Przeciętne dobra/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przeciętne dobra
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

„Przeciętnego” częstokroć bolała głowa — „przeciętną” zaś serce. W młodości, gdy jeszcze była w domu rodziców, wesoła jak ptaszę, swobodna, niezależna, wyobrażała sobie, że życie przejdzie jéj łatwo, że znajdzie drogę różami usłaną... To téż wyszedłszy za mąż „przeciętna” pani miała, jak powiedzieliśmy wyżéj, swoje fantazye.
Lubiła bawić się, przyjmować gości, jeździć ładnym ekwipażem, ale gdy obowiązki przyszły, potroszę zapominała o sobie, zaczęła żyć dla dzieci. Jak z drzewa na jesieni, tak z osobistych jéj aspiracyj, opadał listek po listku, aż zapomniała zupełnie o sobie. Dwie panienki, chłopak koloru filologicznego, drugi barwy realnéj i trzeci całkiem jeszcze bezbarwny, oto był jéj świat.
Wychować ten „świat,” ubrać go, wykształcić, otworzyć przed nim drogę życia, to jéj jedyne marzenie. A zadanie to nie łatwe. Pani „przeciętna” aczkolwiek nie trudniła się specyalnie ekonomią, nie badała wartości ziemi, ani stosunków kredytowych, wiedziała jednak dobrze, że utrzymać z „przeciętnych dóbr” liczną rodzinę chrześciańską (i kilka żydowskich) nie jest rzeczą łatwą; wiedziała dobrze, że mąż jéj po różach nie stąpa, że ciągle kręci bicze z piasku, że robi wszelkie możliwe wysilenia, aby koniec z końcem związać, aby się przy swoim kawałku ziemi utrzymać. Dopomagała mu więc w tém, według swojéj możności, pocieszając się nadzieją, że gdy dzieci dorosną i na swój chleb pójdą, to wtenczas im obojgu „przeciętnym” lżéj będzie. Zapewne tak samo myśléć musi wół w pługu, widząc zbliżający się zachód słońca. Jeszcze kilka zagonów wyorać, jeszcze kilkanaście batów dostać, a potém odpocząć długo... długo, do samego świtu...
Pocieszali się tak nawzajem... Bo i rzeczywiście, o cóż się rozchodzi? Córki pójdą za mąż... dlaczegóżby nie miały pójść? Takie śliczne dziewczęta jak malowane... Chłopcy, ba! chłopcy karyery porobią!
Najstarszy będzie doktorem, i to nie byle jakim, ale doktorem co się zowie. Przecież Baranowski, Chałubiński, Kosiński, także byli niegdyś małymi chłopcami i chodzili do szkół... Nawet, według wszelkiego prawdopodobieństwa, darli bez miłosierdzia ubranie i zbijali bąki podczas wakacyj, co nie przeszkodziło im wyjść na znakomitych ludzi. Młodszy, łobuz realnego koloru, jest także na drodze do karyery. Skończy szkołę, potém pójdzie do jakiéjś wyższéj politechniki, zwiedzi co najznakomitsze fabryki za granicą, a powróciwszy do kraju, zostanie dyrektorem olbrzymiego zakładu przemysłowego, ożeni się z córką żelaznego lub miedzianego króla, weźmie za nią co najmniéj milion rubli posagu, i ostatecznie sam zostanie królikiem od kotłów parowych.
Najmłodszy także może los zrobić... Skończy szkoły, skończy wydział przyrodniczy, zwiedzi wszystkie akademie rolnicze i zostanie takim agronomem, jakiego świat i korona hottentocka nie widziała. Dziś, w wieku najosobliwszych wynalazków i odkryć, wszystkiego się można spodziewać; taki więc agronom może zrobić fenomenalny przewrót w gospodarstwach, stać się człowiekiem głośnym i sławnym; ojcowie najbogatszych córek ubiegać się będą o niego...
Tak to sobie niekiedy marzą państwo „przeciętni,” gdy godzina jest szara i rzeczywistość chowa się w cienie.
Ona mówi, on słucha paląc fajkę — i w duchu dziwi się, że takie geniusze, które w niedalekiéj przyszłości stać się mogą ozdobą społeczeństwa i świata, niezwykle szybko drą buty, i z godnym wszelkiego uznania pośpiechem wyrabiają dziury na łokciach.
Ona mówi, on słucha, fajkę pali — i przychodzą mu na myśl rozmaite epizody z praktyki sąsiadów, przyjaciół i znajomych.
Jeden sąsiad oto miał syna, bardzo sprytnego chłopca do nauki, ale pozbawionego muzykalnego słuchu; ten sobie nie mógł poradzić z akcentem greckim i ugrzązł w klasie siódméj, jak wóz na grobli, a także miał być sławnym doktorem. Z przyczyny wymienionéj powyżéj, zrezygnował z tego zamiaru i postanowił zostać weterynarzem. I to jest piękny fach, zwłaszcza gdy się komu wiedzie. Był w szkole półtora roku, wiedział już wiele mądrych rzeczy dotyczących karbunkułu, księgosuszu, nosacizny i tym podobnych dolegliwości zwierzęcych, ale coś się znowuż zrobiło... jakieś nieporozumienie... i musiał szkołę opuścić. Sądzono mu jednak było pracować dla zdrowia ludzkości, więc zrezygnowawszy z marzeń o weterynaryi, wszedł na praktykę do apteki i dziś już jest pomocnikiem... Ślicznie mu się wiedzie: ma całe dwadzieścia rubli pensyi miesięcznéj, nie licząc stołu, wszelkich wygód i mieszkania — za szafą z pachnącemi ziołami, co także ma swoje znaczenie...
Pani „przeciętna” powiada, że to wyjątek... Chłopak był łobuz i sam sobie winien, że nie został znakomitym lekarzem.
Rzeczywiście, trafiają się przecież młodzieńcy pilni, pracowici, którzy kończą nauki i mają wszelkie szanse zostania chlubą i ozdobą społeczeństwa. Niedaleko szukając, inny sąsiad ma także syna. Dobre to dziecko, nieoglądając się na schedę po rodzicach, (gdyż tę mogłoby przyjąć jedynie z dobrodziejstwem inwentarza) postanowiło zdobyć sobie niezależne stanowisko w świecie. Po długich latach nauki w kraju i za granicą, młodzieniec zaczął nareszcie zbierać owoce swych trudów. Jako skończony inżynier technolog, mając świetny patent i wujenkę żyjącą w wielkiéj przyjaźni z ciotką kuzynki żony samego jaśnie wielmożnego dyrektora, dostał się do warsztatów drogi żelaznéj i tam, na etacie ślusarza, stoi cały dzień przy szrubsztaku i trudni się opiłowywaniem haczyków do wagonów, w téj błogiéj nadziei, że za parę lat, jeżeli się będzie dobrze sprawował, a przyjaźń wujenki z ciotką kuzynki żony jaśnie wielmożnego dyrektora nie pryśnie jak mydlana bańka, to dostanie posadę pomocnika maszynisty i będzie woził węgle kamienne, oraz inne towary, od Sosnowca aż do samego Piotrkowa i z powrotem.
I to jest także dobry interes. Bywają wprawdzie lepsze, ale w danym wypadku młody człowiek sam sobie jest winien. Dziś każdy zawód wymaga kwalifikacyj specyalnych. Kto chce naprzykład zostać dyrektorem fabryki, ten powinien być nietylko technologiem, ale i niemcem; o pierwszą kwalifikacyę mniejsza zresztą, ale ten drugi przymiot koniecznie musi posiadać.
O uczonych agronomach dałoby się także dużo powiedziéć. Najprędzéj ci z nich dostają posady, którzy posiadają własne majątki ziemskie, w takim albowiem razie, bez wielkich trudności zostają rządcami dóbr własnych...
Rozmowy na ten temat, prowadzone niekiedy o szaréj godzinie, były, można powiedziéć, całą pociechą państwa „przeciętnych,” albowiem słodko jest wśród trosk i kłopotów pocieszać się nadzieją, że jeżeli już nie nam samym, to przynajmniéj dzieciom naszym będzie na świecie dobrze. Synowie mają przed sobą świat otwarty na oścież, i mogą porobić najświetniejsze karyery. Co się tyczy córek... powiadają, że świat jest zmateryalizowany, że na biedną panienkę, chociażby idealnie piękną i jeszcze idealniéj zacną, nikt nie spojrzy, że wszyscy młodzi ludzie marzą o wielkich posagach, a każdy z nich żąda za swoją delikatną osobę najmniéj sto tysięcy, co według przypuszczalnego obliczenia, wynosi plus minus po 625 rubli za funt żywéj wagi młodzieńca. Powiadają tak, ale ktoby ludzkim gadaniom wierzył? Ileż to razy panienka zupełnie biedna wychodzi za angielskiego lorda milionera... w powieści!
Pani „przeciętna” wierzy w świetną przyszłość swych dzieci, a jednak bywają chwile, w których ją przejmuje obawa. Może być tak, a może być inaczéj, ale dlaczego rozpaczać nad tém, co być może, gdy teraźniejszość woła, aby się nią zajmować?
Zanim panienki powychodzą za mąż (ma się rozumiéć świetnie), zanim chłopcy staną się ozdobą kraju, potrzeba im sukienek, mundurów, obuwia, bielizny. Na zaspokojenie tych potrzeb, jest stara jak świat ale bardzo dobra recepta: iść do męża i powiedziéć mu żeby dał X rubli; ale pani „przeciętna” wie jak jéj mężowi trudno o te ruble... i jakie rzesze musi on niemi obdzielać; pragnie więc przyjść mu z pomocą, już to bezpośrednio, starając się miéć jakieś dochodziki z własnego kobiecego gospodarstwa, już to pośrednio, usiłując aby utrzymanie domu jaknajtaniéj kosztowało.
Kto powiedział, że panie nie mają do matematyki zdolności, ten jest w błędzie; każda z nich prawie wytwarza takie kombinacye groszowe, o jakich się filozofom nie śniło...
Nasza „przeciętna” robi to na większą skalę.
„Przeciętny” ma Walentego, fornali i parobków, pani zaś rozporządza oddziałem dziewek, przy pomocy szafarki, bardzo zacnéj i proporcyonalnie do godności swojéj otyłéj niewiasty, wdowy po nieboszczyku Klapiszewskim.
Czém Walenty na folwarku, tém Klapiszewska w kuchni, w oborze, w ogrodach i chlewach. Walenty pesymista zrzędzi półgłosem; Klapiszewska wylewa swój pesymizm w tonach możliwie najwyższych, z gestykulacyą wymowną, gada od świtu do rana, cały dzień gada, a nawet w nocy śni o tém, że gada i przez sen komuś wymyśla...
Od świtu samego, pochwaliwszy Pana Boga, zaczyna ganić ludzi, i gani do późnéj nocy, z wyjątkiem tych chwil, w których się pożywia.
Sama o sobie mówi, że jest dla swéj pani prawą ręką, okiem, a w wielu wypadkach nawet głową, bo żeby nie jéj rozum, toby się młode indyczki nigdy nie wychowały, zwłaszcza przy teraźniejszéj służbie żeńskiéj, która, według zdania Klapiszewskiéj, więcéj myśli o tańcach, aniżeli o poważném traktowaniu kwestyj indyczych.
Klapiszewska szczyci się niemałém zaufaniem swéj pani i odbywa niekiedy podróże do miasta gubernialnego, w celach handlowych. W takich wypadkach Walenty szykuje jéj wóz drabiniasty w trzy konie, dobrze wysłany słomą, i zapowiada fornalowi, żeby sobie zatkał uszy wełną, jeżeli nie chce ogłuchnąć. Z wielką powagą zajeżdża pani Klapiszewska na rynek miejski — i z dumą spogląda z wysokości wozu, pełnego indyków, gęsi, prosiąt, masła, serów i tym podobnych prowizyj, stosownie do sezonu. Targuje się z przekupkami do upadłego, opowiada cuda o zaletach drobiu i wszystkich w ogóle produktów dóbr „przeciętnych,” o swéj pracy, przechodzącéj wszelkie ludzkie pojęcie. Pozbywszy się całego ładunku, powraca do domu z pieniędzmi i tryumfem, opartym na tém przeświadczeniu, że niktby równie dobrze towaru nie potrafił spieniężyć. Ona także podróżuje po jarmarkach, w celu sprzedaży nierogatego inwentarza, zna wszystkich rzeźników w okolicy i wie, który jarmark bywa dobry, a który nic niewart.
Gdy przyjdzie wiosna i początek lata, gdy z kurników wyjdą na świat Boży całe stada młodziutkich kurcząt, gęsiąt, kacząt, indycząt, wtenczas zaczyna się dla Klapiszewskiéj epoka zawziętéj wojny z Walentym. Chłop zawsze jest chłopem, i żeby go nawet miodem smarować, będzie taki sam jak był... Gniewa się i krzyczy gdy gąsięta w szkodę wejdą! Boże miłosierny! jakby taki niewinny drobiazg mógł jaką szkodę zrobić?! Ale tłomaczże mu! On powiada, że zboże pierwsze, i że jak jeszcze raz szkodę dostrzeże, będzie niewinnym stworzeniom poprostu głowy ukręcał. Nieraz panienki, a nawet sama pani wdaje się w tę sprawę, ale chłop chytry, tak się umie tłómaczyć, że pani przyznaje mu słuszność, a obrończyni niewinnych stworzeń każe ich lepiéj pilnować. Czy kto widział podobną niesprawiedliwość!? Klapiszewska usiłowała kilkakrotnie dziada na swoją stronę przeciągnąć, przekupić, i w tym celu częstowała go wódką, ale chłop zawsze chłopem, wódkę wypił, a o szkody znowuż awantury wyrabiał. Szafarka usłyszała nieraz wymówkę od pani, a sama z lichwiarskim procentem rozdzielała ją pomiędzy podwładne sobie Nimfy i Gracye, i robiło się ztąd piekło, o jakiem trudno miéć pojęcie.
Bo Klapiszewszka póki dobra to dobra; ale jak wpadnie w złość, wtedy drżyjcie narody! Nawymyśla, nietylko nimfom i gracyom, ale nawet kaczkom i indykom... a wszystko przez tego chłopa!... Biada mu jeżeli ją spotka, i to tylko całe jego szczęście, że w takim wypadku zatyka sobie uszy i ratuje się ucieczką.
Pomimo całéj energii Klapiszewskiéj, pani „przeciętna” ma jednak oko na wszystko, a osobiście całego gospodarstwa dogląda, bo z tego gospodarstwa są sukienki i mundurki, z niego opłacana była panna Cauchemare, z niego ponoszone różne drobne wydatki, niby nic nieznaczące, a jednak, wzięte razem, poważne.
Córki pomagają jéj w zajęciu, o tyle, o ile im czas wolny od fortepianu i francuzczyzny pozwala, i tak schodzi dzień za dniem, rok za rokiem, a im daléj, tém trudniéj, tém potrzeby większe.
Biedna kobieta czuje, że ją siły opuszczają, że powinnaby odpocząć, leczyć się, o zdrowiu pomyśléć.
Ale to kiedyś... kiedyś, niech-no wpierw dzieci podrosną, niech los sobie ustalą...
Jest to termin stanowczy, chociaż nieokreślony ściśle; wielu ludzi trzymać go się musi... „Niech-no się jakoś dzieci ustalą” — niech się ustalą, wtenczas „przeciętny” odpocznie — a „przeciętna” pomyśli o swojém własnem zdrowiu.
Tymczasem trzeba czekać. Zdarza się niekiedy, że wśród takiego oczekiwania nadejdzie czas wiekuistego odpocznienia na cmentarzu, w wygodnym grobie familijnym, albo téż poprostu, w piasczystym, suchym gruncie, pod płaczącą brzozą — aleć taki odpoczynek wszystkich nas czeka i kładzie kres wszelkim zabiegom i smutkom, nadziejom i utrapieniom.
Dopóki jednak owa ewentualność nie zaskoczy, człowiek, choćby „najprzeciętniejszy,” ma prawo spodziewać się nagrody za swoją pracę — i wytchnienia po trudach.
W tym sensie przemawia nawet Pinkus Ćwik, w swoich obszernych memoryałach o zagadnieniach życia ludzkiego. Zachęcając do ufności w przyszłość, do śmiałych przedsięwzięć, do wiary w siebie samego i swe siły, powiada z dobrotliwym uśmiechem:
— Gratyfikuj się mój kichaneczku — dostaniesz krzyż... na plecy!
Naturalnie jest to alegorya, niezmiernie delikatna, ale za to przerażająco głęboka. Kto się w nią dobrze wpatrzy, kto jéj sens odgadnie — ten wnet pozna jak hojnie los rozdaje krzyże... na plecy.
Ale odeszliśmy cokolwiek od przedmiotu.
„Przeciętni” ustanowili sobie, jako się rzekło, termin „gdy się dzieci ustalą” — i ten stał się dla nich siłą, laską podpierającą ich kroki; leży to albowiem w ludzkiéj naturze, że najgorszy interes z kresem, lepszy jest od dobrego bez kresu...
Tu znów muszę przytoczyć zdanie Pinkusa Ćwika.
— Wolę — mówi ten myśliciel — wolę iść po ostrych kamieniach, dajmy na to z Pacanowa do Kocka, aniżeli po najlepszym gościńcu niewiadomo dokąd. Dlaczego? Prosty interes. Po kamieniach wprawdzie iść ciężko, można sobie nogi pokaleczyć, bo na to są kamienie, ale gdy idę po nich przez cały dzień, to wieczorem wiadomo mi już, że jestem od Pacanowa o jeden dzień daléj, a od Kocka o jeden dzień bliżéj; że jutro będę znów jeden dzień bliżéj, a z czasem, chociaż zupełnie nogi zerwę, stanę nareszcie w Kocku. Gdybym zaś szedł po najlepszéj drodze, a nie wiedział dokąd idę, to niemiałbym żadnéj nadziei, ani żadnéj pociechy.
Że wszystkie obserwacye szanownego Pinkusa są trafne, o tém czytelnik niniejszych szkiców, już niejednokrotnie się przekonał; ta jednak ma w życiu praktyczném najszersze zastosowanie.
Kto z nas nie idzie po kamieniach ostrych? Każdy, padając raz po razu i kalecząc się, dąży do swego Kocka... i spodziewa się, że kiedyś nareszcie przyjdzie do niego...
To téż „przeciętny” wlecze się po téj drodze z Walentym, a „przeciętna” z Klapiszewską — i tak to idzie dzień za dniem, rok za rokiem, aby daléj, aby daléj, aby do celu.
Pani „przeciętna” w drobiazgowych swych kombinacyach, wysila głowę na to, aby jaknajwięcéj grosza ze swego drobnego gospodarstwa do domu zgromadzić, i najbardziéj wydatek tego grosza na dom ograniczyć. Nie jest to skąpstwo, lecz oszczędność, wynikająca ze szczeréj chęci dopomożenia mężowi; skąpstwa bowiem w całém znaczeniu tego wyrazu, takiego, jakie się praktykuje po miastach, w „przeciętnych dobrach” nie znają.
Tam zawsze znajdzie się zbywające nakrycie przy stole i kąt w domu dla gościa...
— Ostatecznie — powiada niejeden filister, któremu zdaje się, że wieś to Kalifornia — czego ci ludzie chcą..? Pole rodzi tyle zboża, że przejeść go nie sposób, w lesie co krok to drzewo, a czasem i dwa; na łąkach trawa w pas, w oborach bydło, w stajniach konie, w owczarni owiec setki, a w rzece i w jeziorach ryb mnogość!! Czego oni narzekają ci przeciętni? czego chcą jeszcze? Ziemia to najlepsza lokacya kapitału, rolnictwo najłatwiejsze zajęcie, a przy tém daje tyle przyjemności, jakich żaden inny zawód dać nie może...
„Przeciętny” słyszy nieraz takie głosy — i ramionami wzrusza...
Owa ziemia, która od tylu wieków żywi ludzi, sfatygowała się już mocno staruszka i coraz bardziéj grymasi. Dogadzać jéj trzeba, pielęgnować, obchodzić się z nią jak z jajkiem, a oglądać się nieustannie czy pan deszcz, albo pani susza, nie wtrącą pomiędzy ziemię a rolnika swoich trzech groszy.
Ale dajmy na to, że wszystko idzie jak po maśle; kapryśna staruszka uproszona, udobruchana, wypielęgnowana jak dziecko, przywdziewa na siebie ogromną perukę z złocistych łanów pszenicy i jęczmienia, gdzie niegdzie jeży się owsem, bieleje żytem, ozdabia grochem kwitnącym i wyką, białemi kwiatkami kartofli i błyszczącemi liśćmi buraków...
Tak przystrojona, piękna, obładowana skarbami, wygrzewa się na słońcu, kąpie się w rosie i w deszczach, nareszcie, syta już uciech letnich i wesołości, powiada do rolnika:
— Już mi się zaczyna chciéć spać i odpocząć; rozbierz mnie, kochany przyjacielu, a w nagrodę za to weź sobie moje wszystkie sukienki z traw i kłosów, biżuterye z olbrzymich buraków — soliterów, zabierz moje perły z kartofli, kolie z marchwi, warkocze z końskiego zębu... zabierz sobie to wszystko, prawowity mój sukcesorze i używaj smaku, jak kot w studni! Ja już sobie odpocznę; zostaw mi tylko krótkie futerko ze ścierniska, poprusz miejscami ziarnem oziminy... poskrob trochę pługiem, uczesz broną i — idź spokojnie do chałupy... Ja się niebawem schowam pod puszystą pierzynę ze śniegu, a ty, jak ci mówiłam, korzystaj z sukcesyi i jak wdzięczny siostrzeniec, płacz nad grobem bogatéj ciotki... z radości.
Staruszka miewa niekiedy także fanaberye i chociaż rzadko to się trafia, obdarza rolnika bogatą garderobą i biżuteryą. Ma się rozumiéć, że ten całą forsą rzuca się do zabierania szacownéj spuścizny; zaprzęga wszystkie woły i konie, porusza wszelkie ręce robocze, jakie znaleźć można w blizkości, stawia stogi, sterty, napełnia stodoły, wznosi długie kopce z buraków i kartofli, jedném słowem używa...
Ale szanowna staruszka zostawiła różne małe rachunki do załatwienia. Jako osoba należąca do towarzystwa, przekazuje sukcesorowi do zapłacenia dwie raty z karami od uchybionego terminu; pozapisywała różne procenta i legaty, zobowiązała do pamiętania o podatkach, o wesołym jegomości z gulką na nosie, o poczciwym wójcie i pisarzu jego, o sądzie i wszystkich członkach jego, o stróżach publicznego porządku cichości i spokoju.
Zastrzegła, żeby to wszystko opłacić rzetelnie, pod groźbą wydziedziczenia.
Zostawiła wspaniałą szatę utkaną z kłosów złotych, ale zastrzegła zarazem, żeby część téj szaty rozdzielić na ordynarye, część schować na zasiew, żeby kosztem jéj przezimować bydełko, koniki i owieczki...
Niewyczerpana w dobroci, wyraźnie zastrzegła przed udaniem się na zimowy spoczynek, żeby nie cierpiał głodu pachciarz Mordko z rodziną, żeby najedzeni byli: Szmul, Jojna, Icek, Wigdor i bracia jego; żeby uczony Pinkus Ćwik, o pustym żołądku nie puszczał się na fale filozoficznych dociekań, albowiem mógłby łatwo wpaść w błąd, i zamiast o przedmiotach abstrakcyjnych, marzyć wyłącznie o chlebie, kartoflach i tuczonéj gęsi, która jak wiadomo, nie jest ptakiem mądrości.
— Wziąłeś sukcesyę, luby mój siostrzeńcze, więc wypłać wszystkie legaty, spełnij wolę moją dokładnie, co do joty... Że ją spełnisz, to nie ulega, jak dla mnie, żadnéj wątpliwości; 1-o, bo znam twój szlachetny sposób myślenia i poczciwe serce, a 2-o że mądrość ludzka, chcąc utrwalić wśród mieszkańców Europy poczucie obowiązku i dzielenia się dochodami z bliźnimi, wymyśliła sekwestratorów, komorników, sądy i tym podobne instytucye, mające na celu zaprowadzanie i ugruntowanie porządku społecznego...
— Droga! najszanowniejsza cioteczko! ciotunieczko! piszczy „przeciętny” siostrzeniec — ja mam żonę, bardzo poczciwą kobiecinę; mam dwie córeczki jak kwiatki, mam trzech chłopców, w kolorach: klasycznym, realnym i cywilnym.
— Wiem, wiem, moja duszko... Pan Bóg ci błogosławi... Zabiegaj i pracuj; jeszcześ nie stary, możesz miéć i w przyszłości kilka pociech w rozmaitych kolorach.
— Nie o tém się mówi, droga ciociu — ale moja żonisko nie domaga.
— Wywieź ją na jakiś czas na południe, powiadam ci, że na suchy kaszel to zadziwiająco dobry środek!
— Dobrze cioteczko, ale mam téż dwie córki, śliczne dziewczęta.
— Wiem, wiem, przecież noszę je na własnych plecach; ładne dziewczynki ani słowa; aż miło wspomniéć, że się one na moim spracowanym grzbiecie urodziły, wyrosły, — to moje najpiękniejsze kwiatki; mój siostrzeńcze, jestem z nich dumna, wierzaj mi.
— Tak, droga ciociu, ale ja potrzebuję te kwiatki za mąż wydać.
— Nic słuszniejszego, mój drogi! Rzadko się wprawdzie odzywasz, ale niekiedy bywa w tém sens. Nie wydać za mąż takich panienek, to zbrodnia! to poprostu marnowanie darów Bożych!
— Ja ich téż nie myślę marnować, niech mnie Bóg broni od podobnéj intencyi, pragnąłbym je jaknajlepiéj urządzić.
— Więc urządź, któż ci broni?
— Ale ciotuniu dobrodziejko, dziś taki świat, że każdy kto się żeni, chce posagu.
— Bardzo mądrze, mój siostrzeńcze, bardzo mądrze. Ja stara już jestem, praktyczna, a za dawnych czasów mówiono: że „miłość o głodzie sprzykrzy się i wojewodzie.” Daj więc im posag i skończony interes.
— Ciociu szanowna, jabym dał ze szczerego serca, ale nie mam.
— Wielka rzecz! niemasz, to staraj się — zbieraj.
— Gotów bym nawet i to zrobić — ale ciocia dobrodziejka wie, że mam téż trzech chłopców, jeden w kolorze...
— Ach znam doskonale tych bąków i ich kolory! nieraz burzy się we mnie wszystko na widok psich figlów, jakie wyrabiają te łobuzy...
— Cioteczka ich nie lubi?
— Owszem, bardzo lubię — aczkolwiek jestem stara, ale szanuję prawa młodości i powiem ci otwarcie, że młody niewesoły, a stary nienabożny — nie warci są, żeby po moim grzbiecie stąpali...
— Ja tym bąkom potrzebuję dać wykształcenie — a to piekielnie drogo kosztuje w tych czasach.
— Najsłuszniéj powiadasz, drogi siostrzeńcze, dziwię się nawet zkąd posiadasz taką dziwną przenikliwość i wytrawny sąd o rzeczach. Co dziś wart jest człowiek bez wykształcenia, bez nauki? Świat teraz zmądrzał, minęły te czasy, kiedy do karyery młodzieńca wystarczał kurs szkoły powiatowéj i ładny wąsik...
— Niestety...
— Niestety, mój kochany, ale tak być powinno, tak trzeba, dziś wszystko zmądrzało. Może nie uwierzysz, ale ja ci powiem, że nieraz słyszę jak na moim grzbiecie kłócą się dwa ziarnka pszenicy i wymyślają sobie w stylu naukowym, tak naprzykład: „gdzie się pchasz głupie ziarno! ustąp mi, ja mam 22 proc. glutemu, a ty nie masz nawet 15!” Kształć i kształć, żebyś miał ostatnią krowę wyprowadzić z obory — to kształć...
— Ale zkąd brać na to wszystko, droga ciociu...
— Eh! nudzisz mnie z tém wieczném zapytaniem „zkąd brać...?” Za moich dawnych czasów, kiedy jeszcze panowie Tatarzy i Szwedzi oddawali mi wizyty — musiało wystarczyć na wszystko, a ty, — o głupich trzech chłopców robisz tyle awantur.
— Ależ cioteczko, na chłopcach nie koniec, mam córki.
— Tém lepiéj...
— Mam żonę!
— Tém gorzéj dla niéj, że wybrała sobie za dozgonnego towarzysza takiego ciemięgę jak ty, mój drogi siostrzeńcze...
— Ależ ciociu!
— Ech! daj już pokój. Moja rola skończona, zapisałam ci całą garderobę, zdarto zemnie wszystko aż do negliżu ze ścierni, więcéj nad to nie mam, nie dam i dać nie mogę, na waszych rachunkach się nie znam, służę wam wszystkim jednakowo. Dawniéj nie grymasiliście, było wam dobrze i wesoło — dziś piszczycie i lamentujecie, jak żydowskie płaczki na cmentarzu. Co do mnie, mam już tego dość — a jeżeli masz do mnie jaki interes, to zgłoś się na wiosnę — wtenczas pogadamy...
W ten sposób rządzi kochana ciotunia, gdy jest osobliwie hojna, gdy pełną garścią dary swoje rozsypuje — ale taka szerokość jéj natury należy do wyjątków.
Częściéj ciotunia skąpi, częściéj jeszcze, chociaż sama nie skąpi, pan deszcz i pani susza wdają się w sprawę i kładą swoje nieprzełamane veto... Wtenczas rób co chcesz, urwij sobie głowę, kręć się jak mucha w ukropie... pleć bicz z piasku, rób co ci się podoba...
„Przeciętni” jednak to robią...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.