Przezorna Mama/Akt I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Bliziński
Tytuł Przezorna Mama
Podtytuł komedja w trzech aktach
Rozdział Akt I
Pochodzenie Komedye
Wydawca H. Altenberg
Data wyd. 1890
Druk W. A. Szyjkowski
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
(Scena przedstawia pokój bawialny. W głębi bardzo szerokie drzwi parapetowe, wychodzące na ganek z wystawką, w którym po obu stronach stoją ławeczki widzialne ze sceny, oraz kilka wazonków z różami oleandrami etc. W głębi widać drzewa i kilka domków. Po obu stronach drzwi parapetowych także w głębi, dwa okna, przez które widać przechodzących. Z prawej strony drzwi boczne. Z lewej kanapa, przed nią stół, na którym albumy, dzienniki etc. Lewa i prawa od widzów).

SCENA I.
Sędzia (w letniem ubraniu, siedzi na kanapie, często zażywa tabakę),
Rządca (stoi w głębi sceny).

Sędzia. Mój Drapiszewski, nie mogę nic innego przypuścić, jak tylko, że to jest zmowa przeciwko mojej kieszeni.
Rządca (zgorszony). A! jak też to może jaśnie wielmożny pan nawet pomyśleć coś podobnego!
Sędzia. Powiadam ci.
Rządca. Ja, znany od lat tylu z przywiązania do jaśnie wielmożnych państwa, miałbym się dopuścić czynu tak krzyczącego.
Sędzia (n. s. śmiejąc się). Uderz w stół, nożyce się odezwą! (głośno) Ale któż tu mówi o Wasanu... ani mi się śniło; stosuję to do Feingolda.
Rządca (n. s.) Domyśla się czegoś
Sędzia. Powiedzże mu wasan, że kpić z siebie nie pozwolę. Raz jeden trafiła mi się potrzeba wziąść naprzód nędzne tysiąc rubli na zboże, to już chce mnie obedrzeć ze skóry. Zkądby tak nagle ceny spadły?
Rządca (przybliżając się). W samej rzeczy, spadają jaśnie wielm. panie!
Sędzia. Już ja się dowiem... a jak się przekonam, że mię oszukał, to zje żyd djabła, jeżeli mu dam kiedy co zarobić.
Rządca. Więc ostatecznie, jakaż decyzja jaśnie wielm. pana?
Sędzia. A no powiadam ci, że mi zabrakło na te głupie wody... więc trzeba już wejść w układ z Feingoldem...
Rządca (j. w.) Dobrze jaśnie wielm. panie... prosto z tąd jadę do miasta i jutro stawię się z nim jeszcze przed południem.
Sędzia. Tak!.. (po chwili zażywając.) Ale słuchajno wasan, nicby nie szkodziło, gdybyś poszedł także do pani.. niby z zapytaniem...
Rządca. Do pani?
Sędzia. No tak, do pani... cóż się dziwisz? jak gdybyś sam nie miał żony...
Rządca. Mam jaśnie wielm panie.
Sędzia. I jesteś nawet, pozwól sobie powiedzieć... pod pantoflem...
Rządca (dotknięty.) Wolne żarty jaśnie wielm. pana...
Sędzia. Jesteś, jesteś, ja ci powiadam, ale też tembardziej powinieneś rozumieć dyplomację... (zażywając) mąż jako pan i głowa domu robi co mu się podoba... ale dla świętej spokojności, musi czasem zdobyć się na jakieś choć pozorne ustępstwo... (rządca chce wychodzić) zażyj tabaki... (n. s.) Biedaczysko, tańcować można mu po głowie.
Rządca (zażywając n. s.) Kocioł garnkowi przymawia, a sam smoli (wychodzi na prawo)

SCENA II.

Sędzia (sam, wstaje i chodząc rachuje półgłosem.) Trzysta korcy... po pięć rubli... to tysiąc pięćset... daje na stół tysiąc, to będzie... (dalej liczy po cichu mrucząc i notuje ołówkiem.) Szkoda... na jesieni wziąłbym drożej, ale cóż robić?... Jejmość przeszastała mi całą gotówkę, i nie wiem, czy mam w kieszeni sto rubli, jak honor kocham, (po chwili) Oj ta Basia! ta Basia! zkąd jej się to wzięło? kobieta, całe życie taka praktyczna... od czasu, jak Mania jest na wydaniu, w głowie jej się przewróciło... powiada, że pobyt tutaj przez lato, jest koniecznym dla szczęścia córki... (bierze klapkę i bije muchy), że ją tu wyda za jakiego księcia udzielnego. Daj Boże! ale ja wątpię.. tym razem podobno Basia się przerachowała... (po chwili.) Zaczęła mi się już umizgać do moich skórek baranich, ale tych nie ruszę choćby mi scenę zrobiła, jak honor kocham. Wolę już stracić coś na zbożu.

SCENA III.
Sędzia, Pani Natręcka, Brylański wchodzą dzwiami wgłębi; ten ostatni we fraku, wierzchnie okrycie zawieszone na ręku.)

Pani Natręcka. Zastajemy, czy nie zastajemy?
Sędzia. A! pani Natręcka... (n. s.) Znowu się z kimciś prowadzi..
Pani Natręcka. Czy sędziuleczek przyjmuje wizytę bez meldowania?
Sędzia (jowialnie.) Ha, cóż mam już robić... nie dałaś mi pani czasu do namysłu.
Pani Natręcka (śmiejąc się.) Zawsze pełen dowcipu... tylko, że mógłby być czasem cokolwiek lżejszy.
Sędzia (podobnież.) Chyba od pani się tego nauczę.
Pani Natręcka (j. w.) O bardzo wątpię... głowa zakuta.. (przypominając sobie.) Ale! (przedstawiając Brylańskiego.) Pan Brylański z Lubelskiego.
Sędzia (kłaniając się z daleka, zimno.) Miło mi poznać...
Brylański (pretensjowalnie.) Towarzysząc pani na przechadzkę, korzystałem z sposobności, aby zrobić znajomość z domem państwa dobrodziejstwa.
Sędzia (j. w.) Mój mości dobrodzieju! (n. s.) Licho mi po tych znajomościach.
Pani Natręcka (cicho do sędziego.) Magnat! milioner, jak pana kocham!
Sędzia (n. s.) Miljoner! (głośno, podając mu rękę.) Bardzo mi przyjemnie... (n. s.) do rzeczy jakiś człowiek... (głośno.) Niechże państwo siadają, bardzo proszę! (siadają wszyscy; do Brylańskiego.) Pan dobrodziej dawno tu już?
Brylański. Od trzech dni.
Sędzia. I na długo, jeżeli wolno zapytać?
Brylański. Zabawię, zdaje się, do jesieni.
Sędzia. Więc na kuracyjkę?
Brylański. O nie, panie dobrodzieju... chociaż słyszałem, że tutejsze wody...
Pani Natręcka (przerywając.) Sędzia jest wyborny... podług niego, nie potrzebując kuracji, nie można już dłużej pobawić u wód.
Sędzia. Ciekaw jestem po co?
Pani Natręcka. A państwo sami, cóż tu robicie?
Sędzia. My... kąpiemy się... to jest, ja, nie, ale żona z Manią (pani Natręcka robi giest powątpienia) jak honor kocham... zapłaciłem przecie za wanny.)
Pani Natręcka. Jeżeli to tak te kąpiele posłużyły Mani, to wydatku nie ma co żałować, bo wygląda prześlicznie i powszechnie się podobała. Istotnie, powinszować państwu córeczki... (do Brylańskiego.) Pan znasz pannę Marję?
Brylański. Miałem przyjemność widzieć zdaleka, na przechadzce.
Pani Natręcka. Gdzież są panie w tej chwili, bo mam do żony interes?
Sędzia. Niewiem, wyszły gdzieś...
Pani Natręcka. Szkoda, wielka szkoda.. (jakby wpadając na myśl) ale prawda!.. sędziulek możesz załatwić ten interes za nią.
Sędzia. Za żonę?.. Prawdę powiedziawszy, wolałbym, żebyś mnie pani skwitowała z tej przyjemności.
Pani Natręcka. Dlaczego?
Sędzia. Już ja wiem.
Pani Natręcka. Przepraszam, nic sędzia nie wiesz. Rzecz jest taka..
Sędzia (niecierpliwiąc się, wstaje.) Ale jak honor kocham!...
Pani Natręcka. Dla Boga! cóż za gorączka! Dowiedz się pan najprzód, o co chodzi... (Sędzia chodzi po scenie, pani Natręcka za nim.) Młody człowiek, pełen zdolności artysta utalentowany, któremu wszyscy przepowiadają świetną przyszłość...
Sędzia. Za pozwoleniem... fortepianista.. prawda?
Pani Natręcka. Tak, wiesz pan już o kim mówię?
Sędzia. O! domyśliłem się zaraz, ten blady z melancholicznem wejrzeniem i wielkiemi kudłami, którego widzieliśmy wczoraj z panią..
Pani Natręcka. Pfe! jakże się pan wyrażasz! fizjognomia bardzo interesująca...
Sędzia (d. s.) Dlatego się też nim interesuje...
Pani Natręcka. Myśląca... a jeżeli maluje się na niej melancholja, to nic dziwnego... nie wiesz, co ten młodzieniec przeszedł w życiu... Najprzód, wyobraź pan sobie...
Sędzia. Prepraszam, ja dokończę za panią... najprzód, przyjechał tu, goły jak turecki święty, i chciałby nabić kabzę.
Brylański (który na znaki Natręckiej, żeby jej pomagał, wstał także.) Chociażby tak było, panie Sędzio, trzeba być wyrozumiałym ze względu na cel. Chce wyjechać za granicę dla dalszego kształcenia się, więc przez udzielenie pieniężnej pomocy, otworzy mu się przyszłość.
Sędzia. Panie łaskawy, pan tu jesteś dopiero od trzech dni, to niewiesz, co się dzieje. Jak honor kocham, dzień jeden nie minie, żeby nieusłyszeć co nowego... to teatr, to koncert, to obiad składkowy, to podwieczorek... dalibóg, ręce trzeba trzymać w kieszeni.
Pani Natręcka. Ponieważ, jak widzę, przez dyskusje nie dojdziemy do celu, więc powiadam wręcz, że młodzieniec ten daje koncert, i pan musisz wziąść trzy bilety, to jest dla siebie i dla swoich pań.
Sędzia. Ani myślę.
Pani Natręcka. Jak pan chcesz; ale żona prosiła mnie o nie, a jeżeli nie będzie mogła być na tym koncercie, albo dostanie miejsca na szarym końcu, to nam tego nie daruje
Sędzia (n. s.) Do djabła!
Pani Natręcka. Odłożyłam umyślnie trzy bilety w pierwszym rzędzie.
Sędzia (po chwili.) Po czemużto?
Pani Natręcka. Po półtora rubla.
Sędzia (dobywając pieniędzy.) A kiedyż koncert?
Pani Natręcka. Za tydzień, a może, jak go poprosimy, to będzie tak grzeczny, że da i drugi.
Sędzia. Ja go prosić nie będę, może być najpewniejszy, oto jest pięć rubli, należy mi się pół rubla reszty.
Pani Natręcka (chowając pieniądze.) Niemam drobnych.
Sędzia. Jakże będzie.
Pani Natręcka. Niech zostanie jako naddatek...
Sędzia. Może pan dobrodziej zmieni?
Brylański Nie mam także drobnych, daję panu słowo.
Pani Natręcka (dając bilety ) Oddajże pan to żonie. A jeżeliby przypadkiem miała już bilety, bo teraz przypominam sobie... kto wie.. czy nie brała już od samego koncertanta... ale to nic nie szkodzi...
Sędzia. Jakto nic nie szkodzi! A cóż ja zrobię z temi biletami?
Pani Natręcka (zgorszona) A! sędzio taka bagatela!
Sędzia (n. s.) Jaka ona dowcipna!
Pani Natręcka. Zatem do widzenia, a nie miej pan do mnie urazy, bardzo proszę. Pomnij, że cel uświęca środki... (podaje mu rękę i wychodzi.)
Brylański (podobnież.) Żałuję bardzo, że tylko tak krótką chwilę mógłem mieć przyjemność... ale na drugi raz, obiecuję sobie wynagrodzić.
Sędzia (zły.) Bardzo prosimy.
Brylański. Dziś, bo jestem tylko asystentem pani w jej wędrówce dobroczynnej (wychodzi.)
Sędzia. Padam do nóg! (sam.) To jest bezczelność, jak honor kocham... (przedrzeźniając) Sędziuleczku, taka bagatela!.. Dobrze mi tak! po co się było wtrącać? interes do żony — to do żony, niech go sobie załatwia... (chowając bilety.) Nie trzeba jej nic mówić o tem...
Pani Natręcka(wracając, skruszonym tonem.) Sędzio, żal mi się zrobiło, żem cię zostawiła w złym humorze... wracam, ażeby go naprawić... (widząc, że Sędzia dobywa bilety.) O nie, to już pańska własność... tylko przynoszę bardzo przyjemną nowinę. (Brylański tymczasem czeka w ganku.)
Sędzia (kwaśno.) Ciekawym.
Pani Natręcka. Przed chwilą przybyła pociągiem pewna osoba dawno nie widziana, młody człowiek, któremu równie pilno złożyć państwu wizytę, jak panu powitać go... (spoglądając w okno.) Założę się, że tylko go patrzeć.
Sędzia (j. w.) Nie umiem rozwiązywać zagadek.
Pani Natręcka (patrząc ciągle w okno.) Osoba, bez której pan tęsknisz.
Sędzia. Ja w tej chwili tęsknię tylko za domem i szlafrokiem.
Pani Natręcka. O! o przybycie tej osoby ucieszy pana więcej, niż widok szlafroka (odchodzi od okna.) No jakże, nie zgadniemy?
Sędzia. Dajże mi pani pokój.
Pani Natręcka. Faworyt! faworyt!
Sędzia. Albo ja wiem. Niemam żadnego faworyta.
Pani Natręcka. Jak to! (spostrzegając Józefa.) Aha! o wilku mowa... a wilk we drzwiach.

SCENA IV.
Sędzia, Brylański (zawsze w ganku, ogląda i wącha kwiaty.) Józef (przechodząc koło niego, kłania mu się z lekka jako osobie nieznajomej co tamten również czyni.) Natręcka.

Sędzia (ucieszony.) Józio poczciwy!.. (ściskając go.) Jak się masz! jak się masz! Niechże cię też!.. a toś nam sprawił niespodziankę! Gdzieś pan tak długo siedział? Spowiadaj się!
Pani Natręcka. Czekajże pan! nie dajesz mu się przywitać ze mną... (do Józefa biorąc go za rękę.) Panie Józefie, proszę na słóweczko.
Sędzia (z pospiechem.) Za pozwoleniem, masz bilet na koncert?
Pani Natręcka (śmiejąc się.) Śliczny przyjaciel! na przywitanie, chce się na nim odbijać. (do Józefa, cicho.) Wiem o wszystkiem i winszuję.
Józef (podobnież.) Czego?
Pani Natręcka. Wszak stryjaszek przeniósł się do wieczności?
Józef. A! na Boga! i tego mi pani winszujesz!
Pani Natręcka. Miljon jest czarującym talizmanem, najboleśniejsze łzy osusza w mgnieniu oka.
Józef. A! to już pani wiesz i o miljonie? tylko że to tam brak troszeczkę do tej cyfry...
Pani Natręcka. W każdym razie, jesteś pan teraz Krezusem.
Józef. Na Boga panią proszę, kiedy już wiesz o wszystkiem, zechciejże zachować to przy sobie. Mam do tego bardzo ważne powody.
Pani Natręcka. Których się domyślam. Bardzo to dowcipnie z pańskiej strony, tylko wartoby się zastanowić, czy się to opłaci. (chce odchodzić.) Ale, ale, żebym dotrzymała tajemnicy, weźże pan bilet... (daje bilet Józefowi który jej płaci.)
Sędzia (który czekał ze swoim, n. s.) Masz tobie!.. złapała go... (gł. z przekąsem.) Piękna z pani przyjaciółka!.. a przyganiać komuś, to jak z płatka...
Pani Natręcka. Może pan jeszcze weźmiesz ze dwa?
Sędzia (odwracając się.) Padam do nóg. (Pani Natręcka odchodzi z Brylańskim.)

SCENA V.
Sędzia i Józef.

Sędzia. Nieznośna baba. Wystaw sobie, wiedząc, że moja żona ma już bilety na jakiś tam koncert, wkręciła mi jeszcze trzy, podstępem. Szkoda że wziąłeś od niej, byłbym ci jeden odsprzedał.
Józef. Mogę wziąść wszystkie trzy — znajdę na nie amatorów... (biorąc bilety) ileż to się należy?
Sędzia. A! z nieba spadłeś człowieku!... Cztery i pół rubla... (biorąc pieniądze n. s.) pół rubla jeszcze i tak tracę... (gł. jakby z skrupułem.) Ale nie zrobi ci to jakiej różnicy?
Józef. O! najmniejszej. Nic nie ryzykuję, bo jestem pewny, że od sprzedam.
Sędzia. Zapewne, tobie łatwiej; ja bo siedzę ciągle w domu. Zawsze dziękuję ci. Nie wyobrazisz sobie, jak tu pieniądze lecą w tej przeklętej dziurze... jak honor kocham, każde wody zagraniczne o pół mniejby kosztowały.
Józef. A czyjaż w tem wina?
Sędzia. Tak, gdyby to zależało tylko od nas, mężczyzn... gdybyśmy byli panami naszej woli... ale te kobiety...
Józef. Panie Sędzio, uderzmy się w piersi... i przyznajmy...
Sędzia (niekontent.) No, no, daj pokój!.. wiem już co chcesz mówić... tylko że to najprzód trzeba wszystko wiedzieć...
Józef (z uśmiechem.) Pocóżeśmy tak słabi?
Sędzia (niecierpliwiąc się.) Ale mój drogi, nie znasz się na tem, będziesz mógł rezonować, jak się ożenisz. Słabi! słabi! przepraszam, jesteśmy silni. Męzczyzna jest panem i głową domu, to nie potrzebuje dowodzenia. Ale dlatego samego.. mówiąc między nami, boć nas tu żadna nie słyszy... ten mąż trzymający wszystko w żelaznej dłoni, czyż może stawać się tyranem kobiety, stworzenia słabego? czy może tak już na każdym kroku odmawiać jej fraszek, w którym ona widzi całą przyjemność? zwłaszcza, gdy zdarzy się, że winien jej pewną wdzięczność, gdy ma dla niej obowiązki... jak ja naprzykład.. (po chwili.) Ty znasz historję mego ożenienia?
Józef. Mniej więcej.
Sędzia Czy opowiadałem ci kiedy?
Józef. Wiem, że pan ożeniłeś się bez posagu, z przywiązania...
Sędzia (krzywiąc się.) No, tak... otóż... (po chwili.) Basia... moja żona, bawiła na rezydencji u swoich wujowstwa... wszak ty znałeś jeszcze nieboszczyka majora?
Józef. Przypominam sobie.. żonę miał podobno sławną piękność?
Sędzia (zapalając się.) A! to była kobieta! ej, takich dziś już niema, gdzietam! tylko.. była zalotna.. ale to przedstawiało się jako jeden wdzięk więcej w oczach młodego wietrznika... O! bo ja, trzeba ci wiedzieć, swojego czasu, byłem... ho! ho!... (kończy znaczącym uśmiechem) no, słowem, zaawanturowałem się. (po chwili oglądając się) tylko, proszę cię, zatrzymaj przy sobie, co ci mówię... (dawnym tonem) Koniec końcem, licho mnie skusiło, że raz napisałem do niej bilecik, i mąż go przejął.. a, trzeba ci wiedzieć, że to był warjat, jak wpadł w gniew... rębacz zawołany, miał ze dwadzieścia pojedynków; możesz więc wyobrazić sobie, jak mi skóra ścierpła, gdy stanął przedemną z bilecikiem w ręku.. Znasz moją zimną krew i odwagę... przecież, jak honor kocham, febra mnie porwała...
Józef. I cóż?... przyszło do pojedynku?
Sędzia. Czekaj!... bilecik na szczęście nie miał adresu, ale zapomniałem o tem w owej chwili... Major spoglądał na mnie... no, jak! spoglądał, to sobie wyobraź... był aż blady z tajonej wściekłości... jednak ja musiałem być jeszcze bledszy... sytuacja jego, bądź co bądź, była lepsza Wreszcie, rzekł do mnie: panie Bonifacy, co to jest? Ale nim się zdobyłem na odpowiedź, najniespodziewaniej wpada Basia, podsłuchująca nas gdzieś podedrzwiami, i rzucając się przed nim na kolana, woła: Wujaszku! daruj nam... ten list jest do mnie!... (po chwili.) Przyznasz, że to była genjalna dywersja, co?
Józef. Zapewne.
Sędzia. Powiem ci otwarcie, że kamień młyński spadł mi z serca i niewiem czy przez wdzięczność... bo nie przypuścisz, żeby ze strachu... ale spojrzawszy na Basię i widząc w niej wybawicielkę, znalazłem ją piękną, cudnie piękną...
Józef. Cóż dziwnego? pani sędzina w swoim czasie musiała być...
Sędzia. Pi!... być może... ale ja jakoś tego niezauważałem.. Mówili, że ma suchoty.. prorokowali jej, ledwo rok życia...
Józef (zdziwiony.) Suchoty?... pani Sędzina?
Sędzia. A tak, wystaw sobie... i to galopujące!... ale to wszystko zginęło jakby cudem po ślubie... Otóż, w owej chwili, tak mi się jakoś dziwnie zrobiło na sercu, że gdy Major zwymyślawszy nas, po sążnistej nauce moralnej, wspomniał o natychmiastowych zaręczynach, nie myślałem się opierać... tembardziej że tym sposobem najlepiej mogłem zbić go z tropu... Osądź więc sam, mój drogi, czy za poświęcenie, jakie dla mnie zrobiła, nie należą się jej z mej strony pewne ustępstwa, względy... no, powiedz.
Józef. Rzeczywiście...
Sędzia. I teraz rozumiesz, dlaczego zostaliśmy tu na drugi sezon, chociaż ja radbym być jednej chwili w domu... (zmieniając ton.) Ale bierz diabli, dajmy już temu pokój... o sobie mi gadaj... No, cóż tam... miałeś podobno jakieś sprawy na Podlasiu?
Józef. Tak interesa familijne.
Sędzia. Siadajno... ot tu, na kanapie, będzie ci wygodniej.. (siadają; częstuje Józefa tabaką.) A prawda! nie zażywasz... (klepie go po kolanach.) Józisko kochane! aleś się też tam wysiedział, niech cię licho weźmie!... A tu ani wiesz, jak cię wyglądano.. Moje kobiety dzień w dzień cię wspominały, szczególniej Mania, jak honor kocham!... a czy tam już przepadł? czy mu się co stało? wystaw sobie, nie dała mi spokojności; ciągle: pisał też ojciec do pana Józefa?.. A czy ja wiem, gdzie on lata! łatwo to mówić.. pisz, ale dokąd? kiedy adresu nawet nie zostawił, (ściska go) poczciwina!
Józef (wzruszony.) Na tyle względów, rzeczywiście nie pochlebiałem sobie zasłużyć.
Sędzia. No, no, nie udawaj skromnisia, bo znasz mnie, i wiesz, co o tobie trzymam. Zawsze mówię, i powtarzam, żeś ty perłą tutejszej młodzieży, jak honor kocham!
Józef. No, to tylko zbytek łaski pana Sędziego.
Sędzia. Przepraszam, przepraszam; oddaję tylko to, co ci się słusznie należy. Bójże się Boga, toć mamy oczy. Umierają ci rodzice, zostawiając wioskę obdłużoną... ty, zamiast puścić ją, tak jakby to dziesięciu zrobiło na twojem miejscu, zabierasz się do pracy... oczyszczasz majęteczek, urządzasz gospodarstwo.. no, a przytem czytasz, pisujesz nawet podobno... oho bratku!.. toś ty opisał w jakiejśtam gazecie Durnickiego... zaraz wszyscy poznali...
Józef. Ale zkądże znowu!... zaręczam że nie... w paszkwile się nie bawię.
Sędzia No, no, zapieraj się albo nie... zawsze jesteś literatem, uczonym.. tego się już nie wyprzesz.. a pokaż mi tu drugiego, któryby tak pracował, jak ty... wszyscy tu młodzi, ilu ich znam, nie warci są rzemyka odwiązać u twojego obuwia. jak honor kocham.
Józef (ujęty.) Szczere Bóg zapłać za poczciwe serce, bo chociaż ono za daleko pana unosi..
Sędzia (przerywając.) Toż ty wiesz już od dawna, że masz we mnie w każdym razie, w każdej potrzebie, prawdziwego przyjaciela (podaje mu rękę.)
Józef (wstając.) Tem większe dzięki, gdyż ja właśnie przybyłem w myśli odwołania się do tej przyjaźni
Sędzia (n. s.) Masz tobie!
Józef (unosząc się.) W tej chwili nadzieja, której iskierka zaledwie tlała, przepełnia moje serce, i wróży mi pociechę, o jakiej nie śmiałem marzyć.
Sędzia (n. s. niespokojny.) Co u djabła? (wstaje także)
Józef (j. w.) Dziś wlała nowe siły w moje piersi raz więc jeszcze panie, stokrotne dzięki za to dobre słowo, jakie wyrzekłeś...
Sędzia (n. s.) Nic nie rozumiem! (gł.) E! co tam, mała rzecz!..
Józef. O! nie panie, nie mała, w czasach, gdy wszystkie serca biją egoizmem. Dobre słowo, ja wyżej cenię od złota.
Sędzia (żywo.) Masz słuszność! wielką słuszność! poczciwości! a wiesz, żeś się urodził na mowcę, jak honor kocham! tak jest, złoto to błoto! pluń na nie! uczucie, serce, to grunt! (całuje go.) we mnie, ot.. masz przyjaciela!.. wierzysz?
Józef. Wierzę całem sercem i ta wiara właśnie upoważnia mnie pragnąć więcej...
Sędzia. Więcej? (n. s.) Powiedziałem: wrócił z tamtąd goły, i chce pożyczyć pieniędzy.
Józef. Łaskawe na mnie względy państwa, ich przychylność w tylu razach mi okazywana, oddawna już pozwalały mi pomyślnie wróżyć o mojej sprawie...
Sędzia (usiłując zrozumieć.) Od dawna?
Józef. Przyuczony wszakże od dzieciństwa niedowierzać zbytecznie szczęściu, w obawie, bym zawodu moich nadziei, nie uczuł zbyt boleśnie, wstrzymywałem się z wyrzeczeniem stanowczego słowa.
Sędzia. To było najmądrzej, co nagle, to po djable.
Józef. Ile walk w sercu mojem stoczyłem, nie zliczę. Była już chwila, że postanowiłem zamknąć w sobie to co czułem i niewyzywać losu... (ściskając jego rękę.) pan jednakże poczciwemi swemi słowy, wlałeś we mnie otuchę i ukołysałeś ostatnie skrupuły.
Sędzia (n. s.) Czuję że jakieś głupstwo zrobiłem, jak honor kocham!
Józef (trzymając ciągle jego rękę.) Wierząc, że mam w panu prawdziwego przyjaciela, pieszczę się dziś tą myślą, że może wolno mi będzie nazwać cię słodszem jeszcze imieniem.
Sędzia. Słodszem imieniem?
Józef (j. w.) Ojca!
Sędzia (nie pojmując zrazu.) Ojca?... jakiego ojca?.. (po chwili.) Aha! (n. s.) Aj... tego nie mogłem przewidzieć... (gł. zakłopotany.) Widzisz kochany panie, co się tyczy tego... jestto.. kwestja... która prawdę powiedziawszy... (nagle krzywiąc się.) Aj!
Józef. Co to panu?
Sędzia. Uf!.. sam nie wiem... kolka, czy coś...
Józef. W boku?
Sędzia. Ehę!... to jest raczej... w głowie... zawrot jakiś... nie dobrze mi... aj, nie dobrze mi.
Józef. Niech pan wyjdzie na świeże powietrze...
Sędzia. Zapewne... (po chwili nagle.) nie... nie!.. (n. s.) poszedłby za mną.. (głośno.) położę się trochę... Mój drogi darujesz...
Józef. A, mój Boże! ze mną pan chcesz być na etykiecie?
Sędzia (cierpiącym głosem.) Muszę się koniecznie położyć... przepraszam cię... do widzenia...
Józef (serjo) Co się tycze słów, które przed chwilą wyrzekłem...
Sędzia (przerywając.) To już tam z kobietami... proszę cię... jakoś, matka... to najstósowniej, jak honor kocham! (n. s.) niech mu się tam same wykręcają... (głośno) tak jest, z kobietami pomów, to najświętsza sprawa... odchodzi na prawo stękając.)

SCENA VI.

Józef (sam śmieje się z goryczą po chwili.) Oj ludzie, ludzie! wiekuiści komedyancil... z życia robicie nędzną farsę, a odegrać jej nawet dobrze nie umiecie... (po chwili.) Więc mogę rachować na jego przyjaźń w każdym razie, wyjąwszy gdyby zaszła potrzeba stwierdzić to czynem.. więc jestem perłą młodzieży, ale córki swej za mnie by nie wydał... I to jest przyszły mój pan teść.., bo ona musi być moją!.. te kilka miesięcy rozłączenia, przekonały mnie jak ją kocham..

SCENA VII.
Józef, Albin (ubrany starannie podług najświeższej mody; wchodzi głębią zostawiając za sobą otwarte drzwi szklanne)

Albin (spostrzegłszy Józefa). Czy mnie wzrok nie myli? Józef!. jak się masz! (ściskają sobie ręce) myśleliśmy, żeś już przepadł, że cie tam gdzie zjedli..
Józef. Żyję jak widzisz...
Albin. Cóżeś tak długo siedział?
Józef. Ha interesa...
Albin (ciekawie.) Podobno ci stryj zachorował?
Józef. Umarł.
Albin Umarł? więc po nim dziedziczysz?
Józef. Nie wielkie dziedzictwo, choćby i tak było; same długi.
Albin. Długi? hm! szkoda.. (n. s.) To lepiej, jestem bezpieczniejszy...
Józef. Cóż ty tu robisz, pijesz wody?
Albin. Ja? przyjechałem się bawić.
Józef. I bawisz się?
Albin. Wybornie, powiadam ci, bal za balem, podwieczorki, rauty, przejażdżki z kobietami... Tylko wiesz co, pustki... nie ma nic..,
Józef. Czego?
Albin. Tego co się to nazywa... pojmujesz mnie... jest wprawdzie kilka panienek niczego, polujących na mężów, ale jakoś im się nie udaje... brak ponęty... (śmiejąc się pokazuje liczenie pieniędzy).
Józef (na pół żartem). Wstydź się, wstydź.. mógłbyś się nie przyznawać do podobnych wyobrażeń...
Albin. A kiedy mi z niemi bardzo wygodnie.. Wszak jest przysłowie, że jak kto sobie pościele, tak się wyśpi... nieprawdaż?
Józef. Więc cóż z tąd?
Albin. To, że młody człowiek, któremu czas już, aby sobie znalazł coś odpowiedniego, musi tak manewrować, aby później nie żałował, że się dał złapać.
Józef (siadając na kanapie). Cóż ty nazywasz złapać się?
Albin. Ponieważ wiem na pewno, że co do przymiotów, cnót, a nawet wdzięków panny, o którą się staram, złapię się najniezawodniej, więc niechże przynajmniej co do i kwestji fundamentalnej, to jest posagu, nie targuję kota w worku.
Józef. Co ty pleciesz, co ty ple!ciesz!
Albin. Mój kochany, tylko nie poetyzuj (siada na krześle na środku sceny).
Józef. A ty nie przesadzaj znowu zanadto, proszę.
Albin. Za pozwoleniem... Dlaczego mając wejść do salonu, gdzie są kobiety, poprawiasz kołnierzyków, przygładzasz włosy, przeglądasz się w zwierciedle? Dlaczego wszedłszy między nie, spojrzeniu nadajesz najprzyjemniejszy wyraz, wysłowieniu tok zupełnie inny, aniżeli ten, jakiego używasz na codzień, zrzędząc na praczkę, lub wymyślając kucharzowi, gdy ci przypali kotlety?
Józef. Dlaczego? sądzę, że przez przyzwoitość.
Albin. Dlatego, że chcesz się wydać innym niż jesteś, innym niż będziesz na codzień w obec jednej z tych samych przed któremi cedzisz wyszukane słówka, skoro już zostanie twoją towarzyszką dozgonną — słowem oszukujesz ją.
Józef. Wyborny jesteś.. cóż dalej?
Albin. Z tego punktu wychodząc, nie mam za złe, że i one niebogi sznurują usteczka, udają trusie i nie pokazują przedwcześnie pazurków. Ale też starając się o pannę, jeżeli zamykam oczy na to wszystko, wiedząc, że najpilniejsze studja niczego mię o niej nie nauczą, to co do wartości realnej, mogę i muszę mieć pewne dane.
Józef. Do którejże z obecnych tu piękności stosujesz te twoje zasady, bo domyślam się, że przybyłeś w celach matrymonialnych.
Albin. Istotnie. Ale wyobraź sobie, co najlepsze, że zamiast wybierać, jak sobie obiecywałem pomiędzy żywiołami napływowemi, tu dopiero u wód, zakochałem się w najbliższej sąsiadce, przekonawszy się, że ona ma najwięcej szans podobania się.
Józef (wstając z żywością). W kim?
Albin (wstając także z emfazą). W nadobnem bóstwie zamieszkującem te miejsca.
Józef (n. s.) W Maryi!.. (głośno) Jakto? nie żartujesz? a ona?
Albin (z ironią). Cóż ty to tak bierzesz do serca?... a! prawda! zapomiałem, żeście wy kiedyś sympatyzowali z sobą.... wiesz co, gdyby owe miliony, o których już coś przebąkiwano, doszły cię były, to kto wie, czybym nie zwinął chorągiewki; obawiałbym się w tobie niebezpiecznego rywala.
Józef (rozirytowany, opryskliwie) Więc bez owych miljonów, to już jestem zerem w twoich oczach!
Albin (n. s) Aj gniewa się... (gł.) Ale gdzież tam! co ci w głowie Józieczku! cenię cię i kocham... (ściska go) tylko zdaje mi się, że jakoś tak... przecie... bez podstawy pewnej o rękę Mani starać się nie będziesz.
Józef (j. w.) Jak to rozumiesz? bez podstawy?
Albin. No, niby... mniej więcej... rodzice dając za córką posag... pragnęliby...
Józef (przerywając). W każdym razie bądź pewien, że jeżelibym, powziął myśl starania się o rękę panny Maryi, meldować ci się nie będę, ani żądać twojego upoważnienia.
Albin (śmiejąc się z przymusem). Ale cóż znowu!... masz zupełną wolność i prawo,.. tak samo, jak ja z mojej strony, spodziewam się... a zresztą w tej kwestji panna Marya tylko może ostatecznie rozstrzygnąć... (n. s) Zgłupiał, jak Boga kocham... (p. c.) Tylko uprzedzam cię, żeby cię to nie uderzyło, że jestem z mojemi paniami na stopie najpoufalszej; przyznano mi prerogatywy patentowanego cavaliere servanto. Byliśmy dopiero co razem na spacerze, ale Mania odbiegła gdzieś z swoją sąsiadką mieszkającą z matką w tym samym domu, z panną Emilją.. a! nudna jest, co prawda, z tą swoją Emilcią! wiecznie są z sobą.. (spostrzegając panny) o, patrz! idą właśnie.

SCENA VIII.
Ciż, Mania i Emilia.
(obie ubrane jak do spaceru, z parasolkami, nadszedłszy od prawej strony, żegnają się w otwartych drzwiach).

Mania Do widzenia, a jak się przebierzesz, to przyjdź zaraz z robótką moja Emilciu... usiądziemy w altanie i pogawędzimy sobie...
Emilia. Dobrze. (odchodzi na lewo).
Mania (wchodząc, do Albina, który postąpił parę kroków ku niej) Slicznie pan pełnisz obowiązek grzecznego kawalera.. zginąłeś nam pan i przyszłyśmy same z Emilką...
Albin. Jakto? zdaje mi się, że przeciwnie..
Mania (spostrzegłszy Józefa z źle tajonem wzruszeniem). Co widzę! zguba się znalazła... pan Józef! witam pana! (podaje mu rękę).
Józef. Jakże mi się pani miewa?
Mania. Jak pan widzisz..
Józef. Widzę, że pani wyglądasz prześlicznie, a ztąd wnoszę, że zdrowie w najpożądańszym stanie.
Mania. Kiedyżeś pan powrócił do domu?
Józef. Wczoraj.
Mania. Wczoraj? i dziś już pan tu jesteś?... Tak, to aż miło! Widzę, że Podlasie pana nie zepsuło, i że jesteś równie grzeczny jak dawniej. Spodziewam się, że będę, miała dokładną relacyę wszystkich przygód, jakie pana przez ten czas spotkały..
Józef. O! pani, nie ciekawego.
Mania. Tylko się pan nie wymawiaj, bardzo proszę. Wiesz pan jak lubię pański sposób opowiadania.
Józef. Pani zawsze łaskawa na mnie.
Mania (innym tonem do Albina zdejmując kapelusz, okrycie etc.) Ale wiesz pan co, żeś pan doskonały.. (do Józefa) Wyobraź pan sobie, poszedł z nami pod tężnie i pogubił nas... (do Alfreda) Gdzieżeś pan podział mamę?
Albin. Mamę? mama została na ławce z panią Dołężyną, a ja poszedłem szukać pań...
Mania. Ślicznieś pan szukał... i nas pan nie znalazłeś i mamę zgubiłeś.
Albin. Ależ powiadam, że mama...
Mania. Że mama może sama wrócić.. to grzecznie...
Albin. Ma wrócić z panią Dołężyną.
Mania Przepraszam, bo pani Dołężyna miała iść gdzieś z wizytą, a mamę nie będzie miał kto prowadzić w taki upał.
Albin. Jeżeli tak, to pójdę i przyprowadzę.
Mania (zimno). Jak się panu zdaje.
Albin (n. s.) Czy to jest luba poufałość, czy też chce się mnie pozbyć? muszę się mieć na baczności. (do Maryni ściskając jej rękę). Wracam w tej chwili (wychodzi prędko).

SCENA IX.
Józef — Mania.

Mania (za Albinem, tak że Józef słyszy). Możesz się pan nie spieszyć... (do Józefa podając mu obie ręce). No witajże mi pan... doprawdy, że stęskniliśmy za panem.
Józef. O pani! gdyby w tem co pani powiedziałaś może na pół żartem, bez myśli, była choć cząsteczka rzeczywistej prawdy, byłbym najszczęśliwszym z ludzi.
Mania. Za pozwoleniem, cofam wszystkie pochwały. Czy to ma być grzecznością, przypisywać mi obłudę, i chęć żartowania w przedmiocie, którego nie potrafiłabym traktować inaczej, jak na seryo?... Wstydź się pan, gniewam się!
Józef. Czy tym razem na żarty?
Mania. Tym razem na prawdę, (innym tonem) Ach i co mam z panem do mówienia!... wystaw pan sobie...
Emilia (we drzwiach). Maniu!
Mania (n. s.) Masz tobie... (głośno) Ah! jesteś już... służę ci... (do Józefa z uśmiechem) Przeszkodziła nam Pójdź pan, zaprezentuję pana ładnej pannie, będziesz nas pan bawił... (biegnie naprzód).
Józef (biorąc kapelusz, do siebie) Gdybym był choć cokolwiek więcej zarozumiały, to przyjęcie usunęłoby wszystkie moje obawy... Ha! zobaczymy... daj Boże, aby to nie było złudzeniem (w chwili gdy ma wychodzić za pannami, które nań czekają, po za drzwiami widać idącego od prawej strony Albina, prowadzącego pod rękę z jednej strony Sędzinę, a z drugiej p. Dołężynę, osobę bardzo otyłą. Przed gankiem puszcza je i ociera pot z czoła. Pani Dołężyna dziękuje mu uprzejmym dygiem i oddala się w lewą stronę. Zasłona spada).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Bliziński.