Przemiany (Owidiusz)/XLIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Owidiusz
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Przemiany
Życie i poezja Owidjusza
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bruno Kiciński
Tytuł orygin. Metamorphoseon, Libri Quindecim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLIII. Ceiks i Alcyone.

Przelicznemi cudami i brata[1] przemianą
Gdy już Ceiks nieszczęsną duszę miał stroskaną,
Wierząc w pociechy ludzkie i święte wyrocznie,
Do świątyni, do Klaros, chce płynąć niezwłocznie.
Nie może iść do Delfów, bo zdradne zasadzki
Knuł na gościńcu do nich Forbas świętokradzki.
Pierwej się jednak zwierza wiernej Alcyonie.
Na tę wiadomość serce zadrżało jej w łonie,
Twarz zbladła, łzy zrosiły jej lica różowe;
Chciała mówić, łzy długo tamowały mowę.
Wreszcie rzekła te słowa wśród westchnień i trwogi:
»Cóżem ci przewiniła, powiedz, mężu drogi!
Ach, gdzież jest twoja dawna troskliwość o żonę?
Już spokojnie odjeżdżać możesz Alcyonę?
Już chętnie na daleką wybierasz się drogę?
Bardziej ci nieobecna podobać się mogę?
Gdybyś przynajmniej podróż na lądzie odbywał,
W smutku tylko, nie w trwodze czasby mi upływał.
Lecz drżę na widok morza bezdennych odmętów.

Nieraz patrzę na szczątki rozbitych okrętów,
Nieraz czytam napisy, choć na próżnym grobie[2].
Ach, nie ufaj nadziei. Nie pomoże tobie,
Że Eola masz teściem. On z woli Jowisza
I morze uspokaja i wiatry ucisza;
Lecz te, raz wypuszczone, gdy rozedmą wały,
Wszystko rwą w nagłym pędzie, pustoszą świat cały,
Wstrząsają nawet bogów nieśmiertelnych domy
I borykając się z sobą, zapalają gromy.
Poznałam je u ojca, jeszcze będąc mała;
Tem więcej się ich lękam, żem ich moc widziała.
Gdy cię zmiękczyć nie mogą me łzy i zaklęcia,
Gdy już zgubnego nie chcesz zmienić przedsięwzięcia,
Przynajmniej, luby mężu, nie zostawiaj żony.
Znosząc trudy, na które będziesz wystawiony,
I pewna, że lub z tobą żyć będę lub zginę,
Powiedz, jakążbym miała bojaźni przyczynę?«
Żal wiernej Alcyony serce męża wzrusza,
Równą ku niej miłością pała jego dusza.
Lecz Ceiks ani nie chce zaniechać podróży,
Ani żonę brać w drogę, co nieszczęście wróży.
Chciał balsamem pociechy ulżyć jej boleści,
Ale już się nadzieja w jej sercu nie mieści;
Ta ledwie obietnica jej duszę posila:
»Przykra nam kochającym oddalenia chwila;
Więc przysięgam, jeżeli los chęci me spełni,
Wprzód się wrócić, nim księżyc dwakroć ujrzysz wpełni«.

Wraca słodka otucha z temi męża słowy;
Lecz, gdy już w porcie okręt obaczy gotowy,
Przelękła się, nieszczęsna: tajne jakieś głosy
Zdają się jej zwiastować smutne męża losy.
Żegna go wreszcie smutno, wylękła i blada,
Ostatniem pozdrowieniem i zemdlona pada.
Radby już spóźnić odjazd Ceiks zatrwożony,
Lecz go czeladź przemocą odrywa od żony;
A gdy do silnych piersi przyłożyła wiosła,
Prując bałwany, okręt od lądu odniosła.
Wkrótce się Alcyone z omdlenia ocuca,
Smutna, łzami zalana, wzrok na męża rzuca:
Stał na pokładzie, ręką przesyłał uściski.
Odsyła mu uściski, gdy był jeszcze bliski;
Póki dojrzeć go mogła na morzu szerokiem,
Póki okręt nie zniknął, ścigała go okiem.
Gdy znikł okręt, z żaglami jeszcze się żegnała;
Gdy znikły żagle, wraca do domu struchlała,
Lecz dom jej, pusty, smutny, a każde spojrzenie
Gorzkie szczęścia dni zeszłych obudzą wspomnienie.
Płynie okręt; wiatr lekko pędzi go po fali,
Szypry wiosła wiszące na bok poskładali,
Biegły zaś sternik reje do góry podciąga,
I chwytając wiatr rączy, do pracy zaprząga.
Już pewnie przepłynęli pół morskiej przestrzeni,
Prawie równo od lądów[3] obu oddaleni,
Gdy pod noc morskie wzdymać zaczęły się piany
I silniej na odmęty dął Eur rozhukany.
»Ściągnąć reje, spiąć żagle, brać się do obrony!«

Woła głośno na szyprów sternik przerażony.
Wiatr przeciwny, szum morza, nawałnica dzika,
Siejąc trwogę wokoło, tłumią głos sternika.
Lecz szypry śpieszą sami: część luki zakrywa,
Wiosła powyciągawszy, inna żagle zrywa;
Ów z nawy czerpa wodę, morze w morze leje.
Co gdy się, lubo prędko, lecz bez ładu dzieje,
Burza rośnie, wiatr z wiatrem toczy srogą wojnę,
Przewracając aż do dna morze niespokojne.
Co czynić? Co rozkazać? Jakiej dodać rady?
Sam wyznaje, że nie wie, sternik z trwogi blady;
Nad sztukę górę wzięła żywiołów przewaga.
Tymczasem skrzyp powrozów, krzyk mężów się wzmaga,
Woda szumi po wodzie, grzmią w powietrzu gromy,
Wzdyma się aż do nieba ocean poziomy
I zdaje się, że chmury falą swoją trąci;
Już to, gdy się żółtemi piaskami zamąci,
Ich ma kolor, już czarny, jak Styksu bałwany,
Już bieleje, pokryty szumiącemi piany.
Tyluż okręt Ceiksa nagłych doznał przemian:
To już w górze, jak z nieba, na krainy ziemian
I w otchłań morza zda się spoglądać zuchwale,
Już to zepchnięty w przepaść, nękany przez fale,
Korne wznosi wejrzenie na niebianów kraje,
To falą w bok trącony, straszny trzask wydaje.
Jak gdy żelazny taran, albo pocisk z kuszy
Odważnych oblężeńców twarde mury kruszy,
Lub jak po długiej walce, rozerwawszy sieci,
Na przeciwne oręże lew zjuszony leci:
Tak choć mu wód i wichrów grozi przemoc dzika,
Leci okręt i z nimi śmiało się potyka.

Lecz już wypadły kliny[4], wśród rozpękłych bali
Wciska się zgubna woda natarczywej fali.
Deszcz gęsty leje, niebo zda się w morze wchodzić,
A morze rozhukane w gwiazd sklepienie godzić;
Tak z powietrznemi morskie mieszały się wody.
Zstąpiła noc ponura z łona niepogody,
Ciemnością nawałnicy kojarząc swe cienie.
Grom je tylko oświeca i błysku płomienie;
Rozumiałbyś, że wody ogniem z nieba płoną.
Uderza wreszcie bałwan w nawę wydrążoną,
A jak żołnierz waleczny i wyższy nad ciury,
Choć daremnie szturmował nieprzyjaciół mury,
Ufa jednak nadziei i zagrzany chwałą,
Bierze okop, choć przy nim wielu śmierć spotkało:
Tak, choć groźne bałwany cisnęły się rzędem,
Jedeh z nich wzbił się w górę i z silnym zapędem,
Póki brzegów i środka nie zalał do szczętu,
Nie przestał do wątłego cisnąć się okrętu.
Zbledli na nim wędrowcy; ten już w głębiach tonie
Ci chwytają się masztu; trwoga w każdem łonie
Jest taka, jak wśród twierdzy w nieszczęsnych mieszkańcach,
Gdy widzą nieprzyjaciół w bramach i na szańcach.
Krzepnie odwaga w sercu, sztuka jest bezsilną,
W każdym bałwanie wody śmierć widzą niemylną.
Ten łez wstrzymać nie może, ten szczęsnymi zowie,
Którym nie odmawiają pogrzebu bogowie;
Ten ręce wznosi w niebo, oczom utajone,
Ów opłakuje braci, rodziców i żonę;

Tym smutny obraz dzieci żal okropnie kryśli,
Ceiks za żoną tęskni, o niej jednej myśli,
Za nią wzdycha, a przecież szczęśliwym się mniema,
Że drogiej Alcyony teraz przy nim niema.
Chce raz jeszcze ojczyznę pożegnać wejrzeniem,
Złączyć westchnienie do niej z ostatniem westchnieniem.
Lecz gdzież ją ujrzeć zdoła? I ciemność i burza
W cieniach podwójnej nocy cały świat zanurza.
Silny wicher maszt łamie razem z nawy styrem,
Bałwan, wzdąwszy się na nie, i skręcony wirem,
Z dumą zwycięscy patrzy na niższych wód łono.
Jakgdyby górę jaką, z posad wyruszoną,
Wszechwładny cisnął w morza bezdenne otchłanie,
Z takim łoskotem okręt zapadł w oceanie.
Z nim tonie część wędrowców, nie ujrzą już słońca,
W morzu przeznaczonego doczekawszy końca;
Inni na szczątkach nawy chcą życie zachować.
Tą dłonią, którą Ceiks zwykł berło piastować,
Chwyta się deski. Próżno ojca, teścia wzywa,
Zawsze mu jest na oczach żona nieszczęśliwa,
Pragnie, by wiatr przynajmniej przyniósł jego ciało
Na jej brzegi, by pogrzeb z rąk przyjaznych miało.
Gdy płynącemu grożą bałwany wzburzone,
O Alcyonie mówi, wzywa Alcyonę,
Jak gdyby miał nadzieję, że jej imię samo
Będzie dla wzdętej fali dość potężną tamą.
Wtem bałwan, spiętrzon, runie i męża pochłania.
Ojciec[5] w onym dniu ciemny był do niepoznania,

Bo gdy mu los okrutny z Olimpu zejść wzbroniły
Przynajmniej ciemną chmurą twarz sobie zasłonił.
Niecierpliwie dni liczy Alcyona czuła,
Jeszcze jej sroga pewność nadziei nie truła.
Dla małżonka i siebie przysposabia szaty,
Marząc wciąż o powrocie, nie przypuszcza straty.
Wszystkim bogom ofiary paliła i wonie;
Ale najwięcej darów składała Junonie
I za lubym małżonkiem, co już nie był żywy,
Błaga ją przed ołtarzem w modlitwie żarliwej,
By wrócił, zdrów i wierny. Niestety, bogini
Z tylu jej próśb ostatniej[6] ledwie zadość czyni.
Widząc, że jej za zmarłym próżne niesie dary,
Rzekła Juno, czczej nie chcąc przyjmować ofiary:
»Irys, posłanko moja, z wierności mi znana,
Przenieś się w mgnieniu oka do zamku snów pana,
Niech ześle sen, w Ceiksa postać obleczony,
I los jego objawi oczom Alcyony«.
Irys, którą stufarbna przyozdabia szata,
Uniesiona od wiatrów, powietrze przelata,
Zakreślając na niebie łuk miły dla oka.
Jest przy kraju Cymmerów jaskinia głęboka;
Wykutą w gór wnętrznościach zgraja snów zaludnia.
Nie przeziera tam słońce z wschodu ni z południa
Ani z zachodu nigdy i tylko mgły szare
I zmierzch niepewny czasem oświeca pieczarę.
Ni tam kiedy ptak czujny jutrzenkę obudzi,
Nie słychać dźwięku głosów ani rozmów ludzi,
Ani przerwie milczenie jęk smutku lub bolu;

Pies wierny i wierniejsze stróże[7] Kapitolu,
Ni zwierz słyszeć się daje, ani wiatr zuchwały.
Mieszka tam cichość niema; jednakże z pod skały
Szumi letejska woda,[8] a w biegu leniwa,
Spadając po kamykach, do spoczynku wzywa.
Podwoje od tej groty zarosły dokoła
Płodne maki i różne niezliczone zioła,
Z których soków Noc zbiera balsamy uśpienia
I sieje snu rozkosze na wszystkie stworzenia.
Drzwi, którychby skrzyp przykry mógł przeszkadzać komu,
Ani żadnego stróża niema w całym domu.
Lecz w środku stoi łoże, zrobione z hebanu,
Czarne, puchem najmiększym usłane snów panu;
Na niem gnuśnie rozciąga swe znużone ciało.
Tyle snów w różnych kształtach przy nim spoczywało,
Ile ziarn piasku morze na brzegi wyniesie,
Ile jest kłosów w polu, ile liści w lesie.
Tam gdy wchodzi i ręką snów zgraję roztrąca
Tysiącznemi kolory Irys jaśniejąca,
Blask oświecił jaskinię; tem światłem rażony,
Zaledwie otwarł oczy bożek rozmarzony,
Gdy głowa ociężała na piersi mu spadnie.
Podniósł ją, znowu spadnie; wreszcie ją zagadnie,
Ocucony, poznawszy, z czem nowem się jawi.
A Iryda poselstwo w te słowa odprawi:
»Śnie, co darzysz spoczynkiem, koicielu boski,
Ty łagodny, przed tobą uciekają troski;
Dziennym trudem zwątlone zmysły, bożku miły,

Ty rzeźwisz, ty do pracy nowe dajesz siły:
Ześlij sen, coby różne umiał przybrać twarze,
Jak Ceiks niechaj żonie los męża ukaże.
Tak chce Juno«. — Spełniwszy Irys polecenie,
Uciekła, bo już czuła słodkie snu znużenie,
Już jej zmysły zaledwie oprzeć mu się mogą;
Znika więc i tą samą wraca w niebo drogą.
Z tylu snów, co jaskinię wokoło zaległy,
Bóg wybrał Morfeusza; on nad wszystkich biegły,
W chodzie, w udaniu twarzy, w przejęciu postaci
Żaden Morfeuszowi nie wyrówna z braci.
On i ubiór i słowa zręcznie dobrać umie.
Tylko w ludzi się zmienia. — Jest inny w snów tłumie,
Który w postaci zwierza, ptaka, węża łudzi;
W niebie zwie się Icelos[9], Fobetor u ludzi.
Trzeci, rzeczy nieżywych umie przyjąć postać;
Może ziemią, kamieniem, wodą, drzewem zostać;
Imię jego Fantazos. Ci królów komnaty,
Inni zwiedzają ludu ubogiego chaty.
Bożek snów ich pominął i tylko przeznacza
Morfeja na Junony rozkazów tłumacza.
Skinął i na wezgłowie gdy twarz złoży gnuśnie,
W miękie wpada drżymanie, nim rozkosznie uśnie.
Morfeusz spełnia rozkaz i skrzydły lekkiemi
Mimo cienie przebiega do hemońskiej ziemi[10],
Bierze postać Ceiksa, bez szaty, zmieniony,
Blady staje przy łożu biednej Alcyony;

Z brody i włosów woda strugą dużą ciekła.
Stojąc nad łożem, mara zapłakana rzekła:
»Nie poznajesz Ceiksa, nieszczęśliwa żono?
Mamże twarz aż tak bardzo przez śmierć odmienioną?
To nie mąż twój przed tobą, ja, cień tylko stoję.
Na nic mi się nie zdały tkliwe modły twoje:
Zginąłem. Już się nie łudź nadzieją powrotu,
Burza mię zaskoczyła. Wśród piorunów grzmotu,
Gdy na Egejskiem morzu silny wicher wionął,
W bezdennych wód przepaściach mój okręt zatonął.
Próżno cię wołam, fala zalała mi usta.
Co słyszysz dziś ode mnie, to nie jest wieść pusta,
Nie niepewne osoby przynoszą ją tobie:
Widzisz, słyszysz mię, żono. Wstań i na mym grobie
W smutku uroń łez kilka, nie szczędź mi pogrzebu
I opłakawszy, smutna, wypraw do Erebu«.
Mówił głosem Ceiksa; westchnienia, łzy, jęki,
Udał nawet Morfeusz poruszenia ręki.
Wzdycha, wyciąga we śnie dłonie Alcyona,
Zamiast ciała cień tylko przyciska do łona.
»Stój, mężu — woła — zostań, pójdę z tobą razem!«
Przelękła własnym krzykiem i męża obrazem,
Ocknęła się, podnosi i patrzy w tę stronę,
Gdzie się jej pokazało widmo ulubione.
Na jej głos z światłem w ręku biegną służebnice;
Ona, nie widząc męża, własne bije lice,
Bije piersi, drze szaty, rwie włosy w rozpaczy.
Pytana, tak piastunce powód łez tłumaczy:
»Niema już Alcyony, niema! Precz ode mnie!
Pójdę za mym Ceiksem: nie cieszcie daremnie!
Ceiks zginął na morzu — był tu — już po zgonie —

Widziałam, chciałam wstrzymać, wyciągałam dłonie;
Lecz cień znikł — cień prawdziwy — poznany odrazu —
Choć nie miał w oczach, w ustach dawnego wyrazu.
Stał przy łożu, tu, nagi, przemokły i blady!« —
To mówiąc, patrzy wkoło, czy znać jakie ślady —
»Przeczułam to nieszczęście, gdy smutna i trwożna,
Przestrzegałam, iż wiatrom zaufać nie można.
Gdyś się na śmierć narażał, mnie z sobą wziąć było,
Z tobą niebezpieczeństwa, śmierć byłaby miłą,
I nie znając rozdziału, nie tknięta żałobą,
Spokojnie wszelkie losy dzieliłabym z tobą.
Daleka od rozbicia, uległam rozbiciu;
Nie zginęłam, a przecie już po mojem życiu.
Próżnobym jeszcze chciała walczyć z udręczeniem:
Od morza myśl mię sroższa zabija wspomnieniem.
Posłuszna losom, wierność poprzysięgam tobie,
Będę ci towarzyszką, a lubo nie w grobie,
Przecież nagrobkiem z tobą będę połączona;
Choć się nie znajdą zwłoki, znajdą się imiona«.
Westchnienie i żal ciężki więcej mówić wzbrania,
A każde prawie słowo przerywają łkania.
Już był dzień; idzie z domu drżąca i nieśmiała
Na brzeg, gdzie raz ostatni Ceiksa żegnała.
»Tu zatrzymał się — rzekła — tu przeczuciem tkniętą
Pocieszał i całował, aż kotwę podjęto«.
Tak okiem i wspomnieniem ścigając po morzu
Widzi coś płynącego w dalekiem przestworzu;
Zdawało się podobnem do ciała człowieka,
Lecz go nie można było rozpoznać zdaleka.
Aż kiedy się po wodzie bliżej przymykało,
Ujrzała Alcyona martwe tylko ciało.

Nie wie, czyje, lecz mając przeczucie niepewne,
Biedna, nad nieznajomym łzy wylewa rzewne.
»O nieszczęśliwy! — rzekła — stokroć nieszczęśliwszy,
Jeżeliś zginął, wierną żonę zostawiwszy«.
Im bliżej woda zwłoki do brzegu przyżenie,
Tem większa u niej trwoga, tem bliższe omdlenie;
Wreszcie już owo ciało tak blisko przypływa,
Że płacząc, mogła poznać męża, nieszczęśliwa.
»On!« — krzyknie i twarz drapie, rwie włos i ubranie —
»Takżeto wracasz z drogi, mężu, me kochanie!«
Tuż nad wodą jest tama, rąk ludzkich robota,
Na którą pęd bałwanów bezsilnie się miota.
Tam biegnie i — o cuda! — wzniesiona od ziemi,
Biały ptak, skrzydły w górę wzbija się nowemi.
Lekko w przelocie marszcząc powierzchnię wód słonych,
Krzyk piskliwy, do żalu podobny, wydała.
Lecz kiedy już martwego dotknęła się ciała,
Skrzydłami je otula, a nie mając twarzy,
Dziób przykłada i zimnym pocałunkiem darzy.
Nie wiedzieć, czy czuł Ceiks małżonki pieszczoty,
Czy to były fal morskich igraszki i psoty:
Dał znak życia. Bogowie tejże samej chwili
Przez litość w zimorodki oboje zmienili;
Dawna miłość i z ptasich ich serc nie uleci;
Jak przedtem żyją razem i hodują dzieci.
Przez siedem dni pogodnych pośród mrozów zimy
Po morzu zimorodków na gniazdach widzimy.
Wtedy podróż bezpieczna; milczy wichrów zgraja,
Bo Eol dla swych wnuków morze uspokaja.





  1. Brat Ceiksa, Dedalion, rozpaczający po stracie córki Chiony, został przez Apollina zamieniony w jastrzębia.
  2. Nieraz stawiano zmarłym grobowce, nie kryjące w sobie zwłok z powodu, że ich nie można było odszukać (cenotaphium).
  3. Europy i Azyi M.
  4. Kliny, przeciągnięte przez kołki, trzymały deski, któremi obite były ściany okrętu (burty).
  5. Apollo, bóg słońca.
  6. »Ostatnia prośba« — żeby jej był wierny.
  7. Gęsi.
  8. »Letejska woda« — woda zapomnienia.
  9. »Icelos« (z greck.) — podobny; »Fobetor« — straszący.
  10. »Hemońska ziemia« — Hemonja, t. j. Tessalja; tu szczegółowo: Trachis, gdzie Ceiks był królem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Owidiusz i tłumacza: Bruno Kiciński.