Przeciętne dobra/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przeciętne dobra
Pochodzenie Wilki i inne szkice i obrazki
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1889
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZECIĘTNE DOBRA.


I.

O

Od chwili w któréj ludzkość zaczęła spożywać słodkie owoce statystyki — mamy „przeciętnego człowieka,” „przeciętnego kupca” etc. — dla czegóżbyśmy więc nie mogli mieć „dóbr przeciętnych?”
Mogą one znajdować się tak dobrze na Kujawach jak na Podlasiu; pod Rypinem, lub w stronie Szczekocin albo Maryampola; nad Narwią, nad Nidą, lub téż z przeproszeniem nad Wieprzem...
Mam téż nadzieję, że w szkicach poniższych nikt nie zechce dopatrywać jakich osobistych alluzyj, albowiem dotyczyć one będą, jako się rzekło, dóbr przeciętnych — to jest takich gdzie są budynki przeciętne, ludzie przeciętni i... hypoteka przeciętna, na któréj, niby na ogromnéj bryce brodzkiéj, siedzi mnóstwo przeciętnych polaków wyznania Mojżeszowego...
Ale idźmy do rzeczy.
Są w naszym nadwiślańskim dyalekcie archaizmy, których istnienie dałoby się usprawiedliwić chyba wrodzoném przywiązaniem do tradycyi i poważaniem wszystkiego co stare... Te zapewne motywy są powodem, że wyrazu „dobra” (ziemskie) nie wyrzucono jeszcze ze wszystkich słowników istniejących — i nie zastąpiono przez inny, malujący rzecz trafniéj i lepiéj.
Bo proszę powiedziéć co właściwie jest w tych „dobrach” dobrego? Czy nieustający niepokój? ustawiczne pożądanie deszczu gdy jest sucho, słońca gdy deszcz pada? wzdychanie do odwilży lub mrozu, zaglądanie w kalendarz, aby się dowiedziéć kiedy przypada rata Towarzystwa, termin opłaty podatków, lub téż niebezinteresowna wizyta Judy i braci jego?
Nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać człowieka, któryby powiedział, że mu dobrze jest w „dobrach” — a natomiast jęki i westchnienia stały się tak pospolitemi na wsi, jak szum wiatru, lub szmer toczącego się wśród kamyków strumienia...
Przeciętny szlachcic na przeciętnym folwarku (przepraszam za nadużywanie téj przeciętności) siedzi jak dobry jeździec na lichym, słabym w nogach i znarowionym koniu... Musi on być ciągle na pogotowiu, miéć się na ostrożności, ażeby się w siodle utrzymać i równowagi nie stracić.
Nie wolno mu się zdrzemnąć, nie wolno mu na chwilę uwagi odwrócić — szkapa musi być trzymana ciągle w cuglach, w szenklach — bo inaczéj może być wypadek...
Idzie ten koń niby to jak się należy, nawet z ogniem, z fantazyą, przebiera nogami, nozdrza rozdyma... parska... ale oto nagle potyka się, wiąże i pada na łeb, jeżeli go w porę pewna ręka jeźdźca nie podtrzyma i nie podniesie na cuglach. Podniósł się, zerwał — i znowuż idzie.
Zdaje się, że droga równa i gładka, nie ma kamieni i dołów. Konisko puszcza się ostrym, wyciągniętym kłusem, idzie jak woda, tak, że jeździec kołysze się tylko na jego sfatygowanym grzbiecie... Aliści nadjeżdża oto fura pełna żydów... Szkapa lęka się, drży, zaczyna strzydz uszami i nagle... gdy się tego jeździec najmniéj spodziewa, rzuca się w bok jak szalona... Jeździec siedzi jednak, ratuje się balansem lub kontrbalansem, zwróci niesfornego Rosynianta i jedzie daléj, w nadziei, że kiedyś do lepszych czasów dojedzie...
Cóż dopiero powiedziéć o przeszkodach, o tych baryerach, murach i fosach, które trzeba przeskakiwać! — konisko już ledwie tchnie, bokami robi — a tu nic nie pomoże, trzeba skakać, bo i nad jeźdźcem i nad koniem bat wisi... Ostatni wysiłek, ostrogi w robocie, szkapa wspina się, kurczy, wszystkie muskuły rozpręża i hop! już jest za przeszkodą.
A jakiéj pewnéj ręki potrzeba, aby ją po tym skoku forsownym podtrzymać, żeby na łeb nie padła i nie skręciła karku wraz z jeźdźcem...
Jest to rzecz zwykła, codzienna, a nie jeden z tych jeźdźców (których nawiasowo mówiąc na tysiące liczyćby można) nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, że dokonywa cudów zręczności przy owych „salto mortale.” Ale tak zwykle bywa; gdy kominiarz chodzi po dachu czteropiętrowéj kamienicy, ci którzy na to patrzą, drżą z obawy, że może spaść na bruk... on sam jednak nie obawia się tego — gdyż człowiek w ogóle łatwo się do wszelkich rozkoszy życia przyzwyczaja...
Możnaby na ten temat dużo powiedziéć, to wszakże odprowadziłoby nas od przedmiotu, od dóbr przeciętnych.
Zobaczmy przedewszystkiém jak wygląda ich właściciel.
Jest to człowiek w sile wieku, krzepki, barczysty, ogorzały, zahartowany na wszelkie niewygody; mówi basem, wstaje do dnia, a o dziesiątéj wieczorem drzemie już nad gazetą, choćby ta zawierała w sobie streszczenie najciekawszéj mowy ks. Bismarcka... Bóg dał dzień do pracy, a noc do spania, a jeżeli szlachcic przeciętny łamie niekiedy takie prawo, to już chyba dla nadzwyczajnych, wyjątkowych powodów: dla preferansa u sąsiada... albo dla szczęścia córek, gdy mu u siebie gości przyjąć wypadnie...
Jest to człowiek familijny; ożenił się młodo, raz dlatego, że mu ojciec zawsze powiadał, że rannego wstania i wczesnego ożenienia się nikt jeszcze nie żałował, a powtóre, że wyswatały go ciotki, wychodząc z zasady, że kto się ożeni, ten się odmieni, a ciotki były zdania, że odmiana ta na dobre wyjdzie siostrzeńcowi.
Wziął panienkę ze swojéj sfery, ładną, miłą, umiejącą grać na fortepianie, marzyć poetycznie i robić niezrównanéj dobroci konfitury.
Z początku, młoda pani miała trochę fanaberyi, lubiła bawić się, przyjmować gości i jeździć ładnym ekwipażem, ale gdy przyszły obowiązki, postąpiła jak wszystkie inne „przeciętne” kobiety, zapomniała o sobie zupełnie, zaczęła żyć dla dzieci... Umilknął fortepian, skończyły się marzenia, a „pani” poszła do obory, do folwarku, do kuchni, pogodziła się z prozą życia, zaczęła oszczędzać, i w sekrecie przed mężem gromadzić grosz do grosza na czarną godzinę.
Tak to one zwykle robią te nasze „przeciętne” panie... Kto je tego uczy? kto im nakazuje wyrzec się swoich osobistych marzeń i przyjemności, a całe istnienie swoje poświęcić rodzinie? Zapewne nakazuje im to „przeciętne” serce dobréj, polskiéj kobiety...
Obowiązków nie braknie. Są dwie córki, z których jedna już nosi długą sukienkę, a druga za rok, lub dwa tego szczęścia doczeka; jest także trzech synów, z których najstarszy nosi mundur „koloru filologicznego,” średni uniform „barwy realnéj,” a najmłodszy trudni się jeszcze darciem cywilnego ubrania i obuwia.
Dwaj starsi chłopcy mieszkają w Warszawie; jeden u pani Kiksińskiéj, która utrzymuje na stancyi wyłącznie filologów; drugi u pana Kapustowicza specyalnie stołującego realistów.
Do domu obadwaj chłopcy przyjeżdżają tylko na święta i na wakacye, i bez względu na to, że jeden idzie drogą realną, a drugi klasyczną, w rozczulającéj harmonii trudnią się zbijaniem bąków, wspólnemi siłami.
Właściciel „przeciętnych dóbr” obliczył, że na kształcenie dwóch synów idzie całkowity dochód z żyta i pszenicy, ale Mordko, pachciarz z „dóbr przeciętnych,” bieglejszy znacznie w interesach finansowych i w buchalteryi, przysięga się na wszystko co ma najdroższego, to jest: na brodę, pejsy i delikatne sumienie, że on sam dużo do téj edukacyi dokłada.
Zapewne obadwaj, to jest i dziedzic i pachciarz mają racyę. Ale nie na tém kończą się, koszta téj nauki, którą dobrzy rodzice chcą dać swoim dzieciom. Od lat kilku jest w domu panna Julia Cauchemare, specyalistka od pokazywania francuzkiego języka, gry na fortepianie i innych umiejętności wyzwolonych; jest także w domu młody kuzynek, trochę niby dla praktyki gospodarskiéj, trochę zaś dla zaznajomienia najmłodszego chłopca z głównemi tajemnicami elementarza i tabliczki mnożenia.
Wszystko się robi co można, aby dziatwę jakoś na ludzi wykierować.
Fortepian, ten niezbędny przyrząd, bez którego obyć się niemoże żaden ojciec posiadający córki, także kosztował sporo grosza i stał się przyczyną niejednego kłopotu.
Grzela, fornal, który tę maszynę odwoził z kolei, zdrzemnął się jakoś na wozie, koniska skręciły do rowu, wóz się przewrócił...
Naturalnie, że w kosztowném statku coś pękło, a że miejscowy kowal, bardzo sprytny do mechaniki, bo nawet z młocarnią umie sobie radzić, w tym wypadku zwątpił o swoich zdolnościach, trzeba było piękny klawikord na powrót do Warszawy odsyłać i znowuż go z kolei sprowadzać.
Tym razem nie jeździł już Grzela, ale dużo roztropniejszy Maciek, i wywiązał się z zadania względnie dobrze, gdyż tylko jedną nogę (ma się rozumiéć od fortepianu) gdzieś zgubił i radził, żeby ją zastąpić bialuchnym pieńkiem brzozowym, co miało być nawet dużo „foremniéj.”
Jak było, tak było, dość że fortepian jest i stoi po dzień dzisiejszy na honorowém miejscu w salonie, przykryty piękną derą z szarego płótna, jak wierzchowiec angielski. Jest fortepian, jest panna Julia, jest kuzynek, muszą być zawsze pieniądze na wpisy i na mundury koloru filologicznego i realnego, na opłatę stancyi panu Kapustowiczowi i pani Kiksińskiéj, na książki i na wszystkie z edukacyą związek mające wydatki.
Wszystko jest na czas i akuratnie. Podobno od téj akuratności ojca często głowa boli, matka od niéj choruje, a nawet Mordka, jak sam powiada, ma od tego interesu „szczypienie w sercu,” jest albowiem już z natury drażliwy i bardzo delikatny.
„Przeciętny dwór” jest bardzo zaludniony, zawsze w nim ktoś „bawi.” Ten dwór, to oaza do któréj ściągają całe karawany krewnych, bliższych i dalszych, powinowatych i znajomych. W ciasnych pokoikach dla wszystkich zawsze znajdzie się miejsce. Tam zajedzie kuzynka, która się niema gdzie podziać, zajedzie znajomy na wakacye dla odpoczynku, dla świeżego powietrza — i siedzi tak długo jak mu się podoba.
To także przeciętna cecha naszych dworów, cecha czysto wiejska, odrębna, a niezwykle sympatyczna i poczciwa.
Oprócz utrzymania licznego dworu i kosztownéj edukacyi dzieci, właściciel dóbr przeciętnych ma jeszcze wiele przeróżnych zobowiązań do spełnienia.
Nie będziemy wyliczali téj nieskończonéj litanii zaczynającéj się od Towarzystwa Kredytowego, kończącéj zaś na gminie; litanii, w któréj trzebaby wymienić wszystkich włodarzy, karbowych, parobków, fornali noszących imiona chrześciańskie, oraz wierzycieli z imionami biblijnemi... Wspomnieliśmy tylko o tém, ażeby usprawiedliwić porównanie „przeciętnego” właściciela do dobrego jeźdźca siedzącego na narownym koniu... Oj ten koń!... żeby na nim dosiedziéć trzeba siły i zręczności nie lada. Zdarza się nieraz, że jakiś kapitalista, któremu się na stare lata sielanki zachciało, jaki spekulant, albo żydek, co się na delikatnym procencie dorobił, probuje dosiąść tego Rosynyanta...
Wskakuje mu tedy na grzbiet z wielką fantazyą i impetem, ale wnet gubi strzemiona, wypuszcza z rąk cugle i, jeżeli jest przezorny i pragnie uratować kości, zsiada czemprędzéj, albo, gdy ryzykant, trzyma się przez czas jakiś i spada na łeb na szyję.
Widzieliśmy dużo takich „salto mortale” i takich jeźdźców plejzerowanych. Złorzeczyli oni wszelkim „dobrom,” i zakazywali dzieciom w testamentach, aby się strzegły ziemi. Lepiéj, mówili, dorabiajcie się na wodzie, na powietrzu, na ogniu wreszcie, byle nie na tym najniewdzięczniejszym z niewdzięcznych żywiole! Papier publiczny daje stały procent, bez względu na rok suchy, czy mokry, czy w Ameryce pszenica obrodziła lub nie, fabryczka prawie zawsze przynosi jakąś dywidendę, a operacyjki i geszefciki wekslowe pomnażają kapitał z zadziwiającą szybkością. Na jedne tylko „dobra” nigdy nie można liczyć na pewno.
Zdaje się, że wszystko idzie jak najlepiéj, aliści ni ztąd ni zowąd niespodzianka jakaś wyrasta, jak grzyb z pod ziemi i wszystkie nadzieje dyabli biorą.
A propos dyabłów... Pewien bardzo uczony, bardzo nabożny i wiele myślący mąż, który przez całe życie swoje zastanawiał się nad najzawilszemi zagadnieniami stworzenia, doszedł do wniosku, że Bóg stworzył niebo z aniołami, piekło z czartami, ziemię zaś z chłopami i szlachtą. Dopiero późniéj powołał żydów oraz innych ludzi i — odpoczął.
Myśliciel rozumował sobie w ten sposób: gdyby niebo było stworzone bez aniołów, a piekło bez złych duchów, to trzebaby było starać się o nich dopiero. Aniołem chciałby zostać każdy, na posadę zaś dyabła nie znalazłby się ani jeden kandydat... Trzebaby było zarządzić przymusowy pobór, jak ongi do wojska, a jeszcze i w takim razie żydzi znaleźliby jaki sposób, żeby się od tego interesu wykręcić... Kosztowałyby dużo różne urzędy i komisye, byłby kram, kłopot i zawrócenie głowy... Stworzono więc odrazu piekło z całą armią szatanów i niebo z chórami aniołów i serafinów.
Mniéj więcéj podobny system zastosowany został i do ziemi. Powiedziano jest: „w pocie czoła będziesz pracował,” ale to można rozmaicie rozumiéć. Przecież czoło bankiera może się dobrze pocić na giełdzie, gdy nadejdzie telegram o zniżce; czoło wierzyciela oblewa pot śmiertelny, na widok spadającéj sumy z hypoteki; czoło kupca również nie jest suche, gdy w sklepie ruch wielki panuje... Różne są interesa na świecie i różne poty, a że człowiek ma trochę wolnéj woli, więc może wybierać sobie taki interes, jaki jest najwygodniejszy dla niego... Zastanawiając się nad istotą zatrudnień i interesów tego świata, uczony przyszedł do wniosku, że kopanie ziemi nie należy do najprzyjemniejszych sposobów przepędzania czasu, i że amatorów na taki interes trzebaby było ściągać sposobem przymusowym; że zaś w świecie wszystko iść musi jak w zegarku, drogą naturalną, porządnie i harmonijnie, przeto ziemia stworzona została odrazu już gotowa, z chłopami, ze szlachtą, a podobno nawet i z propinacyą...
Gdym wyraził co do tego pewne powątpiewanie, myśliciel pogładził długą brodę i rzekł:
— Ja panu co powiem... Na świecie wszystko ma swoje miejsce i dlatego liście nie chodzą po ziemi, a koty nie wiszą na drzewach. Niech pan wyobrazi sobie, że na drzewie, zamiast zielonych liści powyrastałyby bure koty... Coby było w takim razie? Koty uciekłyby zaraz w pole łapać myszy, a drzewo zostałoby gołe... Tymczasem tak nie jest i kot trudni się swoim interesem, liść swoim. Liść nie może być bez drzewa, ani drzewo bez liści. One rodzą się na niem, żyją z niem, rosną, a chociaż na jesień przychodzi na nie bieda, z wiosną jednak znajdują się na swojém miejscu, młode i silne. Czy pan dobrodziéj rozumie jaki jest sens w tym całym interesie?
— Czy pan dobrodziéj rozumie jaki jest sens w takim interesie? — powtórzył zapytanie człowiek z długą brodą — i nie czekając na odpowiedź, dodał:
— Wszystkie interesa tego świata tak są urządzone, że w każdym z nich jest sens; że ludzie nie zawsze umieją poznać się na tém, to wina nie interesów, ale samych ludzi... W naturze wszystko jest bardzo rozumnie urządzone... Pszczoła nie trudni się wyrobem pajęczyny, ani téż pająk nie zakłada fabryki miodu... Koza woli ogryzać suchą miotłę, aniżeli gonić muchy, jak to robi jaskółka... Taki to już jest, widzi pan dobrodziéj, porządek i to jest dobry porządek, a im dłużéj żyję na świecie, im dłużéj myślę i zastanawiam się nad wszystkiemi interesami tego świata, tém bardziéj jestem przekonany, że ziemia stworzona została od razu z chłopami, szlachtą, i z propinacyą... Bez tych trzech żywiołów nie mogłaby istniéć i wyglądałaby jak człowiek bez rąk, jak koń bez ogona, jak karczma bez dachu...
Tak to długo i szeroko, ów bardzo wielki myśliciel z bardzo małego miasteczka, tłumaczył mi nieraz sens wszystkich interesów tego świata, powołując się na powagę wielkich ksiąg, nad któremi po całych nocach się kiwał, oraz opierając się na własnych spostrzeżeniach i obserwacyach...
W szkicach niniejszych niejednokrotnie będę musiał powoływać się na zdania tego męża, tém więcéj, że mówiąc o życiu wiejskiém, pominąć go na żaden sposób nie mogę.
On (nazwijmy go Pinkus Ćwik) powiedział, że życie człowieka jest to nieprzerwany szereg różnego rodzaju interesów. Jeżeli przypatrzymy się bacznie życiu właściciela „dóbr przeciętnych,” to prawdziwość orzeczenia Pinkusa stwierdzi się w sposób bardzo jaskrawy...
Oto nad uśpioną ziemią mrugają gwiazdy, złoty miesiąc płynie w eterycznych przestrzeniach poważnie, pozwalając prześcigać się chmurkom, śpieszącym w przestrzeń, niewiadomo dokąd i po co... Wszystko co żyje odpoczywa, chyba tylko lis ukradkiem się z lasu wymyka, lub sowa cichym lotem za zdobyczą goni...
Zdaje się, że w takiéj chwili człowiek nie ma nic lepszego do roboty jak spać, wypoczywać po trudach dziennych...
I właściciel „dóbr przeciętnych” ma się rozumieć śpi także, ale sen jego niespokojny... pełen najdziwaczniejszych wizyj... Nie są to marzenia z poetycznéj sfery fantazyi, ale obrazy przerażająco realistyczne. Nie figurują w nich zaklęte królewny, ani rusałki z przezroczystych toni jezior, nie przygrywa im szmer arf eolskich... Ktoby bowiem w dzisiejszych czasach śnił o takich głupstwach?!..
Przed oczami „przeciętnego” odgrywają się zupełnie inne sceny, inni aktorowie przyjmują w nich udział. Są to raczéj żywe obrazy...
Na posępnem, szarem tle (bo to życie dziwnie szare tło miewa) grupuje się poważne gremium radców Towarzystwa Kredytowego, a z poza nich wychyla się inspektor podatkowy, sąd, sekwestrator, komornik z towarzyszami, wójt, woźni sądowi. Wszystkie te postacie poważne, surowe, sztywne, wlepiają w „przeciętnego” spojrzenia od stali ostrzejsze i przy minorowym akompaniamencie dzwonów, zdają się wołać grobowym głosem: „płać, płać, płać... płać dziś, płać jutro i po wszystkie dni żywota twojego... płać...”
— Panowie! — woła „przeciętny” — co do grosika wszystko wypłacę... w terminach... punktualnie jak zegarek; ratę w przeddzień licytacyi, wszystkie podatki z karami, jak Bóg przykazał... Ja tak zawsze, wierzcie mi... całe życie jestem punktualny, ale Berek szelma coraz twardszy...
Obraz znika... Zamiast grupy poważnéj występuje ruchliwa, gwarna, krzycząca... Liczba ich to legion; wiatr rozwiewa im pejsy, promienie słońca ślizgają się po aksamitnych czapkach i jarmułkach, po żupanach świecących ze starości, upstrzonych łatami... Zamiast poważnego chóru, z akompaniamentem dzwonów, słychać piskliwą muzykę flecika i skrzypiec i brzęk tamburyna... Rozlega się skoczny majufes... Inna melodya, ale motyw ten sam: „płać! płać!”
Grupa rozpada się na cząstki, składające ją osoby wykonywają „pas de deux” i „sola” z zadziwiającym wdziękiem... Naraz, jak rój much wszystko rozsypuje się... pojedyńcze figury rzucają się na obory, stodoły, stajnie, spichlerz... Jedna mucha dostała się aż na strych szukać baranich skórek, dwie brzęczą przy gorzelni, inna drapie się po przepalonych od słońca szybkach karczmy... Nad młynem, nad rzeką, nad szopą cegielnianą, pełno ich wszędzie; wciskają się do ogrodu, obsiadają drzewa owocowe, grzędy z warzywem, rozsypały się po kartoflach, rzodkwi, cebuli. Ta do kurnika zagląda, inna aż na łąki między stogi siana leci, dziesiąta chce się w oborze na długie lata zagnieździć, a wszystkie brzęczą „daj, daj, daj, dawaj, aż po ostatni dzień żywota twojego, dawaj?
Chór brzęczy donośnie, a nad nim dominuje basowy głos Pinkusa Ćwika:
— Życie to jest interes składający się z najrozmaitszych interesów.
„Przeciętny” czuje że zmora go dusi; chce się zerwać, ale nie może; tysiące cienkich nitek, któremi jest związany, nie pozwalają mu wstać.... Szarpie się rozpaczliwie, aż oto mrok zapada, muchy chowają się po kątach, aby nazajutrz jeszcze głośniéj, jeszcze dokuczliwiéj brzęczyć...
Przed oczami właściciela „dóbr przeciętnych” przesuwa się inny obraz:
Po nad łąkami, pastwiskami, lasem, owinięta w tumany mgły, przepływa jakaś postać fantastyczna i z ogromnéj torby sypie ziarna niezgody na ziemię. Gdzie takie ziarno padnie, tam wnet osty kolące rosną, a z pośród nich wychylają się podejrzane jakieś figury, szepczą, doradzają, szachrują... Jak myszy po polu, rozchodzą się one po wsiach, gdzie mogą to wodę mącą, bo w zmąconéj podobno połów najlepszy bywa.
Ciężkie sny, ponure obrazy... ale oto nowy widok przybywa, a snać milszy nieco, gdyż „przeciętny” wąsami rusza i ma taką minę, jakby się uśmiechał radośnie.
Nie dziw, patrzy on na swoje pociechy.
Zdaje mu się, że widzi przed sobą wysoki słup, gładki, ślizgi, wysmarowany szarem mydłem, a w pewnych odstępach najeżony kolcami.
Takie słupy bywają ustawiane podczas zabaw ludowych, tylko że nie są ostremi kolcami nabite. Zwykle mularczyk jakiś zręczny wdrapuje się na nie i zdobywa umieszczoną na wierzchołku nagrodę, złożoną z czarnego garnituru ubrania, tombakowego zegarka i starego kapelusza cylindrycznéj formy...
W śnie „przeciętnego” wygląda to trochę inaczéj; na wierzchołku słupa, zamiast kapelusza i zegarka, leży patent, a szczęścia probują nie mularczyki, lecz dwaj chłopcy: jeden w barwie klasycznéj, drugi w realnéj. Wspominaliśmy już o nich, są to pupilowie pana Kapustowicza i pani Kiksińskiéj...
Ojciec z dumą patrzy na zręczność chłopców, ściska dłoń Kapustowicza, prawi grzeczności pani Kiksińskiéj, aliści nagle... Oj! chłopak koloru realnego zaczepił się o ostry gwoźdź algebry i wisi na nim dwa lata; a klassyk, już u szczytu samego prawie, skaleczył się o ćwiek Ksenofonta i spada, jak postrzelony jarząbek z sosny... Wypadki takie trafiają się często, cóż więc dziwnego, że się stroskanemu ojcu we śnie przypominają? Jednocześnie pani Kiksińska i Kapustowicz zaczynają śpiewać duet zgodny, na nieśmiertelny motyw „płać i płać...” Najmłodszy kandydat do słupa już się wybiera w podróż...
Z twarzy „przeciętnego” znika przelotny uśmiech, z piersi mimowoli wydobywa się westchnienie.
Dwie panienki, niby różyczki dwie, wychodowane w swojskim ogródku, są dumą i pociechą rodziców... Patrzéć tylko, jak zaczną się zjeżdżać rycerze... we frakach, i dobijać się o te serduszka złote... Wszak Bóg nie poskąpił dziewczętom urody — a rodzice nie szczędzili grosza, aby tym brylantom rodzinnym dać oszlifowanie najlepsze.
Panna Cauchemare oddała im przecie cały zasób swéj wiedzy; maszyna do grania, któréj Maciek jedną nogę ukręcił, przez lat sześć napełniała dworek odgłosem gam, pasaży i etiudów, a poczciwa, zapracowana matka włożyła w młode serduszka to, czego ani panna Cauchemare, ani maszyna do grania, dać im nie mogła, to jest trwałe zasady cnót obywatelskich i domowych.
Czyż nie można przeto spodziewać się, że do takich dziewcząt roje młodzieży dążyć będą?... Tymczasem już się z pączków rozwinęły kwiaty, już zajaśniały całem bogactwem barw — a sroczka jakoś nie skrzeczy na płocie... kot nie myje się białą, puszystą łapą — goście nie jadą...
Jeżeli co zaturkocze przed domem, to chyba bryczka sąsiada, który przyjeżdża, aby się o ciężkich czasach nagadać, albo rozklekotana dryndula starego proboszcza, zaglądającego niekiedy do „dóbr przeciętnych.”
Słusznie, słusznie — powiada Pinkus Ćwik — że życie to jest taki interes, który z rozmaitych interesów się składa — dlatego téż najpiękniejsze kwiaty więdną, najwdzięczniejszéj piosnki nikt nie słucha, bo co za zysk z pieśni albo z kwiatu? Chyba żeby go ze złotym koszykiem dostać można...
„Zbierać, zbierać” marzy we śnie przeciętny i dać perłom bogatą oprawę... ale z czego zbierać? Wszak sam król Salomon, który, jak wiadomo, posiadał wszelkie umiejętności, miał jednak ten mały feler, że z pustego dzbana nie potrafił nalewać... „Przeciętny” gotów się porwać nawet i na takie przedsięwzięcie. Postanawia zbierać. Śni mu się, że już gromadzi pieniądze, że oszczędność posuwa do możliwych granic, a dochody podwoił, potroił... Wszystko mu idzie pomyślnie, (gdyż we śnie miewają niekiedy ludzie takie szczęście do handlu) zebrał już cały tysiąc i strzeże go jak źrenicy oka swojego...
Ale cóż to? Zamiast się cieszyć i radować z posiadania tak pięknéj sumy, mającéj być podwaliną szczęścia dla dzieci, on drży, ogląda się na wszystkie strony, opatruje zamki! stara się o najlepsze psy podwórzowe, co wieczór dubeltówkę nabija grubym śrótem...
Trudno, taki to już podobno los kapitalistów na ziemi i na... księżycu.
Przed pójściem na spoczynek, czytał właśnie gazetę, a w niéj bardzo efektowne i malownicze opisy rozmaitych napadów i rozbojów.
Księżyc schował się za chmury; szare, tajemnicze cienie nocy otuliły ziemię jak płaszczem... tylko bliżéj stojące drzewa wynurzają się z mroków, niby olbrzymy groźne i szumią...
Za wsią, po moście, wóz zaturkotał, psy zaczęły ujadać, „przeciętny” zerwał się na równe nogi... oczy przetarł, ubrał się na prędce, strzelbę do ręki wziął i wyszedł...
Pierzchnęły sny, a wraz z niemi złożone w marzeniach oszczędności; pozostała tylko obawa o śpichlerz, o konie... Gwizdnął na psy i poszedł ku zabudowaniom...
Spichlerz (pełen wspomnień o nieboszce pszenicy) stał na swojem miejscu, jak zwykle; przy okutych drzwiach, kłódka nienaruszona wisiała, jako wymowne świadectwo, że informacye złodziei czerpane być muszą z wiarogodnego źródła...
Obejrzawszy ów skarbiec, bogaty jak kasa turecka, „przeciętny” poszedł do stajni.
I tu nie znać było śladów nieproszonych gości, zresztą konie były dobrze zabezpieczone. Drzwi mocne dębowe, za niemi gruba sztaba żelazna z zamknięciem, genialnie obmyślanem przez zdatnego do wszelkiéj mechaniki kowala, a wewnątrz spało dwóch fornali.
Nie przerywając im snu, poszedł daléj, obejrzał oborę, stodoły i uspokojony powrócił do domu. Co noc, dwa, czasem trzy razy, odbywa takie wycieczki... Czasem, gdy mu się zdaje, iż jakieś podejrzane cienie dostrzega, wystrzeli dla postrachu w powietrze, żeby dać poznać że nie śpi; czasem drzemiących stróżów wiejskich obudzi... Czuwa nad mieniem swojém, jak żóraw na straży i dzięki temu czuwaniu, tylko raz mu złodzieje parę koni ukradli i raz mu stodołę podpalili...
Jak na dzisiejsze ciężkie czasy to bardzo dobry interes, bo mogli byli ukraść cztery konie i podpalić dwie stodoły odrazu...
Dopełniwszy tego przeglądu nocnego, gospodarz wraca do przerwanego spoczynku i znowu zaczyna śnić o owych rozkoszach życia, których całą litanię wypisałem powyżéj... Czarna zasłona nocy robi się szarą, gwiazdy bledną, księżyc zniknął już z widnokręgu, we wsi odezwał się kogut, jeden, drugi, dziesiąty... gdzie niegdzie w oknie chałupy zajaśniało światło, żóraw od studni skrzypnął... ludzie zaczęli się budzić. Młynarz wyszedł z chaty, zmiarkować zkąd wiatr wieje i według tego wiatrak nakręcić, szynkarz ziewając wyjrzał przed karczmę, czy jaki podróżny nie nadciąga gościńcem...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.