Prawda starowieku/Rada gazdowska

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Prawda starowieku
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1980
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


RADA GAZDOWSKA

Gdy powrócił w góry pan Oświęcimski od razu wiedział co robić. Wszystkie płaje, ku dołom idące kazał rowami poprzekopywać, pościnać wielkie drzewa i przejścia kłodami zawalić. W lasach zaś porobić zasieki. Tak to, ciężko było i stąd się wydostać nawet, a nie żeby jakie wojsko z dołów mogło się tu przedrzeć. Pilnowali przejść, bacząc pilnie czy ktoś nie zbliża się z dołów. Po nocach palili cziuhy, dawali sobie znaki ogniste. Czekali, aż wróci Dmytro, czekali, jakie wieści przyniesie z Tureczcziny, jakie nakazy wyda.
Opowiadano, że w tym czasie Oświęcimski po cichu wąchał się z panami z dworu w Krzyworówni, że się naradzali. Ino, że ci dworscy panowie jakoś nie spieszyli się otwarcie wystąpić przeciw prawu cesarskiemu i przeciw urzędom. Chociaż o dziedzicu wiadomo było, że kiedyś dawniej im się sprzeciwiał. Teraz widać było, że czekali jeszcze na coś. Ciągle słali gońców z listami gdzieś aż do Stanisławowa. Bo wciąż coś słychać było o jakichś Francuzach bezbożnych. Że nie szanują cesarza, grożą mu, że w cesarskie dziedzictwo pchają się zuchwale.
A kiedy w końcu Dmytro wrócił z Tureczcziny, choć po drodze niejedno słyszał o biedach, jakie spadły na cesarstwo, ciekaw był jednak, czy mandatory powróciły już, czy też szpiegują, knują coś i tak gotują się do powrotu i do zemsty. Ale coś się stało. Było cicho, słabość jakaś naszła na cesarskie państwo. Nie było komu myśleć o krzywdach mandatorskich, o mandatorskich łzach nieotartych. Lecz powiadali niektórzy, że takie ot, to nazywa się — polityka. To wiadomo, i dotąd tak się powiada, że polityka to wielkie cygaństwo. Polityka to tak: ktoś ci powiada — pobratymie godny, bracie luby, jednajmy się, całujmy się! — a chce ci skoczyć do szyi, aby cię zadusić. Albo jakieś jeszcze większe szubrawstwo na później gotuje, jakby żelazo na niedźwiedzia i jamę na wilka. To — polityka.
Tak cicho było w górach a także na dołach, aż strasznie się zrobiło Dmytrowi od różnych myśli o tej polityce.
Już przedtem nieraz naradzali się ze Sztefankiem, aby te zwady z cesarzem zakończyć po gazdowsku, honorowo. Bo inaczej w świat iść trzeba, uciekać przed tą chmarą posiepaków jak niegdyś przed Syrojidami. Cóż, kiedy mandatory nie dopuszczali do zgody! Teraz całkiem wyraźnie zobaczył we śnie Sztefanko, że cesarz w biedzie, psami warczącymi otoczony, nawet wąs miał spuszczony na dół, nie podkręcony po junacku. A wciąż tędy, ku Hołowom, spoglądał. Wiedzieli już obaj, ojciec i syn, co to znaczy. Że trzeba jechać co prędzej do tej Widni świetnej, z której, jak powiadano, cały świat widno.
Na świętego Piotra i Pawła miał być chram w Krasnojyli. Po całych górach głośna wieść poszła, że przyjdzie tam sam Dmytro. Ten pyszny molfaryk, co to jednym nalotem na jakichś skrzydłach smokowych całe posiepactwo wymiótł, do Kut się dobrał, a wszystkich łaciarzy i psiołupów tak przepędził, że odeszła ich chętka powrotu.

W dzisiejsze czasy tam, gdzie Riczka wpada do Czarnej Rzeki, i śladu starej Krasnojylskiej cerkiewki byś nie znalazł. Nie ma tam już świętowań hucznych, nie ma odpustów ani barwnych chramów. Gdy zdarza się, że świąteczny dzień jest jasny i pogodny, chyba tylko wody go świętują. Rzeka jest błękitnosrebrna, a Riczka mlecznobiała. Rzeka toczy się z hukiem, a Riczka z dziarskim szemraniem. Lekki wiaterek wciąż czesze i wykędzierzawia wody, by jeszcze jaśniej mieniły się na słoneczku. Dobrze jest tam wspominać dawność świetną. Bo przed laty było inaczej. Na Krasnojylskim miejscu stała jeszcze cerkiewka stara, a w Piotrowy dzień nie tylko fale świeciły się błękitem, srebrem i mlekiem. Także brzegi błyszczały, poruszały się i falowały, jakby ukwiecone żywą falą ludzi. Wody grały, gardłowały i śmiały się — jak dziś. I brzegi też napełnione były to gwarem i śmiechem, to graniem fłojer i śpiewem, to grzmiącym rżeniem koni. Dzień świąteczny jasny był i cichy, lekki wiaterek przewiewał. Z dołu Rzeki płynęły kuckie i rożneńskie stroje: dawne przestronne kożuchy, jakby literami, raczkami i hakami wyszywane. I kosowskie kieptary z wiśniowymi naszywkami. To znów ustrojone zbytnio, utkane i nasadzone wzorami liści i kwiatów, kożuchy znad Białej Rzeki. To prawym brzegiem szli z dołu ludzie z Uścieryk, ze Stebnego, z Jabłonicy. Z góry Rzeki, na lewym brzegu, posuwali się pieszo i konno ludzie z Żabiego, Krzyworówni, Bereżnicy i Jasienowa w najjaskrawszych a obcisłych kożuchach, zielonymi, ząbkowanymi wstęgami safianu suto wyszywanych, gęsto guzikami mosiężnymi i darmowisami ozdobionych, w zakręconych ślimakowato postołach. Wzdłuż Riczki poważnie, godnie i bez hałasu poruszali się Hołowcy, powoli jadąc wierzchem lub wiodąc za uzdy wierzchowce. Wszystkie pyszne rody hołowskie, każdy ród osobno. Ze stoków rozkwieconych, spod Pisanego Kamienia i z przeciwległej strony, od Perechrestnego płynęły ścieżkami w długich szeregach białe zawoje kobiece i błyskające miedzią postacie męskie. Jak gdyby kwiaty wyhodowane na łąkach wybujały i tak przybrawszy postać wielikańską, nagle ławą ruszyły. Jak gdyby kwitnące kraśnymi szyszkami młododrzewy smerekowe posłuchały wezwania nowych dzwonów cerkiewnych, wystąpiły z rodzimych korzeni i tak dążyły za głosem dzwonów, czy to po błogosławieństwo Piotrowe, czy to by uczestniczyć w wielkiej radzie gazdostwa górskiego, by ujrzeć sławnego junaczka z rodu Wasylukowego. Świstem przelecieli wzdłuż Riczki, całym hufcem konnym, hołowscy junacy, strzelając po drodze. Wyprzedzili pochód hołowski i pierwsi stanęli przy cerkwi. Powoli jechał brzegiem Czarnej Rzeki wielki orszak jasienowski ze starym Szumejem, dziadem Foki, na czele. Byli to uczestnicy napadu na Kuty. Ludzie ustępowali im miejsca, z podziwem oglądając opryszkowskie wojsko Jasienowa. Dziewcząt i kobiet kraśnych nie napatrzyłbyś się. Na samym końcu pochodu hołowskiego, koń obok konia równo z mocnym dziadem, stryjem ojcowskim, na czele rodu Szkindowego, jechała stępa — Ołenka.
Gdy pątnicy chramowi zbliżali się do cerkwi, stawali czasem już z daleka i słuchali nowego dzwonu. Dmytro sam niedawno zamówił go i zakupił u sławnych mistrzów pistyńskich, którzy w owe czasy Bóg wie jakie umieli wyrabiać piękne rzeczy i dziwy czarowne. Nie tylko krzyże, pomniki kościelne, nie tylko piece wypalane i malowane, ale nawet organy. Był — powiadają — jeden taki, biedak, choć z panów herbowych się wywodził, czarownik może, bo latał o świcie na swoim własnym latawcu, kto wie dokąd, a nikomu za żadne pieniądze nie chciał go pokazać. —
Dmytro nadał nowemu dzwonowi srebrnemu na chrzcie, jak dziecku, miano. Nazwał go: Dziwo górskie. I taką właśnie nazwę wypisali na piersi dzwonowej mistrzowie. Bo też dziwo to było udane. Tak jak w rodzie gazdowskim czasem dziecko osobliwe się uda raz na dwie setki lat, tak tym mistrzom sławnym ten dzwon się udał. I taką też sławę głosił o sobie sam dzwon ten, którą mu mistrzowie słynni w jego wnętrzu srebrnym wykarbowali cerkiewnym pismem, mową starowieku:

Wyśpiewuję, zadźwięczy głos mój w twych uszach, pobratymie, głos mój bowiem słodki jest. —

Dzwon ten nie dzwonił, lecz śpiewał sobie i światu, nabożnie, radośnie. Cały lud górski wierzył i dotąd wierzy, że granie dzwonów rozprasza służki czortowskie, nie daje im zawładnąć światem, że rozbija czarne chmury, co się tłoczą nad dolą człowieczą. A Dziwo górskie wypędzało z dusz wędrowców każdą złą myśl, każdy powiew smutku. Nie tak potężne były dźwięki jego, jak słodkie i czyste. Leciały lekkie jak ptaszyny z nieba, jak rój niebieski słobodny, bezgrzeszny, radosny. Rozlatywały się po łąkach, lasach i połoninach. Lubowali się pielgrzymi. Zdejmowali kapelusze, klękali na ścieżkach, żegnali się i tak z daleka słuchali śpiewu Dziwa górskiego. To znów wypatrywali już z daleka czy nie widać Dmytra na podwórcu cerkiewnym.
Zwabieni wieściami zeszli się i tacy gazdowie z dalekich wsi i osiedli, którzy w Krasnojyli dotąd w życiu nie byli jeszcze. Ludzie aż z dolnej Rzeki, z Kobak i ze starych Kut, i z nowych wierchowych osiedli: z Krzywej, z Wołowego, Bystreca, Hostowego. Wszędzie rozeszła się sława Dmytrowa. Wiadomo było, że ważka chwila.
— Czy pan cesarz podmówiony przez sługi rozgniewa się jeszcze więcej, czy też da zgodę na prawo słobodne, uzna starą słobodę? —
Rody stawały w gromadkach koło cerkwi. Za porządkiem witali się starcy i stare gazdynie. Każdy drugiego w rękę całował. Gazdynie po powitaniach szły ku babińskiemu gankowi cerkiewki. Tam klękały, witały boży przybytek, potem zasiadały na ławach, mówiły sobie wzajemnie grzeczne słowa, wypytywały się, gwarzyły. Koło cerkwi kręcili się cyganie, muzykujący na skrzypkach i cymbałach. Uwijali się jacyś przekupnie kuccy z towarami. Po raz pierwszy przywędrowały też samograjki. Wszyscy wiedzieli, że można tu teraz dość pieniędzy zarobić. Na przemian grały to muzyki cygańskie, to samograjki, to górskie fłojery. Młodzi chłopcy zaśpiewywali Dmytrową pieśń: Hoj, słobodo, słobodo! — A lirnik kucki w kącie cmentarza wygrywał i śpiewał garstce słuchaczy także przez Dmytra ułożoną dumę: o Doboszowym umieraniu. Dziewczęta krążyły gromadkami wokół cerkwi, szczebiocząc i śmiejąc się, a tuż za nimi postępowali małymi kupami rośli i smukli młodzieńcy, wszyscy z bardkami, wszyscy przy pistoletach, przygadując, baraszkując, żartując. Stąd i zowąd mołodiczki szczerzyły zęby do junaków. Tylko Ołenka Szkindowa, w puszyste tureckie chusty ustrojona, nie patrząc na nikogo, poszła prosto ku cerkwi, dumna jak paw. Co to mówić jak paw. Pawie może pańskiego rodu, mają brzydkie nogi, a Ołenka stąpała na małych nóżkach, jak Leśna w dopasowanych umyślnie postołkach, jak paw pyszna, jak łasiczka lekka, jak wiewiórka chyża i ostra.
Czekali tak wszyscy wokół cerkwi, wypatrywali czas jakiś. A gdy ścieżka krasnojylska już opustoszała, zobaczyli, że bardzo daleko wynurza się ród Wasylukowy. Wasylukowie jechali bardzo powoli, bo Sztefanko i koni żałował i nigdy się nie spieszył, zawsze miał czas. Sztefanko jechał na dobrze wypasionym, tęgim, brylastym koniu swego chowu, a Dmytro na smukłym, białym ogierze tureckim. Za nimi kobiety i krewniaki z ich rodu.
Znów nowy dzwon dzwonił, Dziwo górskie śpiewało rześko a słodko, jakby witało Dmytra.
Dmytro tak ubrał się na chram ten, jakby prosto stąd miał udać się do cesarza. Na chudowłosy kozi kożuch włożył stary pancerz posrebrzany lecz ciemny, który znalazł w komorze skalnej. Pancerz ten upisany był i ozdobiony w wytarte już wzory. Z daleka świeciła i bieliła się, narzucona na plecy nowa gugla, złotymi wstążkami obszyta. A że jechał naprzeciw słoneczka, umieszczona na wysokim kapeluszu, wielka blacha mosiężna odbijała światło, rażąc w oczy patrzących. Na podwórzu cerkiewnym zapanowała głucha cisza. Z daleka już słyszeli dźwięczenie zawieszonych na szyi Dmytra krzyży, głuchy chrzęst pancerza, grzechot retizów i brzęczenie siatki z blaszek miedzianych, którymi okryta była końska pierś i szyja. A gdy zbliżył się Dmytro, zobaczyli ludzie, że całą opancerzoną pierś watażka pokrywały rzędami pozawieszane stare, ciężkie krzyże mosiężne i nowe złote, umyślnie dla Dmytra zrobione. Retizy poprzez plecy na krzyż i w poprzek ciała ściśnięte, wielkimi klamrami-czaprahami pozapinane, mocno trzymały stary pancerz, błyskając spod gugli i odbijając od zgasłej szarości starego srebra. Za blachą nad kapeluszem wystawały pióra, małe zakręcone piórka goturze, śmigłe sokole i długie, lekko powiewające pawie. Cudzoziemski koń, nieprzywykły do naszego kraju, lękał się szumu wody, lękał się nawet postaci ludzkich. Ciągle tańczył: szedł to bokiem, to zadem, ciągle chciał zawracać, to znów rozglądał się, jakby szukał, dokąd skoczyć ze stromej ścieżki. Dmytro trzymał go potężnie, koń parskał i pienił się.
Dostojnie i cicho witali ludzie Dmytra, nikt nie odzywał się. Ten i ów znajomy uśmiechał się doń i podszedłszy dłoń mu ściskał, patrzył nań długo, a nieznajomi spoglądali ciekawie, z podziwem, niektórzy nawet jakby z lękiem.
Dmytro i Sztefanko weszli do cerkwi, z nimi starszyzna obu wsi i goście co starsi i godniejsi. Gazdowie krasnojylscy i hołowscy zapraszali tych gości, ujmowali ich za plecy i popod ręce, szeptali i wprowadzali do cerkwi. Goście odmawiali się, każdy niemal prosił grzecznie, by drugi szedł naprzód. Na to zapraszanie czasu poszło niemało. A że cerkiewka jak to można i dziś widzieć w Czyhranówce, niewielka, nabożeństwo rozszerzyło się na cały dziedziniec. Kobiet było mniej. Starsze weszły do cerkwi lub siedziały na ganeczku, inne ścisnęły się wokoło ganku babińskiego. Niedaleko wejścia babińskiego stało Ukrzyżowanie, dość wysoka figura, nakryta daszkiem, jak zwykle z kogutkiem na daszku. Kilka kobiet na klęczkach zginając się głęboko, jak w jednym rytmie ku ziemi, modliło się przed krzyżem. Inne znów, klęcząc spokojnie, patrzyły w górę, jakby zaglądały gdzieś wysoko ku słoneczku. Inne za figurą stały skupione, powoli, bardzo cichutko radząc, jakby się w coś wtajemniczały. Między figurą a wejściem do babińca szeregiem klęczały młode kobiety, wszystkie z licami zwróconymi w stronę wejścia. Mężczyźni klęczeli wszędzie, po całym dziedzińcu, naokoło cerkwi, na trawie, na mogiłkach, pod drzewami. Niektórzy, starsi siedzieli na ławkach pod daszkami cerkiewnymi. Gdy zabrzmiał śpiew z głębi cerkwi, gdy wypłynęły słowa: Sława Tobi Hospody! na dworze wszyscy żegnali się, bili pokłony, wzdychali, powtarzali słowa modlitwy lub śpiewali. W cerkwi nie było miejsca na pokłony, a na dworze dość było przestrzeni. Niejeden ziemię i trawkę zieloniutką całował na Bożą chwałę. Wewnątrz cerkwi diak krasnojylski prowadził śpiew, dopomagał mu diak z Rożna — sławny i mądry Myłobożyn, a razem z nimi śpiewał także Dmytro. Słoneczko spoglądało okiem potężnym, ognistym przez błony szkłowe do wnętrza cerkwi. Wypłynęła wreszcie procesja z krzyżami błyszczącymi, okolonymi promiennym odbiciem słoneczka i z chorągwiami tkanymi we wzory słonkowe. Godnie, uroczyście i kraśnie płynęła. Kudłaty, siwy gazda Szereburièk-Medweżyj, najpotężniejszy mąż na całym podwórcu cerkiewnym, wysoko niósł z przodu patrolicę, złocony, ognisty znak słonkowy. A obok niego po obu stronach goście: Belmega z Uścieryk — dumny i surowy gazda i jeszcze jakiś bardzo stary, wyschły dziadowina z Wierchów, nieśli krzyże, z których tryskały słoneczne promienie. Za nimi Sztefanko wraz z kilku gazdami niósł baldachim nad stareńkim proboszczem, księdzem Gadzińskim. Obok szli młodzi księża, goście z Krzyworówni, z Rożna i z Sokołówki. A dalej idąc śpiewali, diak krasnojylski, Myłobożyn i Dmytro. Znów dzwony dzwoniły. Ponad wszystkie, chociaż tęższe głosem, dzwony, Dziwo górskie wyrywało się, wzlatywało niewinną a radosną pieśnią ku licu bożemu — słoneczku, ku Bogu.
Jak źródeł wysokich kropliny i strugi sączą się z rumowisk skalnych, wyszeptują z szuwarów i z traw gorzkich, bełkocą i mruczą w jamach i młakach — tak z dusz ludzkich wysączyły się i wydzierały kropliny serdeczne, strugi nabożne. Bez wiedzy, bez zamiaru, niespodziewanie, tu jakiś błysk z nieba zamigotał, tam płomyk tyluśki Boga żywego się zajął.
I tu coś szeptało i tam już coś nuciło, tam znów ledwie zadrgało. I jak w powódź Czeremoszu wlewają się zewsząd strugi krzepkie, i nikłe, tak te błyski, drgnienia, szeptania i śpiewki Boże — spływały się w nabożeństwie. Grały wielką muzyką Czeremoszową...
Czy kto śpiewał serdecznie, czy myśl wznosił ku Bogu, czy klepał pacierze bez myśli, a może myślał tymczasem o dziadkach, co w chacie czekają, o chudobie, zali dobrze ją nahodowano, czy siedział w kącie, szeptał i gwarzył, czy gapił się, czy drzemał, czy słuchał dzwonów i śpiewu — każdego porywało nabożeństwo, ogarniało jak powietrze, niosło go jak woda niesie darabę z ludźmi. I czy kto kieruje darabą, czy śpi na darabie, czy pije, czy tańczy, czy modli się — płynie wraz z potężną powodzią Czeremoszową. —

Po służbie bożej zebrali się wszyscy na cmentarzu. Dmytro stanął na małym kopcu obok dzwonnicy. Trzymając w rękach wysoki kapelusz ustrojony piórami i rozgarniając wyczesane kędziory, tak do nich głośno przemówił:
— Słuchajcie mnie wszystkie gromady.
Usłysz mnie całe pyszne górskie towarzystwo gazdowskie! Korci mnie wielce rady waszej mądrej pokosztować. Słoboda jest, każdy ma prawo radzić. Radeczką poradźmy się, nie zdradźmy się. Bo to nasza wspólna sprawa, nas wszystkich obchodzi. Nikt nie śmie być z boku.
Wszyscy znacie nasz ród. A na Hołowach znają mnie od dziecka. Choć to w młodym wieku bujność nie jest skazą, alem ja przecież nie z bujności zaczął wojaczkę ze sługami cesarskimi, z ich prawem katuszowym. Tylko w tym rzecz, że myśmy nigdy nie dali zgody na tę nekrutancję, ani na żadną niewolę. Czy może kto z was dawał kiedy zgodę? Czy coś takiego przekazują starzy ludzie? Czy dawał ktoś z was kiedyś zezwolenie na to, aby te puszcze, z pierwowieku nasze, jakby ryglami zapierać, niby ogród pański. Na to, by potem wyniszczać lasy po lutersku, tak jak teraz czynią na węgierskim boku? Czy kto z nas podpisał pismo, czy kto zaświadczył takie prawo, by najmarniejszy posiepaka, nikomu nie znany, jak tylko blachę cesarską nałoży, nawet pierwszemu gaździe śmiał odbierać broń? I to tutaj, gdzie każdy zwierz ma broń, jaką go sam Bóg obdarzył. A może jeszcze staną nam nad głową, będą nakazywać, które pieśni śpiewać, z którą dziewczyną brać ślub, jaką mową mówić?!
A my, czy zmuszamy kogo do naszego zwyczaju? Czy nakazujemy panom albo urzędom nosić długie kędziory? Albo czy siłujemy żydowską wiarę chodzić po chramach albo na połoninach klękać, do słoneczka się modlić?
Nie! nasza myśl jest taka: oni mają swoje prawo, dobre dla nich, a my swoje, dla nas najlepsze. Nie prosimy pana cesarza, ani nie namawiamy go, aby dla równości im także kazał latować po połoninach i spać przy watrze po kolibach. To nasza dola, z dawien dawna nam miła, a drugiemu może być i ohydna. A one mandatory nie tylko sprawiedliwe cesarskie rozkazy przed nami zataili, ale jeszcze podmawiali cesarza, naszeptali mu na nas, strachu nasypali panu cesarzowi.
Ale wypędziliśmy ich z pomocą słoneczka świętego. Wygnaliśmy posiepaków. Niemała to rzecz. Teraz zatem z cesarzem trzeba się jednać po gazdowsku. Bo nie może być wiecznej zwady. Powiadają od dawna, że pan cesarz to sędzia, od Boga dany nad chrześcijany. Nie po głupiemu powiadają. To niechże będzie właśnie jak sam Pan Bóg. To mu powiem, oczy mu otworzę. Niech posiepaków tu żadnych nie wysyła! Niech się też nami opiekuje sam tak jak Bóg, wtedy kiedy go o to proszą. Jak sąsiad niechaj będzie dobry, jak ojciec.
Bóg na niebie — z pierwowieku! Pan cesarz na swojej dziedzinie cesarskiej. A my tu na tej Wierchowinie zielonej.
Jak sokoły krążą nowineczki — wieści groźne; że mu teraz jacyś Francuzi zanadto dopiekają. Któż wie: To może palec boży w tym, za tych posiepaków. Widzicie!
A po naszemu nie pomsta, lecz cześć jest najpierwsza u Boga i u ludzi. Cesarz honorowy gazda i my gazdy honorowi. Jednajmy się! Mam ja wskazanie o starych komorach skalnych, gdzie złota jest dość. Zaniosę mu opłatę za nasz kraj. To mu się przyda teraz. Aby nas na zawsze zwolnił od posiepaków! Aby sam tylko w pobratymstwie i dobroci jak sąsiad nad gazdami gazdował. Aby — jak będzie potrzeba — sam nas po ojcowsku rozsądzał. A nam niech zostawi prawdę starowieku — słobodę starą!
Radźcie więc dobrze, dumajcie mocno, wy, całe sławne gazdowskie towarzystwo. Radźcie o posłach. Radźcie, kogo wysłać ze mną. I czy dajecie zgodę na to, com powiedział. —
Wśród ciszy, bez słowa, bez jednego odezwania się słuchał cały tłum tak różnobarwny, tak różnorodny. Wszyscy znieruchomieli w powadze i w skupieniu. Tak jak każdy siadł na mogiłce, na grobie czy głazie cmentarnym, czy stał oparty o drzewo czy o dzwonnicę — tak trwał zastygły. Gdy Dmytro skończył przemowę, cisza zupełna zaległa ogród. Przez jakiś czas nikt się nie zgłaszał.
Wreszcie wytoczył się z tłumu Szereburièk, przezwany Medweżej, ogromny starzec, kudłaty jak niedźwiedź osiwiały i tak właśnie jak niedźwiedź się ruchał. Nie mówił lecz raczej huczał, a ludzie ustępowali na bok, jakby w obawie, by kogo nie ogłuszył krzykiem.
Tak podhukiwał Szereburièk z Riczki Diduszkowej:
— Kraśnyś ty chłopczyna, Dmytryku, — czy tam panie watażku — słonkowa pociecho! Któż cię nie zna? jak Jurijko święty z mieczem gnasz za posiepakami. To prawda. Ale nie tak to, jak teraz rzekłeś synku, oj nie. Nie było tu dawniej cesarza. Tylko tam na węgierskim boku go mieli. Bo go wpuścili. Tak. A teraz skoro wichrem wywiało tę plewę hajducką, skoro zlękli się nas, to nie ma po co wędrować do Widni tej! Przypominać się. Leźć im w oczy. I tylko im drogę z powrotem pokazywać. Ino tutaj pilnuj, dziecinko, aby znów nie naleźli jak świnie do ogrodu. Tak to. —
Gwar już się szerzył po trochę.
Teraz już i inni chcieli przemawiać. Niemłody, poważny, czarny i suchy gazda Belmega z Uścieryk inaczej radził. Bywał on w wojsku, bywał po świecie. Tak powiadał jakby tajemnicę jakąś powierzał, cicho, ale wyraźnie:
— Oj, widzę! Smutna dola twoja, panie junaczku. Myślisz, że naprawdę do cesarza się dostaniesz, do niemieckiego? Tam i do kapitana dobić się nie można, ledwie do wachmajstra. Nastawiali oni sobie tych szarżów, tych honorów niemieckich nadętych, jakby worinia pod chmury. Ano, drap się teraz na to. Nie przystąpisz. Szkoda ciebie istna, pyszny hołowski junaczku Wasylukowy. Nogi ci powyciągają, boki przypieką, a kędziory sobie w furdydze zaparszywisz. Honor twój sczeźnie, zwiędnie jak kwiat pod śniegiem.
Nie ma tu innej rady, jak iść do cara białego. Boć on naszej wiary, ruskiej. Ale do niego nie można ot tak walić z hukiem i łopotem po junacku, jak wasz zwyczaj. To prawosławny car. Trzeba, by starzy ludzie poszli, brody zapuścili, ubrali się w długie kaftany, jakby ryzy apostolskie. I tam na kolanach prosili o pomoc, płakali. Inaczej wrócą mandatory. Wszystkim nam będą kości łamać, ciało przypiekać. —
— To nieprawda, on nie jest prawosławny car, to nasz pan cesarz jest apostolski, chrześcijański — przerwał Myłobożyn, stary i siwy gazda, diak z Rożna, znad Dolnej Rzeki.
I jacy to jednej wiary? Oni nas hańbią, mówią, że my unijacy, to znaczy: nijacy. A to oni sami nijacy, znijaczeni na proch. Ludźmi tam kupczą jak baranami.
A niech tam sobie płaczą dobrowolnie w żydowskich kaftanach, na kolanach przed carem swoim! Z nas bieda żadna łez nie wyciśnie — bośmy junacy, chrześcijanie prawdziwi. —
Z dumą walił się w pierś starzec Myłobożyn. Spoglądał ze wzgardą naokoło, jakby to sama moskiewska wiara.
Szkindowie szeptali między sobą. Spośród nich wystąpił stryj ojca Ołenki, szczupły, giętki jak struna, czarnooki a siwy.
Krzyknął nagle:
— Hou! Ludzie! padam! Czym ja pijany, czy on i mnie już oczarował? Pękam! Trzymajcież minie! — wołał a niemal wszyscy śmiali się po trochu. — Szkinda krzyczał dalej: — Któż to zrozumie? Tyle lat wojować z cesarzem a teraz, gdy wszystko nasze, takie ot... Skądże ci to do głowy przyszło? Chcesz honorów? No, to co tu rzec? bądź sam cesarzem, czy biedą jaką! Starszuj tu, bądź knieziem, ale nie pchaj nas w nowe nieszczęście! W takiej chwili na doły bracia! Na dwory, na miasta! Pouczyć panków, nabrać dobra na całe lata, na zapas, na złe czasy. Wszystko im odebrać! To będzie jednanie! —
Choć potężnie krzyczał Szkinda stary, nie dosłuchano go. Gwar go zagłuszył. Już jeden gadał przez drugiego. Zaczęli sobie wzajemnie przeszkadzać.
Coraz więcej innych doradców występowało. Jeden radził aby nic nie robić, czekać, nie szukać sobie biedy, bo sama przyjdzie. A inny mówił, że gdy posiepaki wrócą, to trzeba będzie wystąpić z chat z całym dobytkiem, z chudobą i tak całym rodem górskim wynieść się na wschód słońca, do ziemi rachmańskiej. Bo oni Rachmanowie tacy sami jak my, chrześcijanie górscy. — Znów jakiś inny mówił, że turecki, tumański cesarz to także sąsiad, a Turcy to także dawni pobratymi, wojacy, już tu byli, trzeba o nich pamiętać.
Już dobrze rozszumiało się towarzystwo gazdowskie. Jakiś bardzo stary dziadowina wierchowy tak radził:
— Toby najlepiej gdzieś tego króla, czy jak, co dawniej był, aby odszukać... — Pójść pod staropański ład... Niech będzie jak dawniej. Nazywał się król, a głowa nikogo nie bolała o niego...
Odbiegli od rady, której chciał Dmytro, nie mogli się zgodzić, zaczęli się wzajemnie obrażać. —
— Ty z twoim królem, durnieku, królem od pańszczyzny. Leży on ten król w pakach i komorach między starym rupieciem.
— A ty z twoim Turkiem. Do ogona końskiego się modli, niedzielę świętą za nic ma. Moczem końskim się umywa i dzieci moczem chrzci zamiast wody święconej. — Obraził się dziadowina.
— Co? Ależ kozaki tumańskie! Niech sam Dmytro zaświadczy, że kozaki tumańskie, pod opieką głównego Turka, samego cesarza tumańskiego...
— A ty tyle wiesz o świecie, kole spróchniały, co twoje byki. Hodujesz ich dość, a Ormianom dajesz za pół darmo. —
— Daję za darmo? Bom chrześcijanin, cenię ile wiem. A tyś za to, mądry, zarobek masz z żonki niemały. Bo nie za darmo Ormianom daje... ciężkie talary targuje. Oj, targuje, kurwa ormiańska, wywołanka — z jadowitą słodyczą dziaukał dotknięty dziadulek.
Już się brali dziady do bardek, jak to nie zdarza się przy cerkwi. Widać jednak słoboda jak dobre wino i w tych starych głowach zaczęła grać i szumieć.
I tak — powiadał Andrijko — już od razu się zrobiła istna polityka: od cesarza się zaczęło, a — mój Ty Boże — na kurwach się skończyło.
Widzowie, jedni skłonni do kpin i śmiechu, radzi byli patrzeć na dziadów, jakby na walkę kogutów obskubanych, a inni wstawali i nic nie mówiąc, z niemą pogardą odwracali się, widząc, w co zmienia się rada w ogrodzie cerkiewnym. —
Dmytryk nie myślał znosić kłótni i bijatyki pokracznych dziadów koło cerkwi w tak ważnej chwili. Zawołał Oświęcimskiego i Łyzuna, zawezwał swe bractwo zaprzysiężone. Ostro przemówił:
— Wyście mi tu potrzebni, bracia! Jak tylko zaczną się wadzić, tu koło cerkwi, podczas rady naszej, dziady czy nie dziady, choćby przez chwilkę, zaraz mi tu blachujcie i skałuszem wiążcie po mandatorsku każdego, czy pobratym, czy rozpobratym.
Dwudziestu groźnych towarzyszy Dmytrowych przyskoczyło ku dziadom. Bardy w rękach tych ludzi, co — kto wie — może niejednemu zrobili koniec rychły, choć nie lekki — błysnęły nad głowami dziadowskimi.
Ten suchutki dziadeczek, choć i brat cerkiewny, pobladł nagle, drżał jak liść i drżące ręce składał pokornie. A tamten przemądry chwalca Turków, po prostu zgiął się prawie do ziemi, przykucnął śmiesznie, zasłaniając głowę, jakby już miały padać razy.
Jednak nie do śmiechu było nikomu. Ciężko, ponuro, jak przed burzą, zrobiło się wśród tłumu gazdowskiego, a cicho jak podczas święcenia wody. Może w owej chwili niejeden nie całkiem był pewny, czy pod przewodem Dmytra prawo będzie górą, czy przemoc swawolna. I kto wie, jaka to ta ich słoboda junacka... Nie było urzędów cesarskich ani puszkarów dla przeciwwagi... Choćby Bóg wie co się zdarzyło, nie było do kogo pójść na skargę... Nie pozostawała nawet dla myśli taka pociecha, ani pogroza dla gwałtu.
Dmytryk jednym podniesieniem ręki oddalił towarzyszy. Rozeszli się powoli.
Szereburièk kiwał głową, potakiwał, a Belmega uśmiechał się z zadowolenia.
Szereburièk gromił dziadów kłótliwych:
— Coś tu przyczłapał jeden z drugim, grzybie spróchniały, wywietrzać przed światem swój zastarzały smród, coś go zimą w komorze, w berbenicy naskładał. Cicho tu! Niech Dmytro mówi sam! Jego prawo. —
— Sprawiedliwie! — wołano ze wszystkich stron.
Belmega mówił powoli z zadowoleniem:
— Ot, tak trzeba. Tak — to dobrze. Nie tylko tych tu zaraz powiązać, ale jeszcze znajdzie się dużo takich. A gdyby się sprzeciwiali, najlepiej niejednemu i język od razu odrąbać, albo co najmniej uszy poobcinać! Słoboda to wielki skarb, skarb tajemny, kto wie gdzie go szukać. A porządek to przydatny towar, ale drogi, kosztuje swoje. Jak pokażesz siłę, dobrze ich nauczysz, to będziesz miał moc lepszą niż mandatory. Bez pogrozy nic nie ma na świecie. —
Znów było cicho, tylko wody grały.
Dmytro namyślał się: — No, dziady! Skoroście tacy zawzięci, wybierajcie śmierć. Woda, topór, strzelba — ha?! — Dziady stali, oniemieli i zgarbieni...
— A może oni wolą jeszcze trochę żyć, po dobroci pobratymować? Całujcie się dziady! — powiedział Dmytro poważnie.
Od człeka do człeka błysnęło spojrzenie, zaświecił uśmiech. Ten krząknął, inny kichnął z ulgi, inny parsknął już śmiechem. Wesoło i pogodnie zrobiło się, ludzie śmiali się z dziadów zakukuryczonych, dowcipkowali, życzyli zdrowia Dmytrowi, wołali: — Niech Dmytro sam gada tylko, on wie co robić. Jego słuchamy!
I dziady, radzi nie radzi, śmiali się, całowali się...
— Panie watażku, — prosił Belmega grzecznie. — To jasne, że nie ma co się sprzeciwiać. Jedno konieczne: aby było kogo słuchać, musi być osoba. Jak dawniej, bardzo dawno bywało. Temu to rzekę: Bracia, gromady! Mądrze powiedział ten stary swojak hołowski. I ja tak mówię. Wszyscy jak jeden, bez słowa zróbcie co powiem. Wybierzmy Dmytra z rodu Wasylukowego naszym knieziem słobodnym, górskim, chrześcijańskim. Tak bywało dawniej. Co knieź, to knieź, a nie poddany żaden. Do jakiego cesarza, czy króla przyjdzie, będzie miał słowo i godność. I nasza cześć w tym będzie. Kto o swoją cześć dba, tego i obcy szanują.
— Mądryś ty, Iłejukowy synku, sławnie powiadasz. Mnogie lata! Sława knieziowi naszemu — zahuczał Szereburièk.
— Daj mu Boże zdrowieczko i gazdowanie. Żyj knieziu hołowski, starszuj słobodnie i honorowo nad honorowym narodem — krzyczano z tłumu.
— Niech będzie odtąd naszym knieziem słobodnym — zgodzili się wszyscy.
Stary Sztefanko uśmiechając się przystąpił do Dmytra, patrząc nań czule i gładząc go po włosach. Wtedy wszyscy niemal zaczęli strzelać wokół Dmytra z pistoletów, aż gęste dymy pokryły podwórzec cerkiewny. Odezwały się tu i ówdzie fłojery, samograjki zaczęły dudnić i bogato rozsypywały miłe i radosne dźwięki, jakby czerwony i biały grosz kto sypał. Rozruszało się wszystko. Z początku rozhałasowało się trochę towarzystwo gazdowskie, a potem rozsypało się i znów się uciszyło. Postawali sobie gromadkami, gwarzyli, ludzie z odległych okolic zaznajamiali się. Równy i łagodny szmer rozmów wiał po dziedzińcu cmentarza. Tak pogodnie i wesoło zrobiło się, jak wiosną na połoninie, gdy buczki zaczną się świecić jakby uśmiechać, szeleszcząc cichutko, a pośród bukowinek nieruchome jawory, jakby watażkowie dumni, rozpysznią się ostrą zielenią.
Znów wielu wracało do gromady, znów cisnęli się wokół Dmytra, ściskali mu dłonie, dotykali go lekko. Starsi ściskali Sztefanka, całowali się wzajemnie w ręce. Znów rozchodzili się i krążyli po cmentarzu. Młodzi podnosili bardki, odgrażali się w stronę Kut, odgrażali się też w stronę dworu. Tak, jak gdy na senny i znijaczony zimnem rój pszczeli promień słońca padnie — a zaraz bzyka ta i owa pszczółka, odpowiada jej potem z lekka chór pszczeli — znów jedna i druga co dzielniejsza się rozbrzęczy, rozśpiewa, a coraz głośniej wtóruje, gra chór, coraz butniej latają, krążą i odgrażają się, przenikliwym głosem wydając zew wojenny, strażnicy ula, szukając kogo by ciąć; aż cały rój rozbujani się, krąży, wiruje i huczy — lecz coraz to każda pszczelinka wraca do mateńki, aby jej przynieść trochę ciepła słonecznego, aby zobaczyć czy dobrze się miewa, aby wetchnąć jakiś pyłek z jej mocy, zapach jej płodności. —
Szereburièk przekrzyczał cały gwar:
— Skoro tak, to dawaj nam, knieziu junaczku, nakazy mocne. Co robić? Kto ma iść z tobą posłować? Ja już nic nie sprzeciwiam się. Ty sam wiesz najlepiej. —
Dmytryk nakazał wybierać posłów. Postanowił, że dość będzie dwudziestu. Niech obecne tu rody i gromady zgodzą się i postanowią.
Wybierali tedy. Z początku co drugi chciał iść do cesarza. Sam siebie wybierał. I jeszcze pobratyma o głos prosił. Mało który pozyskał dwa głosy, bo i drugi chciał przede wszystkim siebie samego posyłać do cesarza. Zaczęły się zwoływać rody. Tego i owego odciągano, aby wybierać podług gromady czyli gminy. Każda gromadka hałasowała i szemrała łagodnie. Śmiali się, prosili jeden drugiego, przekomarzali się i przekonywali siebie, to jeden drugiemu podarki obiecywał, to szeptali po kątach, jakby nie wiem jaką tajemnicę powierzając sobie wzajemnie. Tak przyszło już południe, kiedy wybrali ponad setkę posłów. A tu w dodatku jeszcze baby zaczęły się domagać, aby iść do cesarza.
— Czy tu tatarska niewola, czy turecka wiara u nas? By czeledyńskie głowy nie miały prawa, nawet do cesarza iść nie mogły!
Jeden tylko Szkindowy ród nie wybrał posła. Ich stryja nie posłuchano i oni nie słuchali.
Szkindowie zebrali się gdzieś w kącie cmentarza. Tam Ołenka przemówiła do nich słów kilka. Pokiwali głowami, poszeptali coś między sobą, a potem w milczeniu siedzieli na uboczu. Mężczyźni kurzyli fajki i spoglądali niedbale na resztę tłumu. Ołenka, bardzo pysznie ubrana, siedziała nieporuszona, zimna. Nikt nie przystępował do Szkindów. Dmytro widział to wszystko, ale nie zwracał uwagi.
Baby, mołodiczki i dziewczyny otoczyły Dmytra, zaczęły go prosić:
— Panie watażku. Dmytryku słodziutki, knieziku pyszny ta delikatny, weźcie nas do Widni tej, nie odmówcie! —
Baby wcale nie myślały wybierać, tylko każda z osobna od razu chciała jechać z Dmytrem prosto do Widni cesarskiej. Ale tak dużo ich nabiło się koło Dmytra, że same już śmiać się zaczęły.
Dmytro na wszystko miał sposób sprawiedliwy. I tak zbyt dużo było posłów. Widział, że potrzeba było koniecznie zmniejszyć liczbę wybranych.
Powiedział tak:
— Do Pana Cesarza musi pójść junactwo samo! Czy młody czy stary nie w tym rzecz. Bo pamiętajcie! Jakie wojska, jakie komendy, jakich pańskich wojaków, jaką broń ma pan cesarz, on co nad wszystkimi chrześcijany gazduje. I od nas taki lud pójść musi, by błysnął w oczy cesarzowi. Może tam także zdarzy się, że jaki gubernator lub inny urząd gdzieś w kącie przykucnięty się nawinie. Potrzeba koniecznie, by mu nawiało strachu pod samą pieczonkę, by mróz mu ściął serce i jądra — gdy nasz orszak zobaczy. Zatem tak nakazuję: Każdy z wybrańców niech rzuca bardę. A kto co najmniej trzy razy za porządkiem ku jednej z tych olch, ot tam za Riczkę rzucając, zetnie gałąź — taki pójdzie do cesarza. A także jeszcze musi koniem pysznym przybyć. A kto na trzy razy choć raz chybi — nie pójdzie. I kobietom nie bronię: Niech rzucają bardy. Niech zobaczy pan cesarz, jaki to nasz ród górski. Niech zatrzęsą łydkami służki cesarskie. Niech niejednego i od baby strach przeleci ciarkiem jakby śrutem drobniutkim! —
Baby zobaczyły, że już po nich. A Dmytro, ledwie to rzekł, wskazał drzewo olchowe rosnące za Riczką, chwycił bardkę miedzianą ostrą lecz zgrabną i zdobioną, próbując śmignął i rzucił. Warknęła bardka i gałąź w mig odleciała z drzewa. Kilku młodych chłopców rzuciło się za Riczkę, by podać bardkę watażkowi. Tak wycelował trzy razy. Po nim rzucał Kudil. Wziął kilka bardek pod pachę, wyciągał je i błyskawicznie jedną za drugą rzucał, za każdym razem odcinając gałąź. Ciskał tak długo, aż wszystkie bardki wyrzucił. Ani razu nie chybił.
Szmer podziwu przeszedł przez podwórzec cerkiewny. Następnie rzucał Łyzun, Buliga i inni junacy Wasylukowi. Tylko pan Oświęcimski nie rzucał toporem. Jego wcale nie korciło jechać do Widni. Inni obecni na cmentarzu widzieli, że trudno jest mierzyć się z junactwem Wasylukowym.
Ze starych gazdów wystąpił w zawody Szereburièk, cisnął kożuch na ziemię, poprawił pas i wyciągnął zza pasa starą stalową bardkę, wyszczerbioną, z drzewcem sękatym, porysowanym karbami, posiekanym i zamazanym, bardkę wielikańską i tak jak sam Szereburièk niezgrabną, aż śmiech się rozległ wśród zebranych. Sam Szereburièk uśmiechał się także. Toczył się powoli i szastał krokami jak niedźwiedź. Rozmachnął się. Jak zawyła rzucona barda, to niemało bab, z tych co koło Dmytra się tłoczyły, pouciekało od Szereburièka. Tu jeszcze głośniejszy śmiech wybuchnął. A barda rzucona nie tylko odcięła grubą gałąź, lecz jeszcze jakieś drzewo zrąbała w locie. Rzucił tak trzy razy. Już i on był posłem. Sapiąc, uśmiechając się z zadowoleniem, Szereburièk zakładał sławetną bardę za pas, i szastając sobą poszedł ubierać kożuch. Któryś z młodych kpił zeń:
— Szereburièku! Nie ma co wędrować do Widni tej. Ino pilnuj tu! Stań sobie na Bukowcu i ciskaj stąd tą bardą na Kosów. Mandatorów wytępisz! —
Szereburièk nie odpowiadał. Spoglądał figlarnie z ukosa, uśmiechał się z lekka, pokręcał wąsa.
I Belmega choć przedtem za innym cesarzem gardłował, wystąpił z bardą. Belmega był wysoki, suchy, z długą głową, stąpał poważnie, patrzał surowo. Mierzył długo, rzucił akuratnie. Zaledwo doleciała bardka, zdawało się, ledwo dotknęła gałęzi, ale że była bardzo ostra, ucięła gałąź. Po każdym rzucie odpoczywał Belmega. I znów tak przygotowywał rzut, znów tak dokładnie rzucał. Już i on był posłem. Już nikt się nie sprzeciwiał. Już można się było rozejść po chatach na gościnę chramową. Wtem spośród gromadki Szkindowej podniosła się Ołenka. Wyprostowana szła ostro.
— Podajcie mi bardkę — rzekła z cicha.
Jak zwykle, między słobodnymi ludźmi, nikt nie miał ochoty usługiwać dziewczynie, chociaż było słychać, że Dmytro wysłał do niej swatów. Ołenka podniosła głowę, spojrzała naokoło ostro i wyzywająco. I jakoś mimo woli kilku ludzi (i starzy i młodzi między nimi) podało jej swoje bardki. Ołenka nie patrzyła na nikogo, tylko uważnie przyglądała się bardkom. Było cicho. Z ciekawości wszyscy przysunęli się blisko i ścisnęli wokół Ołenki. Ołenka wybrała bardkę miedzianą, pisaną, niezbyt ciężką, z gładkim, okrągłym niegrubym drzewcem. Ujęła drzewce małą ręką. Rzekła cicho:
— Ja — rzucam do tamtych olch, tam dalej. — Wskazała palcem olszynkę, dalej jeszcze rosnącą niż ta, do której przedtem rzucano. Jeszcze większa ciekawość ogarnęła ludzi.
I jakżeż umiała rzucać bardką Ołenka! Jak honornie, wdzięcznie a śmigle rzucała! Jakby jej muzyka grała, jak gdyby brała rozpęd do tańca! Rzucając, lekko stąpiła naprzód, a drugą nogę zgięła w kolanie, wznosząc ją w powietrzu. Zaświergotała bardka, zanuciła swoje, błysnęła nad drugą olszynką. Cienka gałąź zleciała.
— Sławnie, sławnie! — huczało towarzystwo. — Daj Boże zdrowieczko Ołence Dmytrowej, Knieziowej! —
Ołenka ściągnęła brwi, zmarszczyła czoło. Lice jej stało się podobne jastrzębiemu. Tymczasem wyrostki na wyścigi pobiegli podnosić bardkę, aż w drugiej olszynce ugrzęzłą. Ołenka wzięła z rąk chłopca bardkę, podniosła ją. Spojrzała dookoła jakby z groźbą. Niejeden spokojny człowiek hołowski, co dobrze znał to ziele, westchnął po cichu: Hospody! ta niesamowita znów coś popsuje. —
Wszyscy ucichli, sami nie wiedzieli czemu. Niektórzy odsunęli się na bok. Ołenka znów rzucała. Ale że, widać, nie była zbyt mocna, natężyło ją to ciskanie; pokraśniała, a potem pobladła. Kiedy rzuciła udatnie po raz trzeci, nikt się nie odezwał. Wszyscy czekali, gwarzyli sobie jakby obojętnie. Ołenka kazała sobie raz jeszcze podać bardkę, wsparła się na niej. Przemówiła głosem ostrym jakby chłopięcym.
— Cóż wy myślicie, towarzystwo gazdowskie, że — jachcę włóczyć się do jakiejś Widni, do jakiegoś dziada, którego oni tam cesarzem zowią? Niedoczekanie! Ja mówię tu teraz tak przy ludziach Dmytrowi: słuchaj „knieziu“ czyś ty zajda jakiś, byś się tam wałęsał? Ciebie tu wybrali; to tak, to sprawiedliwie. Ale czyś ty albo kto z nas wybierał sobie kiedyś jakiegoś dziada pańskiego — cesarzem? I wara nam gazdom, rodowym i ich knieziowi słobodnemu pchać się tam, gdzie nas nikt nie prosił. Nie dziwota, jeśli was stamtąd szarapatki i łaciarze cesarscy batogami przez góry przepędzą. —
Gdyby tak jakiś czarownik chmurowy z chmur ukropem wszystkich oblał, nie byłoby może większego zdziwienia i zmieszania. Czy wstydzić się, czy śmiać się, czy uciekać po prostu — nikt nie wiedział: że to dziewczyna tak rzuca w proch honor watażka, wybranego knieziem! Nawet dawni towarzysze Dmytra stropili się nieco. Jeden Kudil stał nieporuszenie obok Dmytra. Na obliczu Dmytra nie widać było zmieszania. Odpowiedział zaraz żywo lecz bez złości:
— Żałować mi przychodzi, gazdowie, żem według słobodnej prawdy starowieku pozwolił kobietom zabierać głos. Mieszać się do rady słobodnej, do poselstwa. Słoboda jest, ale dziś nie takie kobiety jak dawniej, co umiały słuchać podczas rady, a w bitwie napastników rąbać i wojować. Dziś językiem rąbią, ze swoimi pobratymami gotowe się bić, ot jak ta dziewka. Bądźcie spokojni. Posłałem swatów do tej dziewczyny, ale tyle ona ma do rady wojackiej i poselskiej jak ta pliszka, co tam nad wodą ćwierka i ogonkiem się odgraża. —
Powoli zaczęto gwarzyć, a nawet po trochę śmiać się i dowcipkować. Szkindowie zaś, patrząc ponuro i groźnie, skupili się wokół Ołenki. Ołenka patrzyła na Dmytra, topór podniosła, jakby chciała nań rzucić. Zamiast tego, tak go rąbnęła słowami:
— Uciekaj stąd, — knieziu! — do Widni! Kryj się pod skrzydła tego obskubanego gotura starego, co dwie głowy ma, a obie dziurawe. Jeśli tacy mężczyźni w tym kraju, jeśli taki sam knieź wybrany, to gdy przyjdą posiepaki, ja sama jedna chyba przeciw nim stanę na Bukowcu, czy tutaj na Prosicznym. Zobaczymy, kto umie wojować.
Nie mogła się już powstrzymać.
Cisnęła mu bardkę pod nogi, tak, że przecięła postół Dmytrowy.
— Masz swatostwo twoje! Pod nogi ci je rzucam! —
— Dość jarmarków! — krzyknął gniewnie Dmytro. — Odejdźcie stąd, Szkindowie, bo zaraz was zwiążem! Do rana zostaniecie tu na pośmiewisko! —
Wtedy przyskoczył pan Oświęcimski, wszyscy junacy Wasylukowi i dużo młodzieży jasienowskiej. Otoczyli kołem i ścisnęli Szkindów. Iskrzącymi oczyma groźnie, niektórzy z wściekłością, spoglądali na siebie wzajemnie. Już zaczęli się poszturkiwać, zaczęli sobie wyrywać topory, zaczęli się szarpać, w końcu i rąbać. Bardki nakosztowały się soków olchowych, a teraz, jak to na chramie, i krwi zachciały utoczyć. Klam zwarł się ze starym stryjem ojcowskim Ołenki, a Łyzun z jej wujem. Nawet ośmioletni malec, brat Ołenki, w tym tłoku walił kogoś bardką po kożuchu. Stary, wysoki Szkinda bronił się dzielnie, dostał tam coś, lecz odbijał ciosy, ale wuj Ołenki, gdy odbił cios Łyzuna, natarł nań ze zbyt silnym rozmachem i wychylił się naprzód. Wtedy Łyzun grzmotnął go po łbie. Byłby już tam został, lecz bardka ześlizgnęła się po wysokim kapeluszu i zsuwając się, lekko przecięła twarz wujka. Krew go zalała, padł zemdlony. Teraz wszyscy Szkindowie wraz z Ołenką natarli na Łyzuna, a Klama ścisnęli w kupie, że nie mógł się wydostać ani przyjść do uderzenia. Łyzun odmachiwał się na wszystkie strony. Wtem stary stryjko ojcowski Szkindowy tak potężnie uderzył go po toporze, że drzewce pękło, a bardka odleciała. Już miał Łyzunowi głowę roztrzaskać, gdy Ołenka krzyknęła:
— Bezbronnego nie śmiej rąbać! —
Przyskoczyła, zasłoniła sobą Łyzuna, pobratyma Dmytrowego. Stryjko ochłonął, a Łyzun wymknął się i uszedł śmierci. Tłum jednak zebrał się groźny wokół Szkindów, jeszcze chwila a roznieśliby ich wszystkich wraz z Ołenką toporami. Dmytro wszedł w tłum:
— Rozstąpić się junacy! Puścić ich wolno! Inaczej bym was częstował, Szkindowie, gdyby nie ta dziewczyna. —
Ołenka raz jeszcze spojrzała na Dmytra, uderzyła go wzrokiem, tak jak przedtem bardą rzuciła. Odchodząc, rzekła:
— Tak to słobody bronisz? Nie będziesz miał szczęścia. Zginiesz w mandatorskich łańcuchach. —
Odwróciła się i poszła, pośród gróźb i wrogich spojrzeń. Wraz z nią inni Szkindowie, unosząc pokrwawionego wujka. Odgrażano się im jeszcze z cmentarza. Tylko Dmytro ani razu nie spojrzał za nimi. Nie obejrzała się też Ołenka.
— To pohany ród — mówiono. — I wy to, Hołowcy, cierpicie, tę ohydę! Niech żyje Dmytro knieź! Niech nas prowadzi do cesarza chrześcijańskiego! Niech zginą posiepaki! Niech skapieją zdrajcy Szkindowie. —
Komuś przyszło do głowy zadzwonić w dzwony. Wypłynął jasny głos Dziwa. Długo stali wszyscy, łowiąc dźwięki, otwierając usta.
— Ech! co tam Szkindowie — ktoś z tłumu przerwał milczenie. — Wszystkich nas jednako judzi do złego, on, Archijuda-kłóciciel — pcha do zwady! —
Klękali, modlili się pod głos Dziwa:
— Boże świąteńki! Cierpisz Ty nas durnych, do czasu znosisz. — Dziękować Tobie lice Boże, słoneczko. Poucz nas! Mądrości świętej dolej! —
Wracała pogoda świąteczna, spokojna radość chramowa, zgodliwość dobrotliwa. —
Jeden Sztefanko był bardzo zmartwiony. Chciał on skojarzyć dwa najmożniejsze rody hołowskie i widział, co się teraz narobiło.
Tak zakończyły się wybory posłów cesarskich.
Dmytro zebrał jeszcze posłów osobno. Omówili, kiedy mają się zjechać, kiedy wyruszyć, ile koni kto ma wziąć ze sobą, jakie kto podarki może przygotować dla pana cesarza. Potem wszyscy zebrani, całe górskie towarzystwo, wraz z muzykantami, wśród dźwięku skrzypiec i fłojer, z hukiem i śpiewaniem poszli do Wygody, karczmy przy ujściu Riczki. Ktoś zaśpiewał:

— Ileż będzie Wasyluku twego towarzystwa? —

Cały tłum górski odpowiedział mu jakby grzmotem falowym:

— Jako w naszych bukowinkach zielonego lista. —

Tak rozśpiewani weszli do Wygody. A już arendarz bojkowski stał u drzwi i witał Dmytra tak uniżenie, jak dawniej swoich grafów. W karczmie Dmytro ugaszczał wszystkich, śpiewał im swoje pieśni. Tłocząc się w karczmie, otaczając karczmę, zaglądając przez okno otwarte, wszyscy radowali się, promienieli radością, jakby samo święte słoneczko im grało. Baby rozmawiały jeszcze ciągle po cichu o tym, co zaszło z Ołenką Szkindową. Patrząc na Dmytra, widząc jego lice zawsze jasne, pocieszyły się w końcu: — Znajdzie on tam sobie księżnę prawdziwą, od cesarza ją przywiezie. Po co mu to czarne jastrzębiątko dziobiące. —
Wieczór już zbliżył się, gdy goście chramowi zaczęli się rozchodzić po chatach, zaproszeni przez gazdów krasnojylskich i hołowskich.


∗             ∗

Choć Dmytro porwał wszystkich samym sobą i pieśnią, opowiadano, że z Ołenką właśnie najmądrzejszy na całą Krasnojylę gazda, zwany Filkiem, jednych był myśli.
Stary Filko nie pochodził z gór lecz, jak mówiono, był sierotą ze zbiedniałego pańskiego rodu. W młodości nie tylko znał się z Doboszem, lecz także ze świętym rabinem pustelnikiem, co to mieszkał gdzieś w skałach, czy to poniżej Jasienowa, czy też aż pod Tiudiowem w skale Sokolskiej. Filko wszyściutko wiedział o skarbach, a całe swoje mienie wypracował własnymi rękami. Tam gdzie niegdyś były łomy i rumowiska skalne, sam carynki wyrobił. Pierwszy tu zaprowadził kukurydzę, pierwszy sadził barabolę, jeszcze przedtem zanim w czasie ciężkiego roku urzędy cesarskie ją przywiozły. Radzono go się często, nie tylko w sprawach gospodarskich. Chociaż nie należał do najstarszych gazdów i nie miał nawet jeszcze przepisanych zwyczajem lat, wzywano go na sądka według prawa starowieku. Wówczas już prawo to kryło się i taiło przed urzędami i mandatorami. Może od rabina nabył szczególnej umiejętności leczenia, odpędzania złych prądów, złych duchów.
Poważny był ten Filko, pewny człowiek, nikomu źle nie życzył, jednak jak każdy żywy człek, miał swoje wady. Był mrukliwy, mówił mało. Choć wiedział swoje, trudno odeń było radę wyciągnąć. Tak też i wtedy. Cały dzień przechadzał się po cmentarzu podczas chramu i podczas zwady ze Szkindami. Przez cały czas nie wyrzekł ani słowa. Może by go byli spytali, znając rozum jego i doświadczenie gazdowskie. Jednak był taki natłok ludzi, taki gwar i zamieszanie, że o Filku nie pamiętano.
Po chramie każda chata w Krasnojyli, choćby jak odległa i samotnie, wśród lasu, gąszczy czy na wierchu położona, pełna była gości. Było też niemało gości w przestronnej chacie Filkowej. Wieczorem wielu gazdów siedziało i ucztowało za stołem Filkowym. Po jakimś czasie, jak zwyczajnie, zmieniali się. Coraz mniej znaczni, coraz młodsi zasiadali za stołem. Po posiłku rozgwarzyli się wszyscy. Rozprawiali o posłowaniu. Filko nie odzywał się. I wtedy ktoś z obecnych zapytał go wprost, dlaczego on o tym wszystkim swego słowa nie powie. Filko gładził łysinę, pokręcał wąsa, uśmiechał się jakoś dziwnie, patrzył w ziemię i rzekł w końcu:
— Wszystko to zabawa dziecinna. Staremu nawet nie ma tu co głos zabierać. Bawią się ciągle wojnami jakimiś. Same biedy z tego będą. Zapomnieli, co Dobosz nakazał. A to posłowanie? Gdzież tam słabemu jednać się z mocnym, biednemu z bogatym, nieukowi z uczonym!... —
Uważnie słuchali goście chramowi. Filko odwrócił się gwałtownie do ściany, zamilkł. Milczał przez cały wieczór. Smutno było gościom. Niedobrą wróżbę powzięli z tych słów. Jednak Dmytryk o tej rozmowie nigdy się nie dowiedział. —

Dmytro czynił przygotowania do podróży. Naprzód musiał wyszukać sobie konia godnego. Było z tym trudności niemało, bo od czasu ucieczki w puszczę Dmytro nie zajmował się gospodarstwem ani hodowlą koni. A konie Wasylukowe sławne były, znane cesarskim stadninom wojskowym, znane też kupcom, pośrednikom ormiańskim. Sztefanko Wasyluk umiał je piastować, umiał je „wykochiwać“. Tylko w cieplejszych porach roku pasły się i hasały sobie gdzieś na Skupowej czy na Krzemienistym. W zimie zaś stały w grażdzie Wasylukowej, w ciepłej i suchej stajni. A nie tak było u innych gazdów w owe czasy: konie przeważnie zimowały na dworze. Sztefanka najwięcej cieszyły źrebięta i wszelaka młodzież końska. Zimą żaden młody koń nigdy nie dostawał do picia zimnej wody, lecz zawsze ogrzaną. Każdy też młodziak koński co najmniej do trzeciego roku życia w porze zimowej był zawijany w gruby włochaty liżnyk. Zimą nie myślał „zapiekać“ ani hartować młodych koni Sztefanko. Niech latem na połoninie dziatwa się ochładza i hartuje — powiadał. Konie Wasylukowe były rozpieszczone, bujne, mało ujeżdżane, ale też za to nieskażone na zdrowiu jeden jak drugi, i piękne. Jak długo Dmytro był w chacie, miał podchowanego od źrebięcia dziarskiego konika, szpaka, zwanego Borsukiem. Póki Borsuk był źrebięciem, prawdziwe z niego mieli widowisko. Gdy Dmytro siedział poniżej chaty przy miękkiej ścieżynie prastarej, głęboko przez wieki wyrytej, udeptanej przez dziesiątki pokoleń dzieci z rodu Wasylukowego, koń biegał mu pod nosem w jedną i w drugą stronę, jakby się przed nim pokazywał. Gdy Dmytro ruszył się, Borsuk wszędzie biegał za nim. Łaził, tupotał po gankach naokoło chaty, pchał się do izb, wszędzie szukając Dmytra, a nawet gotów był na zapiecek wskoczyć, gdy Dmytro tam się schował. A kiedy już nawet podrósł Borsuk, był to zawsze konisko zuchwały, rozpieszczony jak pies albo kot. Nieraz szukając Dmytra, wsuwał głowę między drzwi i właził do chaty, kiedy nikt go się nie spodziewał. Gdy tylko Dmytro dosiadł Borsuka, Borsuk zmieniał się w prawdziwego konia. Stawał dęba, przysiadał na zadzie, a potem rwał, kłusował, gonił po najbardziej kamienistym i stromym płaju. Koń to był i gazdowski i junacki, kiedy trzeba pieszczoch spokojny, a kiedy trzeba ostry i bujny. Ale w ciągu siedmiu lat puszczowego życia Dmytra Borsuk postarzał na dobre. Pokrył się jakby piegami żółtawymi, a w dodatku, czekając cierpliwie na wypędzenie posiepaków i na słobodę, rozleniwił się, stał się ociężały. Nie zapomniał Dmytra, ale nie biegał już za nim, chociaż głowę do niego zawsze przyjaźnie wyciągał, na przywitanie głową kiwał raźnie i radośnie. Ale nie był to koń, którym można było jechać w świat, do pana cesarza. Ze smutkiem zobaczył teraz Dmytro po powrocie do chaty ojcowskiej, że dawno już nie podchował sobie konia młodego, swego rodzonego. Oglądał sobie na pastwisku tę młódź końską. Tak na oko niczego były koniki, ale kto ich wie jakiego usposobienia, jakiej myśli. Nawet nie wiedział dokładnie, który był od jakiej klaczy, z którego rodu. Dmytro kupił za drogie talary i przyprowadził sobie z Tureczcziny konia tureckiego, ogiera nie lada, zwanego Szulim (co oznacza pokój z tobą). Ale brać tak teraz do cesarza konia obcego, którego nikt nie zna, którego sam nie wychował i sam nie wykarmił — to jakby się w cudze piórka stroić. To po kupiecku, po ormiańsku, nie po gazdowsku. Kupić za pieniądze czy ukraść konia, to prawie na jedno wychodzi. Nawet podarowany przez pobratyma koń — niedużo wart. Chwalić się przed cesarzem koniem obcego rodu, nie wykochanym przez siebie samego — to marna chwalba.
Był tam na pastwiskach Sztefanka wrony ogier, który zaciekawił Dmytra. Niezbyt duży był to koń, ale o bardzo szerokim grzbiecie i o piersi potężnej. Pasł się w osobnym ogrodzeniu, bo czort to był prawdziwy — i z czasem nawet nazywano go Czortem — niesamowity zwierz, chrapał, ryczał niemal jak niedźwiedź, a na człowieka od razu skakał przednimi nogami. Tylko do Sztefanka nie żywił wrogości, ale i jemu nie dawał się chwytać. A zgoła niemożliwie, niebezpiecznie było z nim inne konie zostawiać, gdyż już kilka koni poranił i omal nie pozabijał. Żadnej korzyści nie było z tego dzikusa, tylko jedna złość, albo i strach, aby szkody nie zrobił. Sztefanko jeden miał z niego zabawę, bo kiedy się rozeźlił koń, chodził na dwóch nogach, tak jakby uczony niedźwiedź cygański komedię na jarmarku pokazywał. Gdy Dmytro pierwszy raz podszedł ku niemu, Czort chrapnął i zarżał głucho, ale gdy Dmytro przeskoczył przez worinie, uciekł w przeciwległy kąt ogrodzenia i stamtąd kroczył ku niemu na dwóch nogach, uderzając przednimi kopytami jednym o drugie. — Aj, czort ty prawdziwy — wykrzyknął Dmytro uradowany. I jednym susem był na woriniu obok konia, a stamtąd, gdy koń spłoszony opadł na nogi, skoczył nań i znalazł się na jego grzbiecie. Czort skoczył w powietrze z Dmytrem, ryczał, nie jak koń, lecz jak jaki byk zarzynany. Odwracał głowę, błyskał oczyma, groził zębami, usiłował ściągnąć Dmytra. Ale nagle stanął spokojnie, jakby się namyślał. Taki słobodny zwierz zmyślny jest i mądry, bez porównania z oswojonym. Niespodzianie cisnął sobą ku płotowi, chcąc uderzyć Dmytrem o worinie. Ale to mu nie pomogło, bo Dmytro w mig odjął nogę, tak że koń odbił się od płotu jak piłka, a Dmytro znów krzepko objął go nogami. Znów koń stał spokojny jakby znieruchomiały. A wtedy jeździec z lekka gładził go po uszach i szeptał mu coś do ucha. Koń sam nie wiedział co robić. Zaczynał swoją czortowską hojdankę, to wierzgał, to stawał dęba, to znów stał spokojnie. Tak przez pół dnia. Dmytro siedział spokojnie, tylko trzymał go nogami jak kleszczami, a pieścił go i szeptał doń, gdy koń się uspokajał. Ani razu go nie uderzył. Około południa spokojnie stanął Czort, rozstawił nogi, zwiesił głowę, westchnął głęboko. Poddał się Dmytrowi. Wtedy Dmytro dał mu kęs chleba jęczmiennego.
Po wielu latach Hrycio Bahan opowiadał, jak to wszyscy sąsiedzi z pobliskich bukowinek zbiegli się, by oglądać co Dmytro będzie wyrabiać z Czortem. Ciekawi byli. Jeden Sztefanko tylko trochę żałował konia, choć bawił się i śmiał serdecznie z tego przedstawienia. Hrycio Bahan dobrze się przypatrzył i widział, że Dmytro nie tylko nie miał harapa w rękach ani patyka, ale nawet ziela żadnego, ani gałązki molfarskiej w rękach nie trzymał. Tylko tym szeptaniem opętał konia, który odtąd przeciw Dmytrowi się nie buntował.
Odtąd Czort był koniem Dmytra. I choć to nie był koń-druh, prawdziwie swój, od małego chowany jak dziecko — tak jak być powinno — lecz zawsze przecie tylko dobrocią ujarzmiony dzikus, wierzchowiec był z niego junacki, potężny i wrący. I na nim Dmytryk wybrał się do cesarza. Stąd też szczególnie wśród żydowskiej wiary, tam za Górą, na węgierskim boku jest pogawędka, że Dmytryk na Czorcie prawdziwym, to jest na plecach samego szczeznyka do pana cesarza, do Widni tej zajechał. A to nieprawda. Dmytryk z biesem się nie parał. To po prostu żydowska brechnia. Bo ród żydowski od tego jest, by wieści różne po świecie rozsiewać. Więc także i brechnie, jak wypadnie.

Rozpięta jak wysoki łęk siodła połonińskiego wznosi się w paśmie gór czeremoskich — Skupowa, dostępna z Hołów i Czarnej Rzeki, widzialna aż z Czarnohory. Szeroką, zieloną powierzchnią rozmachnięta, soczystą paszą porosła.
Latem bywa tam często, że przed świtem wszystkie kotliny naokoło zawalone są gęstymi, wilgotnymi mgłami. Na leśnych płajach ciemno i mokro od mgieł. A nad lasami, nad tym morzem mgieł, Skupowa króluje jak wyspa wyniosła, świeci bladziutką zielenią w świetle porannych zórz. Gdy przyjdziesz tam przed świtem, powoli, w miarę jak światło się wzmaga, z jednostajnej zieleni występują coraz wyrazistsze postaci traw i kwiatów. Dołami szumią ukryte w mgłach lasy, huczą potoki, a wzrok słobodnie polata ponad tym morzem puszczowym i mgielnym, ze szczytu na szczyt, aż na Czarnohorę.
Dziesięć dni po naradzie na podwórcu cerkiewnym zjechali się posłowie przed świtem na Skupowej. Z górą trzydzieści koni hasało po stepie górskim. Sztefanko i pan Oświęcimski odprowadzali Dmytra. A gdy weszło słoneczko potężne, ogniste, wszyscy zdjęli kresanie. Zabieliły się gugle w słońcu, zaświeciła się miedź, zabłyszczały gładkoszerstne koniki, zafalowały kędziory junackie w wietrze. Czort przebierał nogami i okręcał się z Dmytrem, wysoko w wichrze polatywała gugla Dmytrowa. Gdy odpoczywali na Skupowej, spoglądali to ku słoneczku, to ponad morze mgieł i puszcz, ku Czarnohorze, dokąd miała iść ich droga. Może niejednemu pierś rozpierało jędrnością, a oczy, wyprzedzając wędrówkę, starały się sięgnąć poza Czarnohorę. Ale może i mąciło się w głowie niejednemu, jak nad przepaścią, od myśli o tej podróży dalekiej.
Nie wiadomo, bo któż to może wiedzieć, czy do Dmytra nie przyplątał się hen z dołu, aż z bukowinki Szkindowej jakiś biesina natrętny i może mu szeptał do ucha słowami Ołenki:
— Uciekasz stąd do Widni cesarskiej? Chronisz się pod skrzydła tego gotura obskubanego? — Dmytro jednak na pewno miał dla niego odpowiedź. A może spoglądał stamtąd z góry ku Babie Lodowej? Czy tęskno mu było do tych dni i miesięcy samotnych, do tych pieśni, do wydumek, do wynalazków, czy też pamiętał, że zawsze knuje ona swoje, pałuba lodowa, zła-dola?
Gdy obejrzeli wszystkie podarki dla cesarza, gdy przeładowali wszystko w porządku na luzaki, puścili się w dalszą drogę: naprzód uhorskim płajem w dół ku Rzece, potem ku Czarnohorze. Około południa minęli jeziorko i doszli do przełęczy Dancyrskiej. Tutaj mieli się rozstać ze Sztefankiem, pan Oświęcimski zaś miał ich odprowadzić do Jasienia Węgierskiego. Z Czarnohory, z Dancyrskiego starali się odgadnąć, w której stronie jest pan cesarz. Pan Oświęcimski pouczał ich:
— Tamtędy, ku zachodowi słońca trzeba iść tak i jechać tygodniami — powiadał. Nic nie było widać, tylko góry i góry. A to jeszcze daleko, bardzo daleko za tymi ostatnimi górami.
— Za wielki ten świat! — wzdychał Sztefanko.
Na pożegnanie błogosławił Sztefanko syna, błogosławił posłów, błogosławił konie.
— Jedźcie, dziateczki w ten światek boży, do Widni tej, nie lękajcie się. I tam jest nasze słoneczko święte, i tam są chrześcijanie. —
Posłowie ruszyli. Sztefanko patrzył z Dancyrza w dół tęsknym okiem, gdy świetny orszak to krył się na skrętach płaju za skałami, to znów się ukazywał. Rżał potężnie z dołu Czort, aż echa hukały po całej Czarnohorze. Rżały wszystkie koniki Wasylukowe, jakby wołały swego gazdę. Patrząc tak za nimi, Sztefanko na pociechę zagrał na fłojerze, zaśpiewał nową pieśń Dmytrową:

A jakież to w Czarnohorze rżą koniki wrone?
Słychać, niosą dla cesarza dukaty czerwone. —

Głęboko, w dole, za skałami zniknął orszak.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.