Strona:PL Owidiusz - Przemiany.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz już wypadły kliny[1], wśród rozpękłych bali
Wciska się zgubna woda natarczywej fali.
Deszcz gęsty leje, niebo zda się w morze wchodzić,
A morze rozhukane w gwiazd sklepienie godzić;
Tak z powietrznemi morskie mieszały się wody.
Zstąpiła noc ponura z łona niepogody,
Ciemnością nawałnicy kojarząc swe cienie.
Grom je tylko oświeca i błysku płomienie;
Rozumiałbyś, że wody ogniem z nieba płoną.
Uderza wreszcie bałwan w nawę wydrążoną,
A jak żołnierz waleczny i wyższy nad ciury,
Choć daremnie szturmował nieprzyjaciół mury,
Ufa jednak nadziei i zagrzany chwałą,
Bierze okop, choć przy nim wielu śmierć spotkało:
Tak, choć groźne bałwany cisnęły się rzędem,
Jedeh z nich wzbił się w górę i z silnym zapędem,
Póki brzegów i środka nie zalał do szczętu,
Nie przestał do wątłego cisnąć się okrętu.
Zbledli na nim wędrowcy; ten już w głębiach tonie
Ci chwytają się masztu; trwoga w każdem łonie
Jest taka, jak wśród twierdzy w nieszczęsnych mieszkańcach,
Gdy widzą nieprzyjaciół w bramach i na szańcach.
Krzepnie odwaga w sercu, sztuka jest bezsilną,
W każdym bałwanie wody śmierć widzą niemylną.
Ten łez wstrzymać nie może, ten szczęsnymi zowie,
Którym nie odmawiają pogrzebu bogowie;
Ten ręce wznosi w niebo, oczom utajone,
Ów opłakuje braci, rodziców i żonę;

  1. Kliny, przeciągnięte przez kołki, trzymały deski, któremi obite były ściany okrętu (burty).