Przemowa (O! Polaku...)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rajmund Korsak
Tytuł Przemowa
Podtytuł do zbioru Uwagi o śmierci niechybney wszystkim pospolitey Józefa Baki
Data wyd. 1828
Druk w Drukarni przy ulicy Mazowieckiéy Nr. 1349
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEMOWA.

O! Polaku
Współ rodaku,
Czy w kubraku,
Czy w paklaku,
W kapeluszu czy w kapuzie,
Móy Francuzie!
Nadstaw buzię.
I ty tłusty
Niemcze pusty!
Rzuć pekelfleisz i kapusty,
I ty rady czy nie rady
Rzuć menestry, czokolady.
Panie Włochu!
Oto z lochu
Xiążeczkę wydobytą z prochu,

Z myśli pobożną,
W koncept zamożną
Powitay,
Przeczytay,
I sens, ieśli można, schwytay.
Dziś ona wyszła z pod prasy,
Autor zaś iéy w tamte czasy,
Był w Polsce Jezuita,
A Polska rzeczpospolita,
Z któréy teraz kwita.
Proszę, wołam,
Ile zdołam,
Zaklinam cię siaki taki
Ktokolwiek iesteś człowieku,
Chciéy poznać w dzisieyszym wieku,
Dzieło wielkiego Baki.
Tam zobaczysz, iak nasz Baka,
Hippokreńskiego dosiadłszy szłapaka,
Przed sobą pędzi
Na kilka piędzi,

Śmierć z wielką kosą
Nagą i bosą;
Pędzi, mówię, na ziemię,
Straszyć ludzkie plemię.
Patrzcie! iak tén potwór nagi
Straszne wszystkim daie plagi.
Tego porwawszy za szyię,
Kościaną nogą w tył biie,
Tego gdy chwyci za żebra,
Wnet nie pospolita febra,
Zębami,
Szczękami,
Póty dzwoni;
Aż uroni
Duszeczkę,
Lubeczkę,
Jedynaczkę,
Nieboraczkę;
Ach! tak tak
Nieborak.

Na kogo spóyzrzy ponura
Już w gardle tego pleura,
Swe sceny zaczyna,
Swe gorgi wycina
Ostatnie,
Aż w matnie
Człowieka
Z daleka
Porywa
Złośliwa.
Innych znowu tuz, muz, tuz
Już na łbie guz, guz, guz.
Potém przez nabrzmiałe szyie,
Wpadaią apoplexyie,
I w głowie wątory
Jak siano lub wiory,
Zamęcą,
Zakręcą.
Komuś daléy potwór srogi
Gdy podagrę wpędzi w nogi;

Próżno nieborak
Jak rak
Słabą nogą wil, wil,
Nie ma więcéy życia chwil;
Ból w piszczelach strzyk,
Chory nogą bryk.
Tak bez siły
Do mogiły,
Nie włada;
Upada.
Gdy wreście z swoiéy szczodroty
Opatrzy kogo w suchoty,
Wnet gorączki
Jak zaiączki,
Po żyłach biegaią póty,
Aż śmiertelne sprawią poty.
Już kumpie poszły na schaby,
Już wzrok dziki oddech słaby,
Ha pokuso!
Na cię kuso,

Amazonka
Już wędzonka,
Tłusty panicz
Cienki iak bicz,
Bez sposobu
Marsz do grobu.
Lecz czy tylko przez choroby
Śmierć ma na nas swe sposoby:
Nie masz z tą Jeymością ładu
Wszystkich biie bez układu.
I w szkarłaty
Dżga zakaty,
I po suknie
Dobrze stuknie;
I po płótnie
Tęgo utnie.
Gdzie iuż zmierzy ach! ach!
Tam nie próżny strach! strach!
Wielkie chłopy
Gdyby snopy,

O ziemię
Jak brzemię
Z naydaléy
Powali!
Gdzie swoiéy zażyie kosy,
Lecą uszy, palce, nosy;
Gdy zaś przykłada kostura,
Trzeszczą kości; pęka skóra,
I karki,
l barki,
I zęby,
I kłęby
Pomiele w otręby
Człowiecze,
Zawlecze,
Upiecze,
Posiecze,
I sarna uciecze.
Śmierć głośna przez swoie czyny,
Obiegłszy wszystkie krainy,

Jeszcze się chciało Jéymości
Dla iakiéyś okoliczności,
Niespodzianie i pilno
Odwiedzić stolicę Wilno.
W powietrze nietoperza wzniesiona skrzydłami,
Jak bocian robiąc nogami,
Do miasta leci a leci.
Skrzypnęły iędzy wywiędłe sustawy,
Obficie proch z niéy sypie się plugawy;
Bo śmierć mimo wielkiego kłopotu,
Nigdy nie zna uczuć potu,
Lecz im więcéy dozna trudu
Tém więcéy z siebie wyrzuci brudu.
Gdy długą pielgrzymką znużona,
Do murów była zbliżona
Kościół iéy w oczy zaświeci;
Bies iéy podał koncept z pierza
Blisko świętego usiąśdź Kazimierza,
Zatém skromnie iak należy
Siada na kościelnéy wieży.

Przez iakiś przypadek dziwny
Nasz xiądz poeta przedziwny,
Odwiedzić wyszedł xięgarza,
Drudzy mówią, że winiarza;
Co mu dochował przyjaźni wiary.
I miodek miał bardzo stary.
Pewnie go Autor kosztował
Bo mu dzieło dedykował.
O niczém, nie wiedząc wychodzi z komnaty,
A w tém śmierć, która zasiadła na czaty,
Z wieży iak iastrząb spada na gołębia,
I swe pazurki, w karku pobożnym zagłębia.
Baka na tak straszny pozew,
Krzyknął, JEZUS, MARYA, JOZEF!
Jak Jezuita skromnie się ułożył;
Wzniósł oczy w niebo, łapki na krzyż złożył,
Chcąc iednak uciec raptem się zwierci,
A w tém mu xiążka wypadła o śmierci.
Widząc to Larwa rozstworzywszy ziewy,
Krzyknie; co znaczy ten kawał cholewy?

Przeląkł się Autor i zamilkł na chwilę
Rzeknie: nic Pani, to są rubrycele!
Obaczym! wrzaśnie, i w tém zapalczywa,
Z ziemi pobożną xiążeczkę porywa.
Zayźrzy, i czyta, na siebie paszkwili,
A klechu, boday cię diabli wzięli!
Kto ci dał prawo, za pobudką marną
Tak mnie malować czarną?
Ty odrzutku Loioli tak wielkiego męża,
Za to żeś mnie opisał iak węża,
Za koncept nie ladaiaki,
Zażyy śmiertelnéy tabaki.
Próżno nasz Autor exorcyzmy gadał;
Próżno swe dzieło na innego składał;
Próżne wybiegi, trzeba by to słuchać,
Śmierć się nieumie nigdy rozdobruchać,
Ukląkłszy zatém na przeciw świątnicy;
Wzniósł oczy w niebo, zażył ciemierzycy;
W tém gdy mu w nosie srodze zakręciło,
Kichnął, drgnął trzykroć, i iuż go nie było.

Tak tedy mąż pobożny, i poeta wielki,
Który miał w głowie i klepki i belki,
Idąc w niebieski przybytek,
Zostawił dziéło małé,
Sobie na chwałę,
A nam na pożytek.
Prawowierni chrześcianie,
Co na powszechne żądanie
Xięgę tę przebić śmieli,
Jeźli czytelników swych przez to uięli,
Nie pragną innéy nagrody,
Tylko przez bliźniego miłości powody,
Za duszę Autora,
Poezyi Professora,
Jeźli wola będzie czyia,
Zmówić trzy ZDROWAŚ MARYA.
Ja zaś com skłopotał głowę,
Pisząc tak długą przemowę
I Bakę musiałem świecić,
By wam się lepiéy zalecić,

Czy Hanc, czy Franc, czy la, czy de la, czy Lach,
Jak długi do nóg waszych upadam, bach, bach, bach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Rajmund Korsak.