Przeciętne dobra/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przeciętne dobra
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Z czworaku wyszedł człowiek w kożuchu, w wielkiéj czapce futrzanéj, w jednéj ręce kij trzymał, w drugiéj latarkę i ku folwarkowi swoje kroki skierował...
Zdaleka można było słyszéć głos jego donośny, gniewny... bo tacy ludzie, którzy budzeniem bliźnich swych ze snu się trudnią, są opryskliwi i gniewni zazwyczaj... Malkontenci to, ze wszystkiego niezadowoleni, źli na siebie samych i na świat cały.
Takim téż był i stary Walenty... ale za pozwoleniem, państwo nie wiedzą zapewne kto jest pan Walenty?... Jest to człowiek godzien bliższego poznania — osoba! W „przeciętnych dobrach” gdzie nie ma za co utrzymywać rządców, plenipotentów, kasyerów i tym podobnych oficyalistów, Walenty pełni te funkcye. Chłopcy i dziewki dworskie zowią go „panem Walentym...” Powszechnie uważany jest on za bardzo uczonego, gdyż potrafi na książce od nabożeństwa obliczyć kiedy się skończą zapusty; wie na pamięć gdzie i kiedy jarmark przypada — a wagę do zboża tak umie wyrychtować porządnie, że nawet inszy żyd się zawstydzi...
Prócz tego Walenty ma jeszcze inne zalety... Jest majstrowaty, i to tak dalece, że od biedy wiązanie dachu zrobi; jest bardzo nabożny i upija się tylko dwa razy do roku — ale za to już rzetelnie, co się nazywa. W takich uroczystych chwilach życia, parobcy, pod komendą Walentowéj, wynoszą go na siano do stajni, a Morfeusz naprawia to, co Bachus popsuł... Na drugi dzień Walenty znowuż jest taki sam jak był, zrzędny, nudny, gderający — ale punktualny jak zegarek i uczciwy... Można mu z całém zaufaniem powierzyć pieniądze, choćby największe, on nie ułakomi się na nie; można go posłać po sprawunki — załatwi jak najlepiéj, bywał nawet kilka razy w Warszawie i „pomiędzy tyloma chałupami nie zginął i nie zabłądził.”
Dumny téż jest z téj peregrynacyi...
Nawet pachciarz Mordko, który ma pewne powody do niesympatyzowania z Walentym, oddaje mu sprawiedliwość i mówi:
— Ny, to jest rzetelny kawałek chłopa; nie darmo jego dziedzic już trzydzieści lat trzyma „za Walentego.”
Mając głębokie przeświadczenie o zacności charakteru Walentego, pachciarz, człowiek dziwnie miękkiego serca i delikatnych uczuć, pragnął szczerze, aby taka osoba niemarnowała sił swoich i zdolności w dobrach „przeciętnych.”
— Wy mnie słuchajcie, panie Walenty, mawiał nieraz, na co wy tu tyle lat siedzicie, w jedném miejscu? Co wam potém? Wam się zdaje, że tu się świat zaczyna, że tu jego środek jest i tu koniec!? Ale to nieprawda, bo świat zaczyna się tam, gdzie jest jego początek, a gdzie — wasza głowa nie zmiarkuje; środek świata jest w Kocku — a koniec! ha! ha! ha gdzie jest koniec, ja sam dobrze nie wiem... kto to zgadnie? Świat jest szeroki i długi, można po nim wędrować gdzie kto chce...
— A po cóż mnie wędrować, odpowiedział chłop.
— Po co? Aj Walenty, panie Walenty! bez urazy waszego honoru, macie bardzo twardą głowę. Po co wędrować!? Z takiém zdatnościem jak wy macie, to wszędzie by was wzięli za ekunoma, za pana rządcego! Chcecie, ja wam zara takie miejsce naraję, że panem będziecie! Ha! ha! zamiast gruby chłopski kożuch, będziecie mieli futro od widre, od szopy, albo od różne zagraniczne psów; a wasza kobieta nie będzie sobie szła w czerwone chustke na głowe, tylko pojedzie na bryczke, w ładne salope... w kapeluszu... Chcecie? chcecie panie Walenty... to od nowego roku ja was zrobie rządcą, panem rządcą, wielmożnym rządcą i za małe faktorne zrobię... Będziecie mieli trochę delikatniejszą robotę, delikatne jadło, aj waj, niech moje wrogi to nie widzą, co wy będziecie mieli!
Walenty ramionami wzruszał...
— Nic mi potém — mówił — w kożuchu od młodości chodziłem to i na starość będę, a ztąd nie pójdę i siabas!
— Szabas! szabas! oj ładny wy macie szabas! Ja nie wiem co wy tu dobrego macie?
— Bogu dziękować, chleb jest...
— Co to chleb? a gdzie mięso? Za małą robotę, za nic, mielibyście wszędzie mięso.
— Wiadomo, że za tanie pieniądze psi mięso jedzą...
— Pfe! jaka wasza głowa twarda... Co wam tu za smak? Sami powiedzcie, panie Walenty; cały dzień musicie chodzić po folwarku, jak nieprzymierzając wrona po polu, i ciągle tylko patrzycie na te stare stodoły. Sami powiedzcie panie Walenty, na delikatny rozum, czy stodoła jest wasza żona, albo matka, żebyście na nią ciągle patrzyli, żebyście sobie oczy popsowali dla niéj?
— Pewnie byś ty kochanku chciał, żebym na nią nie patrzył.
— Ja?! Co mnie z tego? wy sobie patrzcie, albo nie patrzcie, to nie mój interes, tylko tak powiadam, z dobrości... mnie was szkoda... mnie szkoda, że taki człowiek jak wy marnuje się tutaj na małym folwarku. Wy zdatne jesteście na rządcę do największego hrabiego! Może nieprawda?
— Bo nie...
— No, jak nie to nie... wam szczęście się wpycha do garści, a wy nie chcecie.
— Nijakiego ja szczęścia nie żądam.
— To kiedyście takie głupie, to ja już nic nie poradzę, noście sobie ciągle te klucze i myślcie, że to jest jaka wielka parada — a to całkiem głupstwo! bo wy ani rządca, ani wy ekunom, ja sam nawet nie wiem, co wy poprawdzie jesteście...
Takie konferencye odbywały się dość często, ale wymowa pachciarza rozbijała się o twardę głowę Walentego jak o mur. Dziad komplementa przyjmował obojętnie, propozycye zbywał milczeniem, a gdy go żyd zanadto już znudził — to splunął, zaklął siarczystemi i odchodził...
Co rano Walenty, regularnie jak zegarek, stawia się w tak zwanéj „kancelaryi” u właściciela dóbr Przeciętnych, zdaje dokładny raport o pogodzie, robi przepowiednie meteorologiczne na cały dzień, ponieważ zbadał już dokładnie zkąd wiatr wieje, jak się chmury na zachodzie grupują, jakie jest zachowanie się bydła i ptactwa. Stosownie do tych przepowiedni, układa się plan całodziennych robót, przyczem, z drobiazgową dokładnością, Walenty raportuje, coby gdzie trzeba naprawić, którego konia podkuć, melduje o stanie obory, stajni, owczarni, o kradzieżach w lesie, o najbliższych jarmarkach, służbie, która się na nie wybiera.
Nie szczędzi przytém uwag zaprawnych gorzkim pessymizmem. Stary zrzęda, ma swoje oryginalne na świat poglądy, a „przeciętny” słucha jego uwag, gdyż te dziwnie z nastrojem jego duszy harmonizują. W oczach Walentego, świat teraz jest zepsuty, życie ciężkie, gospodarka nieszczęśliwa, a nawet pogoda kapryśniejsza niż niegdyś.
— I... proszę wielmożnego pana — raportuje Walenty — choćby na to mówiący, i naród dziś paskudny. Gdzie to kiedy kto słyszał o takich różnych śtukach, co dziś się wyrabiają. Człowiek, jak sprawiedliwie ksiądz powiada, dnia ni godziny nie pewny. Parobek, czy fornal, dziś bierze zadatek, jutro odnosi, a jenszy i wcale nie odniesie... a do roboty nie przyjdzie. Słonko mu w same ślepie zaświeci — a onby się jeszcze wylegiwał — a skoro go do roboty zapędzić, to mu kużda rzecz z ręki leci, taki niemrawa! Za to, a osobliwie te młodsze, na jarmarki, na muzyki, a na wesiela, to już, nieprzymierzając, jak psi! Z łańcucha by się urwał, aby jeno polecić... A powiedziéć mu co, to zaraz gębę rozpuści od ucha do ucha, że jaż wstyd słuchać i obraza Boska... Bez to musi i na świecie je kiepsko, że naród o Bogu zapomniał, że jeno za lekkim groszem ugania, a za wódką toby, na to mówiący, i w piekło poszedł... Dawniéj, kużdy człowiek chałupę jeno co na patyk zamykał, żeby aby bydlę, albo gadzina nie wlazła; a dziś nawet zamek nie pomoże, bo jak to powiadają, na złodzieja zamku nie ma... Tu konie ukradną, tam zboże ze spichrza wywiezą, wieprza z chlewa — a ty bracie siedź cicho, bo jakbyś zaczął bardzo za złodziejem ścigać, to cię wnet tak spalą, że się tylko kupka węgli ostanie... Oj czas, czas wielmożny Panie! żeby psi takich czasów nie widzieli!
„Przeciętny” codzień rano, słucha podobnéj relacyi, z waryantami stosownemi do okoliczności, do faktów i wypadków, w które wiejskie życie obfituje.
Wysłuchawszy relacyi Walentego „przeciętny” śpieszy na folwark, zajrzy tu i owdzie; nagniewa się, nakrzyczy aż ochrypnie — i każe konie zaprzęgać...
Życie jest to interes, który składa się z różnych interesów, a do każdego interesu potrzebne są pieniądze... Zkąd ich wziąść? Oto pytanie, nad którém wiecznie łamią sobie głowy „przeciętni” niewolnicy obowiązków... We śnie i na jawie, nocą i dniem, w chwilach radości lub smutków, pracy czy wytchnienia, zawsze i nieustannie tańczy przed ich zmęczonemi oczami, ta złośliwa gadzina, skręcona w znak zapytania...
Z początku, w zaraniu „przeciętnego” życia, to tylko mała, jadowita żmijka, o oczkach przenikliwych, któremi się uparcie w ofiarę swoją wpatruje; ale z biegiem lat żmijka zamienia się w węża, rośnie, wydłuża się, grubieje, staje się grzechotnikiem, pytonem, dusicielem... Paszcza jéj rozdziera się coraz szerzéj, i wiecznie otwarta, nie zamyka się nigdy... Nienasycona, wiecznie pusta, jak dziurawy wór, albo beczka bezdenna, ciągle pożąda i wymaga... wciąż łyka i wciąż głodna...
W zaraniu życia, człowiek rzuca w nią od czasu do czasu garstką... późniéj obydwoma garściami, a daléj, daléj, zrzuca z siebie kapotę i sypie szuflą, sypie od świtu do nocy, aż mu grzbiet trzeszczy i pot oczy zalewa, a nienasycony wąż, coraz szerzéj bezdenną paszczę otwiera i jak olbrzymi znak zapytania, zdaje się wołać „Cóż daléj?... Cóż jutro?”
Pinkus myśliciel, który całe życie dumał nad interesami ludzkości i człowieka, odkrył tę wielką prawdę, że niektóre z tych „interesów” są bardzo trudne i że z tego powodu wielu ludzi ma ciężkie życie — ale tak być musi na świecie, ponieważ z ciężkiego życia jednych ludzi, drudzy znowuż ludzie mają lżejsze życie...
Trzeba tylko stuknąć się palcem w czoło i poruszyć wszystkie delikatne sprężyny rozumu, a prawda słów powyższych, stanie się jasną jak słońce... Przytém okaże się również, że lepiéj stukać palcem w czoło, aniżeli czołem w mur, ponieważ pierwsza z tych akcyj pobudza do myślenia — a druga, zwłaszcza wykonana energicznie, może wywołać, broń Boże, jaką słabość i popsuć cały interes. Co Pinkus powie, to zawsze prawda jest, a co on obmyśli, to dobrze obmyśli...
„Przeciętny” kupił sobie pięć podręczników ekonomii, jedynie w tym celu, żeby się dowiedziéć co to jest kredyt i gdzie się takowy ukrywa, gdzie mieszka i gdzie go szukać?... Pinkus rozśmiał się ze wszystkich wywodów uczonych i orzekł, że „kredyt to jest żyd...[1] Może to być Abram kredyt, Jojna kredyt, Szmul kredyt — ale zawsze taki kredyt, który nosi na głowie jarmułkę i obserwuje szabas. Gdzie on się ukrywa — to znów nowe pytanie. Jeżeli wyszedł z lat popisowych, jeżeli nie ma sprawy o defraudacyę, albo jeżeli mu nie grozi przymus osobisty, z powodu posądzenia o podstępne bankructwo (bo o co dziś porządnych ludzi nie posądzają?!) to nie ma potrzeby ukrywać się, a nawet gotów jest sam do interesanta przyjechać... Taka już jest natura kredytu... Pod względem teoretycznym, słuszność była po stronie uczonych ekonomistów; pod praktycznym zaś, racyę miał Pinkus — dlatego przeciętny kazał zaprzęgać...
Wiedział, że niedaleko, o dwie milki, wśród brudnych domostw, przeglądających się w czarnych jak smoła kałużach, są uzdrawiające źródła kredytu i postanowił z nich zaczerpnąć...
Owo tak zwane „zaczerpnięcie” odbywa się według bardzo skomplikowanéj procedury, przyczém zaczerpujący naraża się na chrypkę i silny ból głowy. Potrzebuje użyć całéj wymowy, przedstawiać argumenta swoje, odpierać cudze, malować obrazy przyszłości w świetle różowém... potrzebuje stać się chwilowo optymistą, ażeby zwalczać pesymizm tych, którzy stoją na straży „źródeł.”
Doprawdy, ciężka to robota, ale „przeciętny” przyzwyczaić się do niéj musiał, tak jak wół przyzwyczaja się do jarzma...
Przed gankiem od kwadransa już stoi bryczka... konie kręcą się i gryzą niecierpliwie wędzidła. Maciek na koźle siedzący, odpowiada im na to całą seryą komplimentów i obietnicą użycia bata. W pokoju tymczasem, pani pisze długą litanię sprawunków — a na ganku czeka Walenty, aby już na wsiadaném rozczulić „przeciętnego” wzruszającą historyą o postronkach — samobójcach, które się same porwały, oraz o trybie od sieczkarni, który nie doczekawszy starości, niewiadomo z jakiego powodu, cztery zęby utracił. Takie to już widocznie były zębiska marne, choć niby to żelazne, same wyłamały się... Dla zabicia czasu, Walenty opowiada tymczasem tę historyę Maćkowi, który przy téj sposobności wypowiada zdanie, że wszystkie rzeczy na świecie, ogólnie biorąc, marne są... a najbardziéj wszystkie zagraniczne maszyny...
Przy mostku czeka kowal, żeby oświadczyć, że mu już cały zapas żelaza wyszedł.
Walenty spogląda na drogę... Bystre jego oko dostrzega z oddalenia żółtawy tuman kurzu, unoszący się nad jakimś czarnym, ruchomym przedmiotem... Przykłada rękę do czoła, aby oczy trochę od blasku zasłonić i patrzy. A Walenty ma wzrok jak u jastrzębia bystry — rozpoznał téż zaraz kto najeżdża.
— Oho — rzekł do Maćka — widzi mi się, że dziś z naszych postronków nic nie będzie... wypadnie zaczekać aż Mordko pojedzie...
— I mnie się tak widzi — odzywa się Maciek, patrząc na drogę — i mnie się widzi, że pan każe wyprzęgać, bo to ktoś z powiatu nadjeżdża.
— A juści... któżby jak nie ten gruby pan, z gulką na nosie, w okularach... sechwestrator... odjedź-że krzynkę na bok, żeby tu zajechał przed sam ganek... a jego kuniom, jak wyprzęże, zara napakuj siana na drabiny co wlezie...
— Wiadomo... niech ta źrą — Walenty pewnie im z ćwiartkę owsa zara dadzą...
— A juści, że nie co...
— Dyć u nas to zawdy tak, swojemu kuniowi kwartą.., a jenszym ćwiercią — jeszcze pan beśta ze koniska chude!
— Cichoj, cichoj, nie ujadaj, kiej się na polityce nie znasz... Nie twoja głowa do tego...
Maciek zamilkł, ale przyrzekł sobie w duchu, że gościnnym koniom krzynkę owsa usypie.
— Niech ta i nasza chudoba ma święto — pomyślał...
Wielka bryczka wtoczyła się na dziedziniec, we dworku zrobił się ruch. Sam „przeciętny” wybiegł na ganek.
— Witam pana dobrodzieja — zawołał, udając ukontentowanie niezmierne — witam pana dobrodzieja, a ty Maciek odjeżdżaj do stajni, już nie pojedziemy dzisiaj...
— Panu „przeciętnemu” dobrodzieju moje uszanowanie! — odezwał się basem otyły jegomość, z trudnością wydobywając się z bryczki... — Zdrowie kwitnące, jak zawsze, ha? preferansik z kurką, jak się należy... ha! Jakby tam moje koniki pod dach troszeczku przystroić, a to drugi raz oni zmęczone... Piasek paskudny, panie dobrodzieju, piasek... czternastéj klasy piasek, żeby jego dyabli wzięli!... Ja całą drogę kichał... drugi obywatel na błocie tyle razy nie strzeli, ile razy je musiał kichnąć. Paskudna droga powiadam... a tu dopiero za parę lat szosę obiecują.
— To dobra nowina dla nas...
— Licho wie czy ona dobra... ale żydki kręcą się koło tego, a pan wie, żydki, jak zaczną co kręcić — to drugi raz i naprawdę wykręcą... Szelmy oni, mądre ptaki... Nu, ale jak tam pani dobrodziejka? panienki? synki?...
— Dziękuję panu łaskawemu, bardzo dziękuję, zaraz ich pan zobaczy...
— Ha, ha — odezwał się gość wchodząc do pokoju — gdzie dobrze to dobrze, a u was na wsi najlepiéj...
Gospodarz westchnął.
— Fe, fe! panie dobrodzieju, wy wszystko tylko wzdychacie... kapryśny wy naród, malkontenty, a w gruncie rzeczy w preferansa wy majstry! A jakże proboszcz wasz? W domu?...
— W domu, w domu... gdzieżby miał wyjeżdżać. Czy pan ma do niego jaki interes, to może przejdziemy po południu?
— Interes nie interes, a przejść można. Ja, panie dobrodzieju, człowiek solidny, u mnie duchowieństwo pierwszy numer...
— Szanowny Pan z drogi, trzeba spocząć cokolwiek, pokrzepić się...
— Rezonnie pan „przeciętny” powiada, dalibóg. Wy wszyscy tacy, spocząć, pokrzepić, a interes?...
— Nie ucieknie, panie łaskawy, nie ucieknie... nie zając...
— I to racya; a zawsze wy, panowie szlachcice, nie pilnujecie terminów. Ochota wam kary płacić?
— Cóż robić? nie zawsze można mieć tyle gotówki...
— Tak to, tak... to prawda... ale u żydów zawsze jest, no — tak żyda za brodę i interes w kapeluszu! Ach piasek szkaradny... pełne gardło mam piasku!
— Należy przepłukać cokolwiek.
— Można, do płukania przyczyna każda dobra a jak niema przyczyny, to można wymyśléć.
— Jakto?
— A ot jak... Dajmy sobie, że nie jest ani zimno, ani gorąco, albo że godzina nie ze wszystkiém à propos.... to pozostaje czyżyk...
— Czyżyk?!
— Pan nie wie?
— Doprawdy nie wiem....
— A to tak jest: „jechał czyżyk na czółenku, w admiralskim czynie — więc napijem się wódeczki po takiéj przyczynie!” At, widzi pan „przeciętny” i przyczyna gotowa, a zresztą czort zabierz przyczynę, tu o skutek idzie. Czyżyk, czy nie czyżyk, a sercu rozweselenie dać trzeba, a to inaczéj człowiek by zgorzkniał zupełnie jak chrzan.
— Racya, racya.
— A widzi pan „przeciętny,” ja zawsze powiadam, co jest punkt, na którym schodzi się każda idea, każda polityka. Jeden mówi biało, drugi czarno, trzeci zielono — a wódeczki każdy wypije, ot w czém rzecz, panie dobrodzieju.
Kiedy otyły jegomość z gulką na nosie wykładał takie teorye, w stołowym pokoju przygotowano śniadanie.
Gość zdrożony posilił się chętnie, a potém poszedł do kancelaryi „przeciętnego” aby cokolwiek odpocząć.
Tymczasem chłopak z kredensu śpieszył co sił po Mordkę.
Szanowny pachciarz zajęty był właśnie bardzo energicznie smarowaniem biedki i udawał, że się w daleką drogę wybiera, czy téż może wybierał się na prawdę — gdyż taki miał pech szczególny, że skoro tylko zmiarkował, iż może być we dworze potrzebny, wypadała mu zawsze pilna podróż. Jest to pewnego rodzaju manewr polityczny, tak dobry jak i wiele innych w tym guście.
Mordko ujrzawszy chłopca ruszył ramionami.
— Ny, to zawsze tak jest, jak mnie pilno w drogę, to ja potrzebuję iść do dworu! Na co ja mam iść do dworu? czy tam sobie co pali?
— Nie pali się, jeno dziedzic woła... niech Mordko zaraz idą.
— Zaraz, zaraz... ja jeszcze pacierz nie mowiałem, ale skoro pan woła to niech ja tam pójdę... Ja zaraz pójdę, za jeden mały moment to już będę...
Po upływie pół godziny, Mordko z wielką powagą kroczył ku dworowi.
— Ny, pan mnie wołał — rzekł wchodząc do pokoju.
— Naturalnie, mam pilny interes, musisz zaraz pojechać do miasteczka.
— Aj, aj... to bardzo źle, to dla mnie jest bardzo niedobrze...
— Dlaczego?
— Bo ja właśnie mam bardzo gwałtowny interes w inną stronę, o trzy mile drogi ztąd... Już nasmarowałem biedkę, a kunia pasę od wczoraj, ja jemu dałem całą ćwiartkę owsa, żeby on siłę miał do taki wielki podróż.
— Trudna rada — odłóż ten interes na późniéj.
— Ny, to ja będę na czysto stratny... na samym owsie już jestem stratny.
— Jakim sposobem?
— Nu, jakto z jakim sposobem? Żebym ja wiedział, że mam jechać tylko do miasteczka, to nie potrzebowałbym napichać pełnego kunia owsem. Miałby dosyć i kłaczek siana...
— Już ty dobrze wiesz, że nie będziesz stratny... tylko jedź i spraw się dobrze.
— Co ja mam sprawić? jaki ja sprawunek mam zrobić?
— Masz przywieźć kupca na jęczmień.
— Przecie w tamte tydzień wielmożny pan nie chciał przedać jęczmień?
— A teraz chcę... i to zaraz...
— Ny, ja miarkuję, tylko zrobiała się chwestya, czy oni tera zechcą?
— Kto?
— Kupce.
— Ciekawym dlaczego by nie mieli chciéć?
— Uni mają swoje famaberye... Wielmożny pan wie dobrze, że te drugie gałgany mają paskudną naturę, co godzina to u nich nowina. I to nie dziwota jest, taki kupiec od zboże, to czyta gazetów. On wie jak co stoi w Gdańsku, jak w Warszawie. Nie potrzebuję panu powiedziéć, że u nich w głowie to jak w trybunale, dziś wygrał, jutro przegrał... Pamięta pan dobrodziéj jak to buło przed wojną?
— Rychtyg, ja mam czas myśléć teraz o tém co było przed wojną. Nie bałamuć, tylko jedź, bo rzecz jest pilna.
— Co się tak pilnego zrobiało? Ach już pomiarkuję, mnie się widzi co ten gruby przyjechał.
— Właśnie...
— Niech wielmożny pan sobie nie zmartwi; ten gruby nie jest bardzo twardy, można z nim pogadać — on nawet lubi jak z nim gadać... on całkiem mięki jest jak wosk.
— No, już ty mnie nie ucz, czy z nim można gadać czy nie, tylko siadaj zaraz na biedkę i zrób o co cię proszę.
— A jeżeliby Berek nie chciał?
— To mi wszystko jedno, nie Berek, to Abram, nie Abram, to Pinkus...
— Ja sam bym rad ten interes zrobić, tylko ja nie mam pieniędzy? Zkąd ja mam miéć pieniędzy? Czy człowiek może się czego dorobić, z przeproszeniem przy tych głupich krowach? Czy to jest interes? Jak się trafi, że dadzą trochę lepsze mleko, to dadzą mało; a jak dadzą dużo, to ono jest takie rzadkie, jak serwatka... Co z takiém głupiem bydłem można poradzić?
— Mówię ci nie nudź już, tylko jedź...
— Co ja mam nudzić? Ja wcale nie nudzę, tylko powiadam, że od krów niema żadnego zysku tylko same zmartwienie, a dlaczego ja to powiadam? Dla tego, że mnie bardzo szkoda puścić od swojéj ręki ten jęczmień. Niech moje wrogi tak do jadła nie mają chęci, jak ja do tego kupna mam chęć. Ja wielmożnego pana co powiem: Ja wezmę od mojéj żony perłów i kolczyków, może ja na nich co dostanę, jeszcze sobie pożyczę trochę od szwagra, trochę od brata — ja będę próbował sam kupować. Dla wielmożnego pana to wszystko jedno?...
— Ma się rozumiéć, że jedno?...
— No, to ja już jadę! już jestem w drodze... tylko jeszcze pacierze zmówię i kunia krzynkę napoję. Przed wieczorem będę już z powrotem.
To rzekłszy, Mordko pobiegł do swego mieszkania z taką energią, że rozwiane poły od żupana nadawały mu pozór ogromnéj wrony, fruwającéj niezgrabnie nad ziemią...
Zaledwie „przeciętny” odetchnąć zdołał, gdy wszedł chłop poważny, w sukmanie, z miną bardzo uroczystą i skłoniwszy się przy progu, rzekł:
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki. Jak się macie wójcie... co wam potrzeba?
— Dziękować Bogu mnie nic, jeno jenteresa różnakie są... Jedno, chciałem przypomnąć o składki na sąd, na gminę, na strażników, na szkołę, bo z powiatu pieką nas, żeby prędko skutek z tém zrobić...
— Dobrze, dobrze, zapłaci się...
— Dyć wiadomo... po drugie znów chwestya je taka, że się mostek na drodze zawalił... trzebaby zładować, bo gadają, ze nacelnik ma przyjechać.
— Macie szarwark...
— Juści siarwark je, to wiadomo, ale chojarka jednego, albo i dwa, to chyba od wielmoznego pana weźmiemy... Potrzecie, komisarz gadał, żeby ten klinik, co niby pan chłopom oddał, pod lasem, za pastwisko, na to mówiący okopcować... i zeby wielmozny pan po omentrę posłał, a my zaś damy chłopaków do pomocy... Poczwarte...
— Dość już i tego! czegóż jeszcze możecie żądać?
— Dyć wielmożny panie, ja nic nie żądam, jeno żem tu miał przyjść, to i zabrałem ze sobą kilka powiastków ze sądu dla wielmoznego pana za jedną drogą... Je sprawów dość, to z chłopami, co niby drzewo pokradli z lasu, to o szkodę w łące, to o kunia, je tego dobrego dość — je! Wszystkie na pojutrze... Teraz z onemi kradzieztwami trudno się opędzić, a choć i do sądu podać — téż nie wiele pomoże... Nastał taki czas, że niech go marności ogarną... naród się rozwydrzył... posłuchu żadnego nie zna i nawet, na to mówiący, i na urząd nie patrzy... Ot choćby i wczorajszego dnia, pojechałem na egzekucyą do Wólki, fantować jednego chłopa za podatek, to jego kobieta zara mnie z miejsca zdyfamowała... a co pisarzowi naklęła to i powtarzać wstyd...
— Czémże was zdyfamowała, mój wójcie?...
— Ha, proszę wielmożnego pana, czém baba może człowieka zdyfamować? Wiadomo, że mietłą... Ja chciałem jej zabrać pierzynę — a ona do mnie z drapaką... Ty, taki, owaki, powiada, to ty wójt, tobie za zbója być nie za wójta! i zara mnie bez łeb. Ja mówię: babo, nie pomstuj, bo pójdziesz do kozy... widzisz, że mam mendal na sobie — a ona powiada: ty, taki, owaki, idź se tu i tu, razem z twoim mendalem! Pisorz, zara protokół, bo on na to jak na lato... zara powiada o jaresztanckich rotach: światu bożego babo nie obaczysz, powiada; powiada w prochowni zgnijesz — a ona jak gębę rozpuści... Rany boskie! żeby na pytlu pytlował, żeby na maszynie młócił, to tyla huku nie zrobi co ona jednym językiem...
— No i cóż? Sprawa będzie, może kobieta źle wyjść na tém...
— Eh! proszę wielmoznego pana, ja ta cudzej krzywdy nie pragnę, pomstów nie szukam... Dała mi mietłą bez łeb dwa razy, to prawda; ale albo to taka wielka rzecz; ja i od swojéj kobiety nieraz co oberwę, jak wiadomo w świętym stanie sakramentu małżeństwa; albo ja jéj, albo ona mnie. Żeby tak zara wsyćkiego dochodzić, toby pół narodu po prochowniach siedziało...
— Więc pogodziliście się?
— Zara przed wieczorem przyleciał téj kobiety chłop, podatek przyniósł i powiada: Odpuśćcie wójcie, ja babę sprałem rzetelnie — a wy odpuście. Toć kobieta zwyczajnie chytra, a najbardziéj na pościel, a ta pierzyńsko coście jéj chcieli zabrać, to ma jeszcze po swojéj matce. Nie dziwujta się że broniła i odpuście bez miłosierdzie, jako i Pan Jezus ukrzyżowany grześnikom odpuścił na krzyżu... a zawdy przecie co krzyż święty, a co nieprzymierzając, marna mietła! Juści przemówił pięknie i nabożnie, a ja powiadam: Odpuszczam ci bracie i urazy swojéj daruję, do sądu podawać nie chcę — a pisorz powiada: nie! Wolno wójtowi po łbie od babów brać, skoro jego taka wola, a ja powiada, nie chcę... Ja nie chłop jeno pisorz, hambicyę swoją, powiada, mam, protokół je... niech baba siedzi w prochowni! Chłop mu się kłania do kolan, molestuje, prosi — i ja przemawiam, ale gdzie! uparł się jak kozioł i nie! Ja, powiada, wszystko daruję, zabierz mnie majątek, pieniądze, zegarek, wszystko daruję, ale honoru nie mogę darować, chyba, że mi dacie łysą jałówkę i pięć rubli, niby za protokół...
— A to ździerca!
— I ja tez miarkowałem ze zdzierca, ale on powiada do chłopa: lepiéj tobie, Janie, po dobroci jałówkę i pięć rubli dać, niż kobietę na zatracenie od dzieci puścić, na zmizerowanie między zbójcami różnemi, między złodziejami, powiada. Chłopisko mało się nie rozpadł z żalu, bo mu baby było bardzo szkoda, jako że dobra gospodyni, już ośmnaście lat z nim żyje, a jałówki téż szkodował, bo znowu młoda, cała nadzieja w niéj... Tedy prosi, molestuje...
— I jakże?
— Ano musiałem sam ich rozsądzić. Mówię tak: waszego honoru panie pisorzu nikt nie ujmie, a jemu mogą kobietę od dzieci i gospodarstwa zabrać. — A to, powiada, niech da jałówkę! Jan, mówię, nie da, bo się nienależy. — Jak to nie należy? — A tak, powiadam: żeby na to mówiący, jego kobieta we złości nazwała pana pisorza, nieprzymierzając, bykiem, albo wołem, toby się panu pisorzowi, za krzywdę na honorze, patrzyło sprawiedliwie cielę, ale że powiedziała insze słowo, to panu patrzy prosię. Ty Janie przynieś panu pisorzowi prosioka, a za protokół daj rubla i niech będzie święta zgoda między wami.
— No, co prawda, toście dobrze osądzili sprawę, panie wójcie.
— Ha, wielmożny panie, po sprawiedliwości — ani za tą, ani za tamtą stroną, jeno wedle tego, co się komu należy...
Pogwarzywszy jeszcze przez czas jakiś, nagadawszy się o wielkiém „rozwydrzeniu się” narodu, o upadku cnót i nieposzanowaniu nawet dla medalu, będącego jak wiadomo znakiem widomym wójtowskiéj godności, chłop powrócił do swojéj kancelaryi, po to zapewne, aby się zapytać ambitnego pisarza, co robić daléj i na jaką znowuż dyfamacyę się narazić.
„Przeciętny” nie przerywając spoczynku swego szanownego gościa, spoczynku, który mu się słusznie należał po kilkogodzinnéj podróży przez piaski czternastéj klasy — udał się na folwark — ale tak był zamyślony i zafrasowany, że sam sobie nie zdawał jeszcze sprawy z tego, dokąd właściwie szedł i po co...
Ot, szedł, aby iść, aby myśli zebrać, nową jakąś kombinacyę wynaléźć. Wiatr chłodził mu czoło, ale pożądanego uspokojenia nie dawał... Gdzież go szukać? Gdzie je znaléźć? Całe życie to walka z cyframi, to ciągłe „pięć od trzech” i ciągłe „nie mogę,” to wiekuisty znak zapytania, nieustające „co będzie?...” Odpowiada na nie las szumiący: „nie bój się, jakoś będzie...” odpowiadają łany zboża, „będzie, będzie!” ale odpowiedzi to niedokładne, wątpliwe i zawodne najczęściéj.
— Jakoś to będzie, musi jakoś być — powtarza zadumany „przeciętny” i bezwiednie wychodzi za folwark, na drogę...
Idzie — po co? sam nie wie, bo podobno w życiu skłopotanych ludzi bywają takie chwile, że nie można usiedziéć na miejscu; że człowiek by szedł, szedł gdzieś daleko, daleko, jak najdaléj... patrząc wciąż na ziemię: czy jakiego skarbu nie znajdzie, czy czegoś cudownego, nadzwyczajnego nie spotka...
Z zamyślenia obudził go tentent cwałującego konia.
Spojrzał na drogę i rzekł:
— To Wojtek!
W saméj rzeczy, był to Wojtek, młodzieniec jeszcze niepełnoletni, ale już używany do różnych misyj nadzwyczajnych. Na zapytanie: jakie stanowisko młodzieniec ten zajmuje w hierarchii folwarcznéj? odpowiadano zwykle, że „wisi przy stajni.” Sytuacya ta jednak nie była tak bardzo niewygodna, jakby się z pozoru zdawać mogło, Wojtek albowiem „wisiał przy stajni” w sposób allegoryczny tylko... i korzystał ze wszelkiéj swobody, jaką daje posada bez obowiązków określonych wyraźnie.
Zajmował się téż przeważnie ornitologią, albowiem umiał świetnie wykręcać wróble i wynajdywać choćby najstaranniéj ukryte gniazda wszelkiego rodzaju ptaków; żył przytém w wielkiéj poufałości z folwarcznemi psami, palił papierosy, które sam robił z suszonych liści wiśniowych i trzy razy tygodniowo jeździł na pocztę, po gazety i listy.
Podróże te odbywał zazwyczaj na karym koniu, ślepym na jedno oko, ale za to potykającym się na wszystkie cztery nogi... Wysłużony konisko, który w ręku każdego fornala bywał zupełnie obojętny na najsilniejsze razy bicza, pod Wojtkiem nie biegał inaczéj jak cwałem.
Widocznie odczuwał młodzieńczą fantazyę chłopaka i trzy razy tygodniowo musiał się do niéj nastrajać.
I teraz, czując już dom blizko, pędził jak szalony, podnosząc kopytami tumany kurzu na drodze.
— Stój — krzyknął „przeciętny” — czemu tak pędzisz, waryacie!
Wojtek szarpnął cuglami i osadził spienioną szkapę na miejscu.
— A dyć wielmożny panie... utrzymać nie mogę — tak prze do domu bestyja!
— Gazety masz?
— O je dość! pełna torba napchana...
— A dla czego tak długo siedziałeś w miasteczku?
— I tak prędko się uwinąłem... duchem... boć to je poćta, zawdy urząd. Dyć nie złapie się gazetów, jak, na to mówiący, siana ze stoga, jeno trza stoić i czekać...
— Po co? Przecież poczta od rana otwarta.
— Juści, poćta otwarta, jeno pan poczciorz zamknięty... Rano to śpi, jak już słonko dobrze przygrzeje to się ubiera, a z godzinę poczekawszy to herbatę piję... a potém idzie se do miasta, a potém przyjeżdżają poćtaljony, to odprawia poćtę, to to, to owo... a ludzie stoją, a nim się namyśli dać one gazeciska, to już i południe blizko. Ja, proszę wielmożnego pana, dostałem sam najpierwszy, bez to, że mi się kucyło tak stoić i urąbałem mu z pół fury drew na podwórku... bez to on dla mnie pierwszeństwo dał, a jensze może i do téj pory czekają...
— Pokaż no te gazety.
Chłopak zeskoczył z konia i podał torbę, w któréj znajdowały się gazety i listy.
Tych ostatnich było kilka. „Przeciętny” przyglądał im się uważnie, obracał na wszystkie strony i zdawało się, że nie ma wielkiéj odwagi zobaczyć co mu one przynoszą.
Spojrzał na zegarek i kombinować zaczął... Gość zapewne śpi jeszcze... a obiad, z powodu wizyty będzie wystawniejszy, więc trochę późniéj niż zwykle. Mordko z miasteczka, chociaż obiecywał pośpiech, nie przywlecze się prędzéj jak o zmroku.
— Co ma być to będzie — mruknął sam do siebie — trzeba przecież przeczytać.
Usiadł przy drodze na kopczyku, co pole od pola oddzielał, wziął pierwszy list do ręki i czytać zaczął. List, napisany z wielką uprzejmością, brzmiał temi słowy mniéj więcéj:


„Wielce szanowny panie „przeciętny” Dobrodzieju.”

„Wielce szanowny panie „przeciętny” Dobrodzieju.”
„Wziąwszy mocno do serca sprawę pańską ze Szmulem Janklem dwóch imion Grypsmacherem i pilnując takowéj jako własnego oka w głowie, donoszę, żeśmy w pierwszéj instancyi przegrali, i że sąd, zgodnie z życzeniem powoda, zasądził mu od Szanownego Pana Dobrodzieja rs. 842 kop. 74½, wliczając w to koszta sądowe i straty, jakie tenże Szmul Jankiel dwóch imion Grypsmacher poniósł, z powodu niedostawienia przez Szanownego Pana Dobrodzieja pszenicy na termin zastrzeżony w kontrakcie, a który to kontrakt, również tymże wyrokiem, z winy Szanownego Pana, rozwiązany został. Jest to, jak miałem honor nadmienić, wyrok pierwszéj instancyi, od którego przysługuje nam jeszcze apelacya. Tuszę, że Pan Dobrodziéj, nie zrażając się niepowodzeniem, zechce apelować, i upraszam o łaskawe przysłanie na dalsze koszta sprawy rs. XX, nie mówiąc już o należnem mi honoraryum, które Szanowny Pan zapewne przy osobistéj bytności uregulować raczy.”
„Łączę przy téj sposobności wyrazy wysokiego poważania i szacunku, z jakim mam honor etc... dnia X.X. r. 188... Y. Z. adwokat.
— Żeby go wszyscy dyabli wzięli! — mruknął „przeciętny,” mnąc list w ręku... — Najsłuszniejszą sprawę mi przegrał i jeszcze każe sobie pieniędzy przysyłać... kauzyperda jakiś! fuszer!
Drugi list skreślony był widocznie ręką kobiecą. Koszlawe litery, rozrzucone zamaszyście po kopercie, opiewały różne tytuły adresanta, a cały dokument roznosił mdławą woń piżma.
— Zkąd ja znam ten charakter?... szepnął przeciętny otwierając kopertę. Ach! od pani Katarzyny... Kuzynka daleka... ma na moim folwarku małą sumkę po matce.
List, jak zwykle damski, nie miał ani daty, ani miejsca zkąd był wysłany.

„Łaskawy zawsze kuzynie!”

„Nie wiem doprawdy, czy ci wiadomo, ile mam kłopotów, i czy nie doszły kuzyna złośliwe plotki, jakobym zamierzała wyjść za mąż za starego Pikiewicza, emeryta, którego zapewne kochany kuzyn zna, bo jedna jego córka była za Dojdowskim, a druga za Mayerem, o co cała familia się obraziła, bo był zupełnie łysy, a przytem niemiec i w dodatku aptekarz, ale już Bogu dzięki umarł, temu sześć lat na świętą Emilię, ale mogę łaskawego kuzyna dobrodzieja zapewnić, że to wszystko plotki, i że zanadto cenię pamięć mego nieboszczyka męża, żebym miała wychodzić za safandułę, a jeżeli kiedy bym się na taki krok odważyła zdecydować, to tylko dla szczęścia dzieci i właśnie chodziłoby mi może bardziéj o energię, niż o co innego, gdyż sama, jako słaba kobieta, z trudnością radę sobie dać mogę z chłopcami, zwłaszcza, że Jaś nic się nie uczy i nos mu wciąż puchnie, aż wzywałam naszego kochanego doktora Pogrzebalskiego, którego zapewne łaskawy kuzyn także zna, gdyż jest żonaty z panną Kręciszewską, któréj ojciec był sędzią i miał folwarczek w Kujawskiém i powiedział, że dla Jasia nic niema zbawienniejszego nad Ciechocinek, i żebym koniecznie tam kilka tygodni przepędziła, co właśnie jest trudno, bo kamieniczka, co po moim mężu nieboszczyku została i stanowi całe nasze utrzymanie, to jest, jak kochanemu kuzynowi wiadomo, nic więcéj, jak głupstwo o czterech oknach od frontu, a chociaż niby i z oficyną, ale podatki duże, szewca musiałam procesować, bo ani chciał słyszyć o płaceniu, a trzem kawalerom z góry potrzebowałam jeszcze dodać kilka rubli, żeby się tylko wyprowadzili; że przytém mam stróża pijaka, a drożyzna życia z każdym dniem wzrasta, więc ten Ciechocinek wszedł mi bardzo nie na rękę i sama nie wiem co zrobić i z wielką nieśmiałością udaje się do kochanego kuzyna, żeby kochany kuzyn był łaskaw odesłać mi procencik za jedno półrocze z dołu, a za drugie z góry, gdyż kuracya kosztowna, a nawet wstyd mi się przyznać, że jestem żenowana w kupnie kilku porządniejszych sukien, a bez tego w Ciechocinku ani się nawet pokazać nie można i przy tém za samą muzykę zdzierają po trzy ruble za sezon. Zarazem proszę kochanego kuzyna donieść mi o zdrowiu kochanéj żoneczki i zachwycających córeczek, czy za mąż nie wychodzą, bo choć nie ma jeszcze nic pilnego, ale warto by je w świat wprowadzić, sądziłam nawet, że na karnawał kochani kuzynostwo przyjadą do Warszawy, boć niepodobna takich ślicznych dziewczątek na wsi kwasić, a ja bym tu niezawodnie wyszukała coś odpowiedniego i nawet po powrocie z Ciechocinka muszę się tém zaraz zająć, gdyż dla tak drogich memu sercu kuzynek wszystko bym poświęciła; niech mi kuzyn łaskawy chce wierzyć, bo mam taki charakter, że zawsze interesa familijne bardziéj mnie obchodzą, niż moje własne. Łączę najpiękniejsze ukłony dla kochanego kuzyna, a kochaną panią i urocze kuzyneczki po milion razy całuję i przepraszam, że tak krótko piszę, ale muszę przerwać, gdyż właśnie wywiesiłam kartę i lada chwila przyjdą mieszkanie oglądać, zawsze życzliwa i przywiązana kuzynka, Katarzyna X.”
— Uf! odetchnął „przeciętny” po przeczytaniu roznoszącego woń piżma liściku. Ona krótko pisze! w takim razie ciekawy jestem bardzo na czém ona pisuje długie listy? Chyba na skórze wołowéj, albo na ścianie swego domu... Ach! — dodał, biorąc się rękami za głowę — i ta także! Procent z dołu, procent z góry, może jeszcze ze wszystkich czterech boków, ze środka i z pod spodu!? Zkąd wezmę? zkąd ja wezmę?
— „Będzie, jakoś będzie...” szumi las z oddalenia... Przeciętny rzuca okiem w tamtą stronę i zdaje mu się, że pomiędzy drzewami, wśród sosen i dębów, leży w zieloną szatę ustrojona, promienna, uśmiechnięta nadzieja.... Ba! cóż z tego, kiedy na téj nadziei chłopskie krowy się pasą, od wiosny aż po jesień późną, póki śniegi nie spadną... No — ale przecież można się układać, targować, choćby ofiarę jakąś ponieść... niech no tylko co pilniejszego z głowy zejdzie, niechno gość odjedzie zaspokojony, wójt, adwokat, pani Katarzyna... Ale tu jeszcze jakiś list... Któż u dyabła? Zdaje się, że dziś odbywa się tu kongres wierzycieli, bo to w modzie, ach tak, teraz kongresa w wielkiéj modzie... Zobaczmy... list z firmą... piękna firma, niema co mówić, drukowana: „Beer Meir Figiel, Gutsbesitzer, per Lissobick, in Schtschigli...”
— Ach to ten! Poczciwy Berek! kupił na licytacyi folwark Szczygły — i teraz na takim pięknym papierze listy pisuje... Juźcić pan, pan całą gębą, krociowy i na mojéj hypotece ma sumę, ale czegóż chce? Procent zapłaciłem za cały rok z góry.
„Kochany Sąszedzie dobrodzieju! bardzo proszę, żeby kochany sąszad sobie na mnie nie obraził, że ja byłem mocno przyczysznięty i muszałem tę sumę trzy tysząców, co mam hypotekowanego na „przeciętne dobrów” cedować na żęcia mego żęcia, który będzie téż przyczysznięty i przymuszony żądać w terminie kapitału, ponieważ jako młody człowiek potrzebuje trochę wchodzić w wyższych sferów i stanąć do licytacyi na budowanie kilka wiorsty szose, co będzie szła od Złamaneszyje do mostu na Suchymbrodzie. Nie potrzebuje kochanego sąszada dobrodzieja powtorzyć, co taki młodzik nie będzie chciał czekać, bo oni wszyscy mają taką naturę, że lubią okropnie nagle i zaraz, a ja nie mogłem jemu dać inny podarunek jak tę sumę co kochanego sąszada dobrodzeja piszę. Ma kochany sąszad jeszcze kawałek czasu do wystarania się o taką osobę, co zechce wleźć w to same miejsce do hypoteki, gdzie teraz siedzi od mego żęcia żęć. Nawet mogę po sąsiedzku rekomendować mój kuzyn p. Daniel Grymas z Warszawy (Nowolipki 46) żeby taki interes nastręczył na mały procent od 18% do 24%, co sze teraz w całe Warszawie praktykuje zwyczajnie... Z wielkiém przychylnosciem...
Beer Meir Figiel, obywatel ziemski i sąszad...
„P. S. Jeszcze mam do kochanego sąszada dobrodzieja jedną, bardzo delikatną prośbę: z powodu ważnego interesu, potrzebuję zaproszyć na polowanie jedną wysoką i godną osobę, a nie wiem jak to trzeba robić: czy kazać moim ludziom żeby wypędzili wszystkich moich zająców i innych dzikich zwierzętów z mojego lasu na moje pole? czy żeby ich przypędzyli z mojego pola do mojego lasu — i z jakim sposobem można sobie zapewnić, że te zające nie uciekną z mojego lasu, jak wysoka osoba przyjdzie ich zastrzelić? Nie pochwalę sobie, że jestem na ten interes znawca, a nie wypada mi prosić o radę moich oficyalistów, które, prawdę powiedziawszy, dużo więcéj w swojém życiu handlowali, niż strzelali, bo nawet oni wcale nie strzelali, więc niech kochany sąszad dobrodżyj mnie co poradzi w tym interesie, a ja będę sobie znał na rzeczy i potrafię wpływać na mój kuzyn pan Daniel Grymas, żeby sobie gorliwie w sprawie kochanego sąszada zakręcił.”
— Zające z lasu wypędzać! i prosić je żeby nie uciekły, gdy godna osoba przyjedzie je zastrzelić...! Na wielkiego łowczego gotów mnie przyjąć, a za to ofiaruje protekcyę do pana Daniela Grymasa, żeby ten szanowny finansista w delikatny sposób raczył zdjąć ze mnie siódmą skórę... Ale niech ich obu razem wszyscy dyabli wezmą!
Namyślił się... machinalnie wziął jedną z gazet do ręki.
Co prawda, polityki nie był bardzo ciekawy, bo i na co... Czy Bismark połknie starego Windthorsta, czy się nim udławi, to dla „przeciętnego” wszystko jedno, bo jemu zawsze wiatr w oczy.
Dziwną bo ma naturę ten gatunek wiatru, co po wiejskich polach wieje... jakkolwiek stanąć, w którą bądź stronę się obrócić, on zawsze dmucha wprost w oczy a rzadko kiedy ustaje.
Ciekawsze, niż polityka, są dla przeciętnego „sprawy wewnętrzne...” obszerne referaty o naturze kredytu rolnego („paskudną on ma naturę, jak twierdzi Pinkus Ćwik); projekta różnych banków i instytucyj, które mają dźwignąć upadające rolnictwo („niech moje wrogi mają takie szczęście do handlu,” powiada Mordko...) projekta otworzenia rolnictwu nowych dróg zbytu („i my tam będziemy!” wtrąca znowuż Pinkus.)
Niby to nic, ale zawsze coś, pociecha przynajmniéj. Jest albowiem, bądź co bądź, słodko przeczytać, że gdy Icek Fajn naprzykład bierze 6 proc. na miesiąc, poczciwi dziennikarze chcą stworzyć Icka Bank, który będzie brał 6 proc. rocznie... to jest tak mało, że nawet rodzona ciotka wujaszkowi taniéj nie może powierzyć kapitału...
Któż nie lubi się łudzić? A lekarze dowodzą, że złudzenia w pewnych wypadkach oddziaływają bardzo korzystnie na zdrowie, o czém mogą poświadczyć wszystkie zdrowe panny, szukające mężów i ulgi w cierpieniach u wód zagranicznych. Czy więc taki projektowany bank, stać będzie na murowanych podstawach, czy na powietrzu, zawsze to będzie bank i to bank obiecujący pieniądze na 6 proc... Czy da, to inna kwestya — dość, że obiecuje, a na te ciężkie czasy to także coś znaczy... zwłaszcza w obec faktu; że dziś nawet żydzi do obietnic nie są pohopni.
Miłą jest rzeczą również (ciągle mówię o gazetach) przeczytać dobrą radę, gdyż dobra rada warta tyle co srebro... Dajmy na to, że Icek kupił pszenicę wymłóconą, wymłócić się mającą i taką, która ani młóconą ani zasianą nie jest — dajmy na to powiadam; wobec takiéj ewentualności, jakże miło jest usłyszyć, że daleko korzystniejszy jest bezpośredni stosunek z Gdańskiem, Libawą, Odessą i tym podobnemi ogniskami cywilizowanych Icków od zboża.
Miło jest, siedząc na progu pustego szpichlerza, odczytać wiadomość, że pszenica idzie w górę jak balon i że handlarze mają wspaniały humor i mocne usposobienie... Miło jest także dowiedziéć się o różnych nowych wynalazkach, na kupno i zastosowanie których niema pieniędzy — słowem wszystko jest tak miło, że daj Boże wytrzymać — i dlatego każdy „przeciętny” z namiętnością rzuca się na gazetę, skoro ta zdoła się wydobyć z niewoli prowincyonalnego pocztmistrza.
I nasz „przeciętny” siedząc na kopczyku, z ciekawością zatapia wzrok w wielkiéj szmacie zadrukowanéj bibuły.
Musiał tam coś ciekawego zobaczyć, bo ani słyszy jak ziemia dudni pod stopami biegnącéj postaci.
Postać to niewieścia, opalona, „czarna ale wdzięczna” jak mówi „pieśń nad pieśnie...” bieży jako jeleń w górach, a dudni jako koń po moście. Zadyszała się z pośpiechu, twarz jéj pokryła się mocnym rumieńcem, rumieńcem fenomenalnego zdrowia...
Krótko mówiąc to „Kaśka,” zwyczajna Kaśka folwarczna, rozdzielająca hojnie uśmiechy i szturchańce swoim wielbicielom... Pędzi jak strzała — i powiada: że pani prosi, bo obiad już na stole i może, broń Boże nieszczęścia, wystygnąć; że ten pan z gulką na nosie, już będzie temu ze trzy pacierze jak wstał i spaceruje sobie po ogrodzie, że młynarz przyszedł powiedziéć, że mu się koło popsuło, że Walenty przychodził niewiadomo po co, że Brygida cielęta wypuściła i pani bardzo się o to gniewała, że obiad byłby już od świętéj pamięci, ale biały kogut nie dał się złapać, że o mały włos sadze się nie zapaliły w kominie, że dwa talerze wzięły się i stłukły i że stało się wiele innych równie ważnych wypadków. Wyrecytowawszy to wszystko jednym tchem bez przerwy, zawróciła się na miejscu i pobiegła całym pędem z powrotem, gdyż miała dla kogoś coś siekać, a taki gwałtowny interes nie cierpi najmniejszéj zwłoki, ponieważ liczni interesanci, oczekujący na ten referat, kwiczą jak półtora nieszczęścia...
„Przeciętny” wysłuchawszy téj relacyi, podnosi się, chowa do kieszeni miłe listy: od adwokata, pani Katarzyny i dziedzica Szczygłów, składa rozwiniętą gazetę i przez ogród pośpiesza do domu.
W głównéj alei, wysadzonéj grabami, spotyka gościa.
— Moje uszanowanie...
— Moje uszanowanie panu „przeciętnemu.”
— Pan dobrodziéj odpoczął już trochę z podróży?
— I jak odpoczął! spał jak król portugalski!...
— Dlaczegóż portugalski?
— A tak... powiadają, że portugalczyki naród ospały — dlatego, że u nich wino ciężkie. U nich ni herbaty nie piją, ni barszczu — a wszystko chieres, od rana do nocy chieres!
— Pan dobrodziéj bywał w Portugalii?
— Pytaj pan gdzie nie bywał? Na flocie do koła świata jeździł, i przezto, że na słonéj wodzie pływał... pragnienie zawsze jest.
— To téż chodźmy na obiad.
— Dobra rzecz, chodźmy.
— Naturalnie — z czyżykiem...
— Z czyżykiem, a jakże, on ważna osoba, bez niego ani rusz!...
Stół był już nakryty, pani „przeciętna” i panienki robiły gościowi honory, a gość silił się na to, żeby bawić towarzystwo... Jadł dobrze, pił jeszcze lepiéj, a śmiał się na urząd; przyczém nos jego z dużą gulką na wierzchu poruszał się w sposób tak komiczny, że panienki nie mogły się wstrzymać od głośnego śmiechu.
Gość przypisywał to swojéj werwie w opowiadaniu, werwie, któréj mu istotnie nie brakło. Stary wyga, z burzliwą, pełną najrozmaitszych przygód przeszłością, człowiek który dziesięć razy przynajmniéj w swojém życiu zaczynał karyerę i tyleż razy ją zwichnął, który bywał, jak to mówią, na wozie i pod wozem — istotnie miał dużo do opowiadania. Wiele razy w życiu był na drodze do fortuny i znowuż się potykał, wykolejał... Pijał swego czasu szampana — to znów zadawalniać się musiał siwuchą, a jak sam twierdzi, kosztował wszelkie płyny, które upajające są. Jak Salomon znał każdą roślinę, od cedrów libańskich aż do porostów skalnych, tak i on, dzisiejszy gość „przeciętnego” znał wszystko, co we flaszkach bywa, począwszy od obrzydliwéj „raki” muzułmańskiéj, aż do „kimlów” rygskich; od czerwonego soku winnych jagód kachetyńskich, aż do tranu zmieszanego z wódką, którym upajają się Samojedy.
Człowiek ten wart był specyalnego studyum, taka w nim była mięszanina dziwna komiki i tragiczności wielkiéj, dobrego i złego; ale słuszność przyznać każe, że dobrego było w nim więcéj. Może, gdyby był postawiony wyżéj na téj drabinie, po któréj wspinał się ciągle i ciągle z niéj spadał, może w takim razie byłby dostał pewnego zawrotu głowy; ale on nieborak, nie mógł wzbić się w swojéj karyerze o wiele wyżéj po nad piaski czternastéj klasy; był zawsze blizko ludzi, przy ludziach, z ludźmi, a ztąd téż i czuł po ludzku i ludzką niedolę rozumiał... Wierzył w „czyżyka,” w „kurkę” — a chociaż czasem pozował na kruka, w gruncie rzeczy gołębie miał serce.
Humor nie opuszczał go nigdy, śmiał się zawsze, w dobréj i w złéj doli; nie miał wielkich ambicyj, a do szczęścia wystarczał mu dobry obiad, cygaro i preferans...
— Ach malkontenty wy — mówił nieraz — czego chcecie? Dach nad głową jest, chleb jest, komplet do partyjki takoż; na czorta wam więcéj? Tak pomrzemy i tak pomrzemy, wszystko równo, czego sobie zmartwienie próżne robić? Człowiek solidny, wstawszy rano we wtorek, dziękuje Bogu za to, że go niebardzo głowa boli po poniedziałku; a malkontent martwi się we wtorek, że go we czwartek może głowa zaboli... Ot w czém różnica między nami...
— Widzisz pan dobrodziéj, są jednak zmartwienia, gdy człowiek pomyśli...
— Tak po cóż myśléć?... Pan wie przez co indyk życie skończył? Przez to, że myślał — a my nie indyki tylko ludzie, solidni ludzie, stateczni. U nas wszystko w porządku... jak należy...
— To nie zawsze — pan to wiesz najlepiéj...
— Przepraszam... panie dobrodzieju — zawsze...
— Jakto zawsze?
— Bo, widzi pan, to jest w rzeczy porządku, żeby nie każdy mógł być z terminem w porządku... trochę nieporządku musi być, bo z tego dużo ludzi żyje. Wyobraź pan sobie, że wszyscy płacą w terminach.
— Byłaby to śliczna rzecz!
— No, już przepraszam... a wcale nie śliczna.
— Dlaczego?
— A adwokaty panie! komorniki! coby robili? musieliby drzewo pójść rąbać, albo z głodu umierać, a u nich proszę pana, żony — u nich dzieci. Oni ludzie z cywilizacyą, z górnym stylem, nie mogą przecie żyć jak szewcy... Insza adwokacicha i na royalu zagra i po francuzku ona majster... to i wydatków dużo; gdyby zaś ludzie płacili w terminach — to adwokatom siadać tylko i płakać...
Gdy wstano już od stołu, sekwestrator zrobił minę seryo.
— No, panie „przeciętny” dobrodzieju, rzekł, zabawa zabawą, a rzecz rzeczą. My zabawili się, pośmiali, pogawędzili — a teraz interes.
„Przeciętny” zakłopotał się nie żartem...
— Pozwoli pan — rzekł — jeszcze chwilkę... Posłałem do miasteczka, Mordko nie długo powróci, trzeba troszkę zaczekać.
— Czort jego zabierz! alboż ja Mordkowa, żebym miał na jakiegoś tam Mordkę czekać...
— Więc...
— No — więc czas ucieka, panie „przeciętny” dobrodzieju, a te łajdaki angliki powiadają, że czas to pieniądze... a zatém idźmy do proboszcza... On człowiek kapitalny, pulkę zaraz urządzi!
— Owszem, z największą przyjemnością — w téj chwili każę zaprządz... pojedziemy.
— Po co zaprzęgać? Na licha? Do księdza, tak my, apostolskim obyczajem — piechotką.
— Nie chciałbym pana fatygować...
— Jakaż fatyga? Przyjemność! Ładny czas, a nawet — jak powiada nasz doktor — po obiedzie to mała agitacya zdrowa jest na oczy... On tak powiada, a nasz doktor niebyle jaki, ale powiatowy doktor! On swego fachu znawca — a jeżeli wyprawi chorego na tamten świat, to wyprawi już jak się należy, po formie... Ale my, panie „przeciętny” dobrodzieju, nie czekając chodźmy. Pani dobrodziejce moje uszanowanie, panienkom takoż — za ugoszczenie dziękujem.
Nakrywszy łysinę wielkim kaszkietem z lampasem, gość z gospodarzem poszli na probostwo, na drugim końcu wsi położone.
Kościołek murowany, z wysmukłą wieżyczką, otoczony był wieńcem starych lip rozłożystych, obok niego niedaleko stała plebania drewniana, do połowy wsunięta w ogród, z ganeczkiem na dwóch słupach, jak dworek zagrodowego szlachcica.
W ogrodzie były drzewa owocowe i rzucały cień na ogromne ule wyrobione w potężnych kłodach. Jedne z nich stały pionowo, drugie leżały na legarkach, ot po staroświecku „stojaki,” „leżaki,” jak zwyczajnie u księdza na partykularzu...
— Ha! ha! — śmiał się gość „przeciętnego” — kapitalny on ksiądz, wasz proboszcz! U niego i gruszka i jabłuszko i pszczółki — no i miodek. A miodek dobra rzecz. Musi proboszcz butelczynę otworzyć, ha! ha! dobry miodek, poduchowny miodek... tak jak mam do niego pierwsze prawo!
I śmiał się z całego serca, poruszając komicznie powiekami, policzkami i nosem.
Po chwili „przeciętny,” wraz z wesołym jegomościem weszli do plebanii.
Towarzyszyć im nie będziemy — wróćmy natomiast do dworku, do pani „przeciętnéj.” Twarz jéj nosi jeszcze ślady piękności minionéj, ale w oczach znać zmęczenie, na skroniach przeświecają już włosy srebrne, bo troski i niepokoje lubią swoje ofiary piętnować, a ona tyle przecierpiała, tyle przebolała w swém życiu...
Nie zwierzała się jednak nikomu... dla ludzi miała zawsze uśmiech pogodny — a niepokoje, troski, tłumione łzy i westchnienia na swoją wyłączną pozostawiała własność.
Te „przeciętne” kobiety są takiemi egoistkami najczęściéj.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku;prawdopodobnie tu winien się znaleźć cudzysłów zamykający.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.