Czara lndjanina Joego ” znajduje się na pierwszem miejscu w spisie cudów tych podziemi. Nawet „Pałac Aladyna” nie wytrzymałby z nią współzawodnictwa.
Zwłoki Joego pochowano tuż u wejścia do pieczary. Z miasteczka, z farm, z osad w promieniu siedmiu mil ściągnęły tłumy łodziami i wozami, z dziećmi i zapasami wszelkiego rodzaju. Wszyscy orzekli, że nawet widok egzekucji wykonanej na pół-Indjaninie nie byłby dla nich większą satysfakcją, niż jego pogrzeb.
Nazajutrz po pogrzebie pociągnął Tomek Hucka w ustronne miejsce, by odbyć z nim ważną naradę. O przygodzie Tomka Huck dowiedział się już przedtem wszystkiego od Wallijczyka i pani Douglas, ale Tomek twierdził słusznie, że był tam jeden punkt, o którym mu nic powiedzieć nie mogli. I właśnie w tej sprawie chciał z nim teraz pomówić. Oblicze Hucka było bardzo zasępione.
— Wiem już, o co chodzi, — rzekł. — Poszedłeś pod numer drugi i nie znalazłeś nic prócz wódki. Wprawdzie nikt mi nie powiedział, że to byłeś ty, ale odrazu, gdy mi tylko opowiedziano o tej historji wódką, wiedziałem, że to tylko ty mogłeś być. I odrazu się domyśliłem, że pieniędzy nie znalazłeś, bo gdybyś je znalazł, to byłbyś mi z całą pewnością dał jakoś o tem znać, choćbyś to wobec każdego innego trzymał w tajemnicy. Tomku, coś mi mówi, że my już nigdy tego skarbu nawet nie powąchamy.
— Co ty wygadujesz, Huck! Nigdy nie robiłem doniesienia na właściciela gospody! Przecież wiesz, że w sobotę, kiedy się wybierałem na tę wycieczkę, wszystko tam było jeszcze w zupełnym porządku. Czyś zapomniał, że miałeś tam w sobotę w nocy stać na warcie?
— Nie zapomniałem! Zdaje mi się, że odtąd już cały rok upłynął. To było przecież tej samej nocy, kiedy szedłem krok w krok za Joem aż do domu wdowy.
— Szedłeś za nim?
— Tak, ale słuchaj: ani słowa! Jestem pewien, że mieszaniec pozostawił jakichś przyjaciół, nie chcę ich ściągać na siebie, boby mi mogli kark skręcić. Przecież gdyby nie ja, byłby sobie teraz najspokojniej siedział w Texas.
I Huck w zaufaniu opowiedział całą swą przygodę Tomkowi, który dotąd wiedział tylko o udziale Wallijczyka w tej sprawie.
— W każdym razie, — rzekł Huck, wracając do kwestji zasadniczej, — ten, kto ściągnął z pod numeru drugiego wódkę, ściągnął także i pieniądze. To pewne. Możemy się teraz oblizywać!
— Huck, pieniędzy pod numerem drugim wcale nie było!
— Co? — Huck wpatrzył się badawczo w twarz Tomka. — Czy może znowu wpadłeś na nich trop?
— Huck, one są w pieczarach!
Huckowi zaświeciły oczy.
— Powtórz to jeszcze raz, Tomku!
— Pieniądze są w pieczarach!
— Na Boga, Tomku! Mówisz poważnie, czy żartujesz?
— Tak poważnie, że poważniej już być nie może. Czy chcesz pójść ze mną i pomóc mi je wydostać?
— Oczywiście! To znaczy... jeżeli tam można sobie poświecić i mieć pewność, że się nie zabłądzi...
— Huck, możemy je zdobyć w sposób najłatwiejszy na świecie, bez najmniejszego niebezpieczeństwa!
— To cudownie! Ale skąd wiesz, że pieniądze...
— Czekaj, aż tam będziemy, Huck! Jeżeli nie znajdziemy, dam ci mój bęben i wogóle wszystko, co mam! Przyrzekam ci to!
— Wybornie! na tem można polegać. Więc kiedy?
— Zaraz, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. R jak tam z twojemi siłami?
— Czy to bardzo głęboko w pieczarach? Zaledwie od trzech czy czterech dni wlokę się na nogach i dalej niż milę z pewnościąby mnie nie poniosły. Zdaje mi się przynajmniej, że nie.
— Zwykłą drogą jest przeszło pięć mil. Ale jest jeszcze inna, znacznie krótsza, o której prócz mnie nikt nie wie. Zawiozę cię tam łodzią. Wdół popłynie sama z prądem, a zpowrotem ja będę wiosłował. Nie będziesz potrzebował nawet palcem kiwnąć!
— Więc zgoda, Tomku, chodźmy jak najprędzej!
— Naturalnie. Musimy zabrać trochę chleba, mięsa, fajki, jeden lub dwa woreczki, dwie lub trzy linki od latawców i trochę tych nowomodnych figielków, które nazywają zapałkami. Mówię ci, bardzoby mi się przydały, gdy byłem w pieczarach!
Zaraz po południu „pożyczyli“ sobie chłopcy małą łódź od pewnego obywatela, którego chwilowo nie było przy niej, i wyruszyli. Gdy upłynęli już kilka mil od zatoki obok pieczar, Tomek wyjaśnił:
— Cały ten stromy brzeg od zatoki wdół aż dotąd jest na oko wszędzie jednakowy. Ani domów, ani drzew ściętych do spławu, same tylko zarośla. Ale widzisz tam wgórze jaśniejszą smugę, gdzie ziemia musiała się obsunąć? To jest mój znak. Teraz przybijemy do brzegu.
Wylądowali.
— Z miejsca, gdzie stoimy, mógłbyś kijem dosięgnąć otworu, którym wydostałem się na świat. Ciekaw jestem, czy go znajdziesz.
Huck szukał wszędzie, ale nic nie znalazł. W tedy Tomek podszedł z dumną miną ku zbitej gęstwie krzaków i rzekł:
— Tu! Patrz! Niema chyba drugiej tak cudownie ukrytej dziury na całym świecie. Tylko trzymaj język za zębami! Ciągle noszę się z zamiarem, aby zostać zbójcą, ale brakowało mi właśnie czegoś takiego, gdzie możnaby się kryć, będąc w opałach. Teraz już mamy i nikomu o tem ani piśniemy, dopuścimy do tajemnicy tylko Joego Harpera i Bena Rogersa — bo widzisz, trzeba zebrać bandę, bez tego bowiem sprawa nie miałaby właściwego stylu. „Banda Tomka Sawyera“! To brzmi wspaniale, prawda, Huck?
— O tak, wspaniale! A kogo będziemy ograbiać?
— Mój Boża... każdego... Będziemy czatować na przejezdnych... tak się to zwykle robi.
— I zabijać ich?
— Nie... nie zawsze. Będziemy ich zamykać w pieczarach, póki nie złożą okupu!
— Co to jest okup?
— Pieniądze. Przyjaciele ich będą musieli płacić nam, ile tylko mogą. A jeżeli po upływie roku okupu nie będzie, wtedy będziemy ich zabijać. Taka jest zasada. Nie zabija się tylko kobiet. Zamyka się je, ale nie zabija. One są zawsze śliczne, bogate i okropnie lękliwe. Zabiera się im zegarki i tak dalej, ale zdejmuje się przed niemi kapelusz i rozmawia się z wyszukaną uprzejmością. Nikt nie jest tak grzeczny jak zbójca, o tem możesz się z każdej książki dowiedzieć. Potem kobiety zakochują się w nas, po upływie jednego lub dwu tygodni przestają płakać, a potem nie można się ich wogóle pozbyć. Gdy się je wypędza, ani im się śni odchodzić i natychmiast wracają. Tak jest w każdej książce.
— Tomku, to coś cudownego! To może jeszcze lepsze, niż być piratem.
— Poniekąd lepsze, bo mamy pod ręką dom, cyrk i tak dalej.
Tymczasem dokończyli przygotowań i spuścili się do otworu, Tomek na przedzie. Z trudnością przedostali się na drugi koniec tunelu, przywiązali sznurek i ruszyli dalej. Po kilku krokach byli przy źródle. Tomka przeszedł zimny dreszcz. Pokazał Huckowi koniuszek knota, przymocowany zapomocą kawałka gliny do skały, i opowiadał szczegółowo, jak to on i Becky wpatrywali się w ostatnie drgania płomyka i jego konanie.
Mimowoli mówili szeptem, gdyż samotność miejsca i ciemność działały na nich przygnębiająco. Ruszyli dalej i skręcili w drugi chodnik Tomka, którym szli aż do rzekomej „przepaści“. Przy świetle okazało się, że nie była to przepaść, tylko strome zbocze glinianego wzgórza, mającego dwadzieścia do trzydziestu stóp wysokości. Tomek szepnął:
— Teraz ci coś pokażę.
Podniósł świecę wgórę i mówił:
— Zajrzyj poza ten róg, jak daleko możesz. Czy widzisz co? Tam na tej wielkiej ścianie skalnej — znak zrobiony kopciem świecy.
— Tomku, to przecież krzyż!
— Więc gdzie jest teraz numer drugi? „Pod krzyżem“ co? Właśnie tam widziałem mieszańca Joego, jak trzymał świecę w ręku!
Huck wpatrywał się przez chwilę w tajemniczy znak znieruchomiałym wzrokiem, potem szepnął drżącym głosem:
— Tomku, uciekajmy stąd!
— Co? A skarb tu zostawić?
— Tak, zostawić. Na pewno gdzieś tu wpobliżu jest dusza Joego!
— Ale gdzież tam, Huck, nic podobnego! On przecież straszy z pewnością w miejscu, gdzie umarł, daleko u wylotu pieczar, a to jest pięć mil stąd.
— Nie, Tomku. W to nie uwierzę! On się kręci koło miejsca, gdzie leżą pieniądze. Ja wiem, jak to jest z duchami, a ty wiesz także!
Tomka zaczęła ogarniać obawa, że Huck ma rację. Opanował go niepokój. Wtem przyszła mu zbawcza myśl.
— Słuchaj, Huck! Jacyż z nas głupcy! Przecież duch Indjanina nie przyjdzie tam, gdzie jest krzyż!
Argument ten trafił Huckowi do przekonania i w zupełności osiągnął cel.
— Wiesz, ani mi to do głowy nie przyszło. Oczywiście, że tak! Mamy szczęście, że tu jest krzyż! Więc zjeżdżajmy nadół i zabierajmy skrzynię!
Tomek ruszył przodem. Schodząc wdół, wybijał prymitywne stopnie w glinie. Huck szedł za nim. Obok wielkiej, wystającej skały była mała komora, z której rozchodziły się cztery korytarze. Przeszukali trzy bez rezultatu. O stóp skały odkryli małą niszę, a w niej kilka koców, stare szelki, skórkę ze słoniny i dokładnie obgryzione kości dwu lub trzech kurcząt — ale skrzyni z pieniędzmi ant śladu. Chłopcy szukali wzdłuż i wszerz, ale napróżno. Wreszcie Tomek rzekł:
— Mówił, że pod krzyżem. A to miejsce jest pod krzyżem najbliższe. Nie może być pod samą skałą, bo ta wyrasta jednolicie z podstawy.
Przetrząsnęli wszystko jeszcze raz, wreszcie usiedli zniechęceni. Huckowi nic nie przychodziło do głowy. Po chwili Tomek rzekł znowu:
— Patrz, Huck, tu w glinie są ślady nóg i kilka plam od świecy, ale tylko od tej strony skały — ale tam dalej nic niema. Wiesz, co to znaczy? Jestem przekonany, że pieniądze są jednak pod skałą. Zabieram się do rozkopywania gliny.
— To niezła myśl, Tomku! — powiedział Huck, w którego znowu wstąpiła otucha.
Tomek wydobył scyzoryk, „prawdziwy Barlow“ i zaledwie zagłębił się na cztery cale, natrafił na drzewo.
— Hej, Huck! Słyszałeś?
Huck począł także kopać i rozgarniać ziemię. Odsłonili kilka desek i wyrzucili je. Zakrywały one naturalny korytarz, który prowadził pod skałę. Tomek wcisnął się do środka i starał się oświetlić wnętrze, jak mógł najdalej, ale końca nie było widać. Zaproponował dokładne zbadanie. Schylił się i posunął naprzód.
Wąska czeluść pochylała się nieco wdół. Szedł jej zakrętami najpierw wprawo, potem wlewo, a Huck deptał mu niemal po piętach. Naraz, zwracając się mocno wbok, Tomek zawołał:
— Boże wielki! Huck, patrz!
To była bezwątpienia skrzynia ze skarbem. Spoczywała w małem wgłębieniu, a obok niej próżna beczka od prochu, kilka strzelb w skórzanych futerałach, kilka par starych mokasynów, skórzany pas na ładunki i inne rupiecie, zupełnie zwilgotniałe od ściekającej wody.
— Nareszcie! — zawołał Huck, grzebiąc ręką w zaśniedziałych monetach. — Aleśmy teraz bogaci, Tomku!
— Huck, nigdy nie wątpiłem o tem, że znajdziemy skarb, ale to takie cudowne, że wprost wierzyć się nie chce, żeby to byłą prawdą. Mamy go jednak, to nie sen! Ale nie traćmy czasu, trzeba to stąd zabrać. Pozwól, chcę się przekonać, czy zdołam podnieść sam skrzynię.
Ważyła około pięćdziesięciu funtów. Tomek ruszył ją z miejsca z wysiłkiem, ale nie mógł jej za sobą pociągnąć.
— Odrazu to sobie pomyślałem, — rzekł, — gdy ją wynosili z nawiedzonego domu, widziałem, że musi być okropnie ciężka. Świetny mieliśmy pomysł, że zabraliśmy worki. Po chwili pieniądze były w workach, i chłopcy przywlekli je do skały, naznaczonej krzyżem.
— Zabierzmy jeszcze strzelby i inne rzeczy, — doradzał Huck.
— Co też ty mówisz! To zostanie tutaj. Przydadzą nam się doskonale, gdy się zabierzemy do zbójeckiego rzemiosła. Tymczasem niech sobie tu leżą. Tu będziemy także odprawiali orgje. To wspaniałe miejsce do orgij.
— Co to są orgje?
— Nie wiem. Ale zbójcy wyprawiają zawsze orgje, więc i my też musimy. No, chodź, Huck, dużo nam to czasu zajęło. Musi już być późno. Jestem głodny. W łodzi podjemy sobie i zapalimy.
W gęstwinie krzaków wynurzyli się z pod ziemi, rozejrzeli ostrożnie, przekonali się, że wszystko było w porządku, i po chwili ucztowali w łodzi. Słońce zachodziło już, kiedy odbili i popłynęli wgórę rzeki. W gęstniejącym stale mroku przemykał się Tomek wzdłuż brzegu, gawędząc wesoło z Huckiem. Kiedy wylądowali, zapadła już ciem na noc.
— Huck, schowamy pieniądze w drwalni wdowy Douglas. Wczesnym rankiem przyjdziemy tam, przeliczymy i podzielimy się, a potem wyszukamy sobie w lesie jakiś bezpieczny schowek, aby zakopać pieniądze. A teraz poczekaj chwilkę i uważaj na nie. Ja pobiegnę tymczasem po ręczny wózek Bena Taylora. Wrócę za minutę!
Zniknął i po chwili wrócił z małym wózkiem, Załadował worki, nakrył je staremi łachmanami i ruszył, ciągnąc za sobą cały skarb. Obok domu Wallijczyka stanęli, aby odpocząć. W chwili, gdy wybierali się w dalszą drogę, stary wyszedł i zawołał:
— Hej, kto tam?
— Huck i Tomek Sawyer.
— Doskonale! Chodźcieno ze mną chłopcy, bo wszyscy na was czekają! Naprzód, marsz, żwawo! Wózek ja biorę na siebie. Dawać go tu! A do licha! lekkie to nie jest! Co tam macie, cegły czy żelastwo?
— Żelastwo, — odpowiedział Tomek.
— Tak myślałem. Nasi chłopcy tyle się biedzą i tyle czasu marnują, by uzbierać starego żelastwa za kilka marnych miedziaków, które dostaną w odlewni — a mogliby dwa razy tyle zarobić, najmując się do pracy. Ludzie zawsze są niemądrzy. No, jazda naprzód, a żwawo!
Chłopcy chcieli się dowiedzieć, co znaczy ten pośpiech.
— Teraz nie gadać dużo, dowiecie się u wdowy Douglas.
Huck, jako ten, którego zawsze niewinnie o wszystko posądzano, zapewniał z pewnem zaniepokojeniem w głosie:
— Ależ, panie Jones, myśmy nic nie zrobili!
Wallijczyk roześmiał się.
— Mój kochany Hucku, ja nic nie wiem. Nie mam o niczem pojęcia. Czy może żyjesz w nieprzyjaźni z wdową Douglas?
— Nie! Zawsze żyliśmy w największej zgodzie!
— No więc wszystko w porządku. Czegóż się boisz?
Zanim powoli myśląca głowa Hucka zdołała sobie na to pytanie odpowiedzieć, został już wepchnięty razem z Tomkiem do salonu wdowy Douglas. Pan Jones zostawił wózek pod drzwiami i wszedł za nimi.
Pokój był rzęsiście oświetlony i znajdowali się w nim wszyscy, co w mieście mieli w ogóle jakiekolwiek znaczenie. A więc państwo Thatcherowie, Harperowie, Rogersowie, ciotka Polly, Sid, Mary, pastor, redaktor i wielu, wielu innych, a wszyscy w odświętnych strojach. Wdowa przywitała chłopców z największą serdecznością, do jakiej się można było wogóle posunąć wobec istot o takim wyglądzie, jak te dwie. Bo też byli od stóp do głów ubrudzeni gliną i poplamieni łojówkami. Ciotka Polly ze wstydu zaczerwieniła się jak piwonja, marszczyła brwi i dawała Tomkowi znaki głową. Ale nikt chyba nie był tak zakłopotany, jak oni dwaj. Pan Jones opowiedział: Tomka nie było w domu i chciałem już dać za wygraną, gdy wtem natknąłem się poprostu na obu przed moim domem, więc tak jak stali, przywlokłem ich co prędzej tutaj.
— I bardzo dobrze pan zrobił, — powiedziała wdowa. — Chodźcie ze mną chłopcy.
Wciągnęła ich do sypialni i rozkazała:
— Teraz umyjcie się i przebierzcie. Tu leżą dwa ubrania, koszule, skarpetki, wszystko w komplecie. To dla Hucka — daj spokój chłopcze, nie dziękuj — jedno od pana Jonesa, drugie ode mnie. Przypuszczam, że będą dobre na was. No, ubierajcie się. My poczekamy. Przyjdźcie potem do salonu, gdy będziecie podobni do ludzi.
Po tych słowach wyła z pokoju.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.