Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chociaż chłopak musi w jakiś sposób ukończyć sprawę zapisu. Zresztą pani prezesowa chwali go...
Na schodach spotkał kurjera, czyli chłopca, który przywoził korespondencje.
— Niema czego do mnie? — zapytał Łoski.
— Do wielmożnego pana niema, tylko pan rządca z Kamienia kazał oddać list temu drugiemu panu, co mieszka z wielmożnym panem.
— Widzę, że niesiesz depeszę. Idź... idź...
— Telegram do jaśnie pana — odpowiedział chłopiec.
Przed sienią znowu stali dwaj Żydzi, Himmelblauowie: stary w jedwabnym żupanie, młody w chałacie z cienkiego sukna.
— Przepraszam pana profesora — odezwał się młodszy — czy pan Turzyński jest na górze? Bo tu nie widać żadnego lokaja, a my z pilnym interesem.
— O, macie panowie dzwonek elektryczny — rzekł Łoski, dotykając guzika.
— Poco pan to robi? — odezwał się szybko stary Żyd. — Poco dzwonić? My możemy trochę poczekać...
W jego głosie czuć było zakłopotanie.
— Zaco my mamy czekać? — przerwał młodszy. — Przecie my tu przychodzimy z pieniędzmi, nie po pieniądze.
— Ty, Dawid, jesteś zawsze gwałtowny, a na tym świecie trzeba mieć cierpliwość. Prawda, panie profesorze? — mówił stary.
— Ale trzeba mieć i swoją godność — odparł syn. — Ojciec potrzebuje nauczyć się chodzenia przez frontowe schody.
— Jak uny będą nasze, to my po nich będziemy potrafili. Czy nie mam racji, panie profesorze?
— Tak. Ale trzeba pierwej mieć te schody — wtrącił Łoski.
— Może nie... może tak...