Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

B gdy mu los okrutny z Olimpu zejść wzbroniły
Przynajmniej ciemną chmurą twarz sobie zasłonił.
Niecierpliwie dni liczy Alcyona czuła,
Jeszcze jej sroga pewność nadziei nie truła.
Dla małżonka i siebie przysposabia szaty,
Marząc wciąż o powrocie, nie przypuszcza straty.
Wszystkim bogom ofiary paliła i wonie;
Ale najwięcej darów składała Junonie
I za lubym małżonkiem, co już nie był żywy,
Błaga ją przed ołtarzem w modlitwie żarliwej,
By wrócił, zdrów i wierny. Niestety, bogini
Z tylu jej próśb ostatniej[1] ledwie zadość czyni.
Widząc, że jej za zmarłym próżne niesie dary,
Rzekła Juno, czczej nie chcąc przyjmować ofiary:
»Irys, posłanko moja, z wierności mi znana,
Przenieś się w mgnieniu oka do zamku snów pana,
Niech ześle sen, w Ceiksa postać obleczony,
I los jego objawi oczom Alcyony«.
Irys, którą stufarbna przyozdabia szata,
Uniesiona od wiatrów, powietrze przelata,
Zakreślając na niebie łuk miły dla oka.
Jest przy kraju Cymmerów jaskinia głęboka;
Wykutą w gór wnętrznościach zgraja snów zaludnia.
Nie przeziera tam słońce z wschodu ni z południa
Ani z zachodu nigdy i tylko mgły szare
I zmierzch niepewny czasem oświeca pieczarę.
Ni tam kiedy ptak czujny jutrzenkę obudzi,
Nie słychać dźwięku głosów ani rozmów ludzi,
Ani przerwie milczenie jęk smutku lub bolu;

  1. »Ostatnia prośba« — żeby jej był wierny.