Przemiany (Prus)/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Niebo zasłonięte chmurami ciemno-popielatej barwy; na ziemię pada deszcz rzadki i senny. Błoto w parku, błoto na dziedzińcu. Woda sadzawki z błękitnawej zrobiła się płową z niedobrym połyskiem; drzewa parku wyglądają niby ludzie w płaszczach ciemno-zielonych, przemoczeni i zmarznięci, których siwa mgła przygniata do ziemi.
Józefowi w murowanej oficynie pałacu było zimno, nudno i pusto. Na dziedzińcu zamarł wszelki ruch; tylko o ósmej rano zaturkotała kareta, odwożąca panią Dorohuską i Podolaka do kościoła, a w parę godzin później odezwała się po raz drugi, tym samym tonem, przywożąc ich napowrót.
W chwilę później chłopak wyszedł, chcąc niby rozejrzeć się. Lecz gdy spostrzegł, że w oknie Zosi niema bukietu i tylko deszcz spływa po szybach, jak łzy nieuleczalnego smutku, prędko wrócił do pokoju i zaczął czytać, po raz niewiadomo który, „Klub Pickwicka,“ który jednak dziś nie wydał mu się ani dowcipnym, ani nawet zajmującym.
Więc zamiast kartek książki widział pokój w Kamieniu, duży stół zarzucony podręcznikami szkolnemi i kajetami, tudzież swoich uczniów, Kazia i Stasia, którzy nawet paru minut nie byli w stanie usiedzieć bez kłótni, potrącań się i poszukiwań jakiejś zaginionej książki. Lecz w chwilę później — stół, podręczniki i chłopców zasłoniła mgła, mająca oczy Zosi i szarą barwę jej sukienki. I usłyszał, we własnem sercu, jakby westchnienie tęsknoty, może za spokojnym dworkiem wuja i zajęciami korepetytorskiemi!
Józef dziś z nikim nie rozmawiał. Łoski był zatopiony w czytaniu jakichś pamiętników z roku 31-go, Pomorski przyspasabiał się do wyjazdu, Staś, Andrzej i Byvataky wcale się nie pokazywali. Strach, jak nudno! Pragnął jednej chwili uciec stąd, tylko jeszcze nie był pewny, w którą stronę: do Kamienia, czy do Warszawy?
Wtem, wśród ciszy posępnej i wilgotnej, usłyszał szybkie kroki, naprzód na kamiennej posadzce sieni, potem na żelaznych schodach, wreszcie na korytarzu. Ktoś zapukał do drzwi. Był to służący z korespondencją do Łoskiego. Nauczyciel wziął do ręki list, odłożył książkę, potem znowu chciał zabrać się do studjów, lecz spostrzegłszy, że trzyma w palcach pismo, otworzył je i powiedział: — Dobrze... dobrze! — Ale służącego już nie było.
Teraz Łoski przystąpił do czytania korespondencji.
— Pani Dorohuska — mówił do siebie — ma zupełnie męski charakter... Prosi, ażebym przyszedł... Zaraz, to teraz, co?...
Zerwał się z fotelu i nagwałt zaczął oglądać swoje ubranie przed niewielkiem lusterkiem.
— Kamizelka zapięta... Krawat?... taki sobie... Mój Józiu, spojrzyj też, czy wszystko na mnie w porządku?
— Elegancko!... niech pan powie — odparł Józef.
Łoski chciał wyjść, jak się mówi: „bez niczego.“ Lecz spojrzawszy w okno, oprzytomniał. Więc narzucił letnie palto, włożył kapelusz, wydobył z kąta kalosze, a z poza szafy parasol i wyszedł, powiedziawszy Józefowi: — Dowidzenia!
Na dziedzińcu zapomniał otworzyć parasola; lecz gdy krople deszczu padły mu na twarz, zrobił to i rzekł do siebie, już zupełnie przytomny:
— Ciekawym, czego ona chce ode mnie?... Przez cały czas, jak tu jest, nawet stu wyrazów nie zamieniliśmy ze sobą!
Tak rozmyślając, nie bez cienia niepokoju, wszedł do głównego korpusu; w sieni zostawił mniej więcej przemoknięte szczegóły wierzchniej garderoby i przez marmurowe schody dostał się do lewego skrzydła, po drodze kiwając głową lokajom, którzy do ziemi schylali się przed nim.
„Oho! — pomyślał — znać, że jaśnie pani przemusztrowała służbę.“
Po chwili znalazł się w saloniku, w którym czekała na niego pani Dorohuska i sędzia Turzyński. Łoski powitał ich eleganckim, prawie dworskim ukłonem, wzamian otrzymał życzliwy uśmiech od wielkiej damy, uścisk ręki od pana sędziego i — nie mniej wykwintnie — usiadł na wskazanym fotelu.
— Jestem gotów do usług pani prezesowej — rzekł, wykonywając piękny ruch całą osobą.
Turzyński oparł na fotelu rękę, a na niej głowę i zasłonił oczy dłonią. Spostrzegłszy to, pani Dorohuska lekko zmarszczyła brwi, spędziła uśmiech z twarzy i przybrała się w maskę chłodnej obojętności. Łoski spostrzegł te fizjognomistyczne manewry i znowu pomyślał:
„Czego ona u licha chce ode mnie?“
Dama po chwili odezwała się uroczyście:
— Brat mój, który ma przyjemność znać pana nieco dawniej, i ja, która znam go dopiero od kilku dni, mamy przekonanie, że pan jest nietylko doskonałym wychowawcą, ale i... życzliwym dla naszej rodziny...
Turzyński, nie odsłaniając oczu, kiwnął głową w sposób potakujący; Łoski znowu złożył piękny ukłon.
— Hrabia Brzeski — ciągnęła dama — u którego bawił pan jakiś czas...
— W Brześcianach! — wtrącił rozpromieniony Łoski.
— Otóż hrabia nie może znaleźć dla pana słów pochwały. Ale nawet gdybym nie znała jego opinji o panu, wystarczyłby mi jeden pański aforyzm...
— Mój aforyzm?
— Tak. Pewnego dnia powiedział pan naszemu Stasiowi: — Prawdziwy arystokrata musi nad sobą panować.
— Aha! — uśmiechnął się Łoski, podnosząc ręce na wysokość głowy.
— Kto takie zdania rzuca mimochodem — mówiła Dorohuska — ten zasługuje, ażeby rodzina Turzyńskich wzywała go na narady, że tak powiem wychowawcze i poufne...
— Ehe... he... he!... — chrząknął Turzyński, opierając głowę na drugiej ręce.
— Słucham panią — odezwał się Łoski — Niemały to dla mnie zaszczyt.
— Ale to, o czem będziemy mówili... nie wyjdzie poza nas troje, panie Łoski? — zapytała nieco silniejszym głosem dama.
— Nawet nie potrzebuję przyrzekać! — odpowiedział, podnosząc dwa palce prawej ręki.
— Doskonale. W takim razie zaczynam bez wstępów. Pan, który prawie ciągle obraca się między arystokracją, z pewnością musiał zwrócić uwagę na ten dziwny fakt, że w domu mego brata znalazło się w tym sezonie bardzo... bardzo... bardzo niezwykłe towarzystwo.
— E... he... he!... — odchrząknął Turzyński, opierając głowę na obu rękach i zasłaniając oczy obu dłońmi.
— Przepraszam cię, Zygmuncie — mówiła z ożywieniem dama — ale chyba nie zaprzeczysz, że panna Klęska, jak na młodą panienkę, jest zanadto... śmiała... Że Pomorski, może być znakomity technik, ale nie umie ani kłaniać się, ani siedzieć, ani jeść...
— E... he... he!... — prawie zarżał Turzyński.
— Pozwól, mój drogi! Pan Łoski, jestem pewna, nie powtórzy. Zresztą on sam z pewnością dostrzegł, że towarzystwo takiego pana Permskiego jest niebezpieczne nietylko dla twoich dzieci, ale nawet dla twojej służby... No, a niech pan przyzna, panie Łoski, że panna Sobolewska wychowuje Zosię w taki sposób, jakby chciała mieć z niej dobrą gospodynię, dobrą pielęgniarkę, dobrą pannę służącą, ale nie panienkę z towarzystwa.
— E... he... he!... — odezwał się Turzyński. — Hrabina Sanocka nie ma słów pochwały dla Sobolewskiej.
— Ach, mój drogi! Przecież wiem, że pani Sanocka otwiera w tym rodzaju szkołę dla panienek z dobrych rodzin. Wolno jej być ekscentryczką, ale ja dla Zosi pragnę czegoś innego.
— Phy!... E... he... he!...
— Chcesz co powiedzieć?
— Nic, nic! Proszek w gardle... — odparł Turzyński, zaczesując obu rękoma rzadkie włosy.
— Może ci podać wody?
— Dziękuję, dziękuję... Tylko zbliżmy się do właściwej sprawy.
— Albo pan Byvataky — ciągnęła dama. — Ponieważ mieszka obok mnie, więc uważał za konieczne złożyć mi jednego dnia bilet, a drugiego swoją wizytę. I, co powiesz, kiedy weszłam do salonu, spostrzegłam, że ten młodzieniec przegląda papiery, leżące na stole!
— Ośmielę się zrobić uwagę... — odezwał się Łoski. — Ja sam, mówię to ze wstydem, mam zły zwyczaj dotykać książek czy papierów, leżących obok mnie... Ale, daję słowo, robię to bez intencji, automatycznie.
— Automatyzm rozumiem — przerwała pani Dorohuska — ulegają mu najwięksi myśliciele. Lecz pan Byvataky nie robił tego automatycznie.
— E... he... he!... — odkaszlnął Turzyński.
— Zresztą wszystko mi jedno, byle nie mieszkał w mojem sąsiedztwie i nie składał mi wizyt! — wybuchnęła pani.
— Przejdźmy do sprawy głównej — wtrącił nieśmiało Turzyński.
— Właśnie zrobię to. Lada dzień — mówiła dama — przyjeżdża do nas hrabia Kajetanowicz, nasz kuzyn, człowiek bardzo majętny.
— Bardzo, bardzo! — wtrącił Łoski, podnosząc rękę.
— Majętny, tak. Lecz obok tego zdecydowany konserwatysta, niezwykle bystry obserwator, a złośliwy! a ironiczny!... Spostrzegam na twarzy pańskiej jakby wyraz niedowierzania? Nieprzyjaciele zarzucają mu, że... nie należy do umysłów olśniewających...
— Mówią, że idjota... — szepnął Turzyński.
— Pozwól, mój drogi... tego nie mówi się o tak bliskim kuzynie! — przerwała zirytowana Dorohuska. — Otóż hrabia lada dzień, lada godzinę przyjeżdża i gdyby zastał cały komplet osób, o których mówiliśmy...
— Mówiła pani prezesowa! — wtrącił z najsłodszym uśmiechem Łoski.
— Mógłby się do nas zniechęcić, stanowczo zniechęcić, co, wyznaję, pokrzyżowałoby moje plany.
Zamyśliła się i po chwili, bystro patrząc w oczy Łoskiemu, zapytała:
— Czy nie sądzi pan, że jednak mamy prawo uwolnić tych państwa od dalszych zajęć w Klejnocie?... Rozumie się, zapłaciwszy im należność!...
Łoski spojrzał na nią pytająco.
— Pomorski wyjeżdża do mnie, panna Klęska też do swojej rodziny, tu gdzieś, w sąsiedztwo. Chodzi tylko o pannę Sobolewską, a nadewszystko o tego okropnego Permskiego... Jakby pan to uważał? — mówiła prezesowa.
— Ja?... Ja tylko we własnem imieniu mogę odpowiedzieć, że każdej chwili gotów jestem...
— Ależ panie! — zawołała Dorohuska — pan nietylko nie może opuszczać nas, ale musi zostać. Taki człowiek jak pan jest ozdobą każdego domu.
— Mój przyjaciel Trawiński także...
— Ten, zdaje się, przystojny młodzieniec, który z panem mieszka? Ależ on jest tak dobrze wychowany!... Widziałam, jak rozmawiał z Zosią, i przyszła mi na myśl młoda szlachta z czasów Ludwika XIV-go. Niechże pan zrozumie, że tu nie o was chodzi, ale o te osoby, które pod pozorem kształcenia ludu, bałamucą nam służbę. Buntują!... Kajetanowicz we dwadzieścia cztery godzin wyjechałby stąd.
— Duch czasu! E... he... he!... — odezwał się Turzyński.
— A pan jakiego jest zdania? — nalegała Dorohuska.
— Nie mam honoru znać hrabiego Kajetanowicza, ale bardzo szanuję, bardzo wysoko cenię pannę Sobolewską... Uważam również, że pan Permski jest wybornym nauczycielem dla Stasia.
— To samo mówiłem. Słowo w słowo! — odezwał się stanowczo Turzyński. — Przecie niepodobna z dnia na dzień wyrzucać nauczycieli. I widzę, że pan Łoski jest tego samego zdania. A nawet choćby miał inne przekonanie, zapewne nie podjąłby się pośredniczyć w tak przykrej kwestji.
— Ja? — wtrącił Łoski, kładąc rękę na sercu. — Nigdy w świecie!
— Niech więc zostaną, zobaczymy skutki! — zawołała pani Dorohuska. — Zróbcież przynajmniej to, ażeby pan Byvataky nie sąsiadował ze mną i nie składał mi wizyt i ażeby kleryk, ten Podolak, nie mieszkał obok panny Sobolewskiej i Klęskiej. Cóżby pomyślał ksiądz biskup!
— Dobrze — odparł Turzyński. — Byvatakyego przeniesiemy na dół, a kleryka postawimy przy tobie. Będziesz mogła sprawdzać, czy odmawia pacierze.
Sędzia powstał z fotelu, Łoski poszedł za jego przykładem i pożegnał panią Dorohuską całym szeregiem przepięknych ukłonów. Zdawało się, że, pływając, zabiera się do odlotu; w gruncie rzeczy Łoski zapomocą tych wykwintnych ruchów wypowiedział zadowolenie, że już skończyła się konferencja.
Wysunąwszy się z apartamentów, wtulił głowę między ramiona i zaczął mówić do siebie:
— Fiu! a to pani prezesowa dzielnie bierze się do wymiecenia demokracji z pałacu. Mimo komplimentów, już i ja zacznę myśleć o wyjeździe, a i Trawińskiemu podszepnę. Chociaż chłopak musi w jakiś sposób ukończyć sprawę zapisu. Zresztą pani prezesowa chwali go...
Na schodach spotkał kurjera, czyli chłopca, który przywoził korespondencje.
— Niema czego do mnie? — zapytał Łoski.
— Do wielmożnego pana niema, tylko pan rządca z Kamienia kazał oddać list temu drugiemu panu, co mieszka z wielmożnym panem.
— Widzę, że niesiesz depeszę. Idź... idź...
— Telegram do jaśnie pana — odpowiedział chłopiec.
Przed sienią znowu stali dwaj Żydzi, Himmelblauowie: stary w jedwabnym żupanie, młody w chałacie z cienkiego sukna.
— Przepraszam pana profesora — odezwał się młodszy — czy pan Turzyński jest na górze? Bo tu nie widać żadnego lokaja, a my z pilnym interesem.
— O, macie panowie dzwonek elektryczny — rzekł Łoski, dotykając guzika.
— Poco pan to robi? — odezwał się szybko stary Żyd. — Poco dzwonić? My możemy trochę poczekać...
W jego głosie czuć było zakłopotanie.
— Zaco my mamy czekać? — przerwał młodszy. — Przecie my tu przychodzimy z pieniędzmi, nie po pieniądze.
— Ty, Dawid, jesteś zawsze gwałtowny, a na tym świecie trzeba mieć cierpliwość. Prawda, panie profesorze? — mówił stary.
— Ale trzeba mieć i swoją godność — odparł syn. — Ojciec potrzebuje nauczyć się chodzenia przez frontowe schody.
— Jak uny będą nasze, to my po nich będziemy potrafili. Czy nie mam racji, panie profesorze?
— Tak. Ale trzeba pierwej mieć te schody — wtrącił Łoski.
— Może nie... może tak...
— Jeżeli pani Dorohuska pozwoli — rzekł Łoski, uchylając kapelusza na pożegnanie.
— Pan Bóg jest mocniejszy nawet od pani Dorohuskiej — odparł stary.
— Naco tu Pan Bóg?... Tu my jesteśmy! — wtrącił młody.
— Co się dzieje!... co się dzieje! — mówił do siebie Łoski.
Na dziedzińcu, niedaleko sadzawki, zobaczył skuloną pod parasolem panią Komorowską. Była przemoknięta, rozgorączkowana i miała jakby zapadłe oczy.
— Dzieńdobry panu! — mówiła szybko, podając rękę, która drżała. — Nie widział pan Himmelblauów?
— W tej chwili spotkałem ich w sieni. Już musieli pójść na górę.
— Dzięki Bogu! Nareszcie odbiorę moje pieniądze! Nie zapłacili mi procentów i okroili dwa tysiące rubli. Słyszał pan? Poprostu pani prezesowa skonfiskowała mi dwa tysiące, a pan sędzia milczy! Tak samo zrabowała Wodnickiego, choć na dużo mniejszą sumę. On zgodził się odebrać pieniądze później, z rąk Turzyńskiego; ja wolę dzisiaj, a jutro umieszczę u lepszego wierzyciela,
— U Himmelblaua? — spytał Łoski.
— U Piotra Nie-zna-nego — szepnęła pani Komorowska.
— Czy podobna?
— Jedyny człowiek uczciwy... Tamci — banda!
I pobiegła na górę zirytowana.
Gdyby nie deszcz, który zresztą począł się zmniejszać, Łoski poszedłby do parku, aby tam pod wiekowemi drzewami przetrawić i uporządkować mnóstwo wrażeń, jakich dziś doznał. Ponieważ jednak spływająca z nieba wilgoć nie usposabiała do rozmyślań, więc przezacny nauczyciel wrócił do siebie. Na progu pokoju Trawiński powitał go okrzykiem:
— Mamusia pisała! kłania się panu. Mówi, że ma pyszny humor i wybiera się na kilka dni do swojej kuzynki, gdzieś pod Radomiem... Ale najważniejsza wiadomość, niech pan zgadnie jaka?
Łoski zamyślił się; nagle podrzucił głowę i odparł:
— Pewno o zapisie Władysława Turzyńskiego?
— Gorzej! Był, niech pan sobie wyobrazi, u mamusi adwokat, wie pan czyj? Nieznanego! Pomijam szczegóły rozmowy, komplimenty. Ostatnie zaś słowo jest takie: pan Nieznany gotów oddać nam w każdej chwili piętnaście tysięcy rubli z procentami, czyli osiemnaście tysięcy rubli gotówką.
— O tem już kiedyś była mowa.
— Niech-no pan słucha dalej — ciągnął Józef. — Otóż mamusia cały ten kapitał przeznacza do mojej wyłącznie dyspozycji. Mówi, że jej wystarczy to, co otrzymała po tatce. A ponieważ ja w którymś liście zrobiłem wzmiankę, ażeby (jak pan mówił) nie wiązać się z panem Nieznanym i nie zrywać z Turzyńskimi, więc mamusia pisze, że zrobi tak, jak ja postanowię. Jeżeli zechcę wziąć pieniądze od Nieznanego — weźmiemy; jeżeli zechcę procesować go na współkę z Turzyńskimi, będziemy go procesowali.
Łoski oburącz schwycił się za głowę i potargał włosy.
— Głupia historja — rzekł — kojarzyć się z chronicznym bankrutem. Zaczynam myśleć, że Turzyński nigdy nie wyjdzie z długów, nigdy ich nie przestanie zaciągać, chociażby tu przyjechały jeszcze ze dwie siostry cioteczne a bogate.
— Ale on ma dzieci — wtrącił Józef, mimowoli rumieniąc się. — Ma dzieci, których nie wypada opuszczać... Chciałem powiedzieć: przeciw interesom których mnie nie wypada stawać.
— A cóż tobie znowu? — przerwał Łoski. — Choćby sędzia jeszcze parę razy zbankrutował, Staś ani Zosia nie zginą. Mój kochany, poza nimi stoją potężne rody, wobec których ty z twoimi kilkoma tysiącami jesteś kroplą wobec jeziora.
— Ale czy wypada mi łączyć się z ich najgorszym wrogiem, mnie, który zasiadam razem z nimi do stołu i ciągle odbieram od nich dowody życzliwości? Ja mam uczucie, że tu chodzi nietyle o pieniądze, ile o mój honor. Coby oni powiedzieli, gdybym pod ich dachem, czy na ich terytorjum, układał sobie plany porozumienia z człowiekiem, którego oni nienawidzą, gardzą nim...
— Honor!... nienawiść!... pogarda!... Aj! oj! oj!... W co ty się plączesz? — zawołał Łoski, znowu chwytając się za głowę.
— W nic się nie wplątałem! — odparł podniecony Józef. — Czy już pan nie pamięta, że sam ostrzegał mnie, ażeby być ostrożnym z Nieznanym?...
— Prawda, ale wówczas myślałem, że ten pan Nieznany może być awanturnikiem, nawet hultajem. Obecnie jednak słyszę z różnych stron, że to człowiek uczciwy, że był najserdeczniejszym, jeżeli nie jedynym przyjacielem i opiekunem Władysława Turzyńskiego i że zapis jest najlegalniejszy. Zmarły chciał nietylko tego, ażeby Nieznany odziedziczył po nim cały majątek, ale jeszcze, ażeby Zygmunt Turzyński nie dostał nic po nim... To głęboko zawikłana historja i znowu na dnie leżą długi. Zygmunt niemało napożyczał od brata, nie dbał o niego, szykanował... Ale o tem nie mówi się.
— Więc cóż pan chce, ażebym robił? — pytał wzburzony Józef.
— Czekaj, nie śpiesz się... W tych czasach musi się wyjaśnić dużo rzeczy.
— Przecież gdyby Turzyńscy nie mieli prawa do spadku, nie występowaliby z procesem?
Łoski machnął ręką.
— Podnieca do procesu Dorohuska, która nie może wyobrazić sobie, ażeby Turzyce nie należały do Turzyńskich. Zresztą liczy baba na swoje, podobno ogromne, stosunki. A że jeszcze znalazł się adwokat w rodzaju Byvatakyego...
— Cóżto za facet?
— At! Podobno genjusz, gdy chodzi o matactwo. I kto wie, czy taki nie wygra, przy pomocy owych stosunków Dorohuskiej. Ale czy tobie wypada włazić w podobną kaszę, to znowu inny rozdział przepisów honorowych.
— Cholera! — syknął Józef, rzucając się na krzesło.
— A widzisz! Dlatego radzę ci nie śpieszyć się, ale przypatrywać biegowi wypadków spokojnie. Czy ty, małe ziarneczko, połączysz się z Turzyńskimi, czy nie połączysz, oni proces przeprowadzą i, jeżeli jest do wygrania, wygrają na pewniaka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.