Powojenni/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Powojenni
Tom II
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1929
Druk Ludwik Kapela
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
HELENA MNISZEK



POWOJENNI

POWIEŚĆ.

TOM II.






POZNAŃ
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA
KAROLA RZEPECKIEGO

1929




ODBITO W DRUKARNI LUDWIKA KAPELI W POZNANIU.






— Tataryjsk! Patrz Roman, Tataryjsk! — zawołała Olga, księżniczka Czhangirani do swego towarzysza.
Zmęczeni oboje śmiertelnie, stali na płaszczyźnie schodów marmurowego portyku w wielkim pałacu książąt Czarawdżadze. Oboje, ubrani po męsku, w zniszczonych kurtach, patrzyli dokoła zdumionym wzrokiem, że są u celu swej, nad wszelki wyraz uciążliwej i ryzykownej wędrówki, a raczej ucieczki, że oto są nareszcie bezpieczni. Oczyma gorejącemi spoglądali na cudny krajobraz górski, który roztaczał się przed nimi w całym przepychu wiosny i blasków słońca.
Szczyty gór pokryte były śniegiem, a u ich stóp burzyło się życie przyrody.
Oczyma gorejącemi zatapiali się w sobie, nie mogąc zgłębić szczęścia, że są swobodni, że mogą wypocząć. Przeżyte trwogi i niepokoje były poza nimi, zostały w tych szafirowych przełęczach górskich, przez które przebrnęli, wlokąc się resztkami sił jak nędzarze.
Olga wzięła Poboga za rękę i prowadziła go dokoła pałacu, chcąc utwierdzić go w prawdzie najmilszej, że są istotnie w Tataryjsku, rodzinnem osiedlu jej matki. Prowadziła go do parków i ogrodów, rzuconych malowniczo na stokach wyżyny. Wskazywała mu gąszcza roślin wyszukanych, grupy egzotycznych drzew i krzewów, posągi z marmuru i granitu strojące aleje cieniste cedrów i cyprysów. W dole parku szumiała rzeka szeroka i bystra, nalana jakby roztopionem srebrem, pryskająca na skalne brzegi piórami białych pian.
— Kur! nasz drogi Kur — wołała księżniczka. — Uczyłam się pływać w jego falach. Patrz, tam stoją łodzie pałacowe, a tam daleko las, gdzie zbierałam zawsze wielkie szyszki orzechów cedrowych. A tam, patrz, na tle błękitnych obłoków, szczyt śnieżny, biały niepokalanie Kazbek. Patrz, jaki wyniosły jego hełm, jaki przeczysty! Ileż razy oczy moje dziewczęce zawieszałam na tej białej wizji i snułam wtedy swoje pierwsze marzenia dziecinne. A teraz szczyt Kazbeku jest świadkiem mojego szczęścia, mojej miłości.
Zatonęła czarem swych oczów w rozżarżonych podnietą źrenicach Romana.
Szli szczytem parkowej wyżyny, to znowu schodzili na niższe tarasy, biegli brzegiem rzeki rozradowani jak dzieci i znowu pięli się na górę, by patrzeć na kwitnące drzewa pomarańcz i migdałów różowych, by chłonąć ich woń słodką w płuca, łaknące szerokiego i swobodnego oddechu. Wznosili oczy spragnione cudów przyrody na szczyty górskie, bielejące ponad ciemnemi turniami nagich skał i z tych wyżyn spadali płomieniem źrenic w swoje własne źrenice, w których paliło się już zarzewie wspólnych pożądań i pragnień przeogromnych, pragnień rozkoszy. Czuli w sobie ogień, który przepalał ich na wskroś. W pewnej chwili padli sobie w ramiona, pchnięci jednaką mocą niezwalczonej żądzy na krótki moment zachwytu w spojeniu ust i radości uścisku. Oderwali się od siebie zadyszani, by na nowo pić czar przyrody, tak harmonizujący z pięknem ich własnych odczuć. Biegaliby długo, długo niezmęczeni, porwani urokiem swoich wrażeń osobistych, zapominając o wszystkiem innem na świecie, gdyby nie Chazmara, która wezwała ich na posiłek i namówiła do spoczynku. Poszli weseli, roześmiani. Ale Chazmara miała minę poważną i nienazbyt wesołe wieści. Wiedzieli o nich, lecz chwilowo w radosnej świadomości uzyskanej swobody odsunęli mimowolnie wszystko zło na plan dalszy. Tatarka nie pozwoliła zapominać o tem, co groziło.
— Wykąpcie się, łazienki przygotowane. Wyśpijcie się zdrowo i trzeba będzie znowu po paru dniach wędrować dalej, tylko, że już nie na piechotę, ale końmi tutejszymi do Ałchalczyka do kniazia. Kniaź wyjechał do Batumu za swojemi sprawami, ale kiedy Sowiety idą na Gruzję, już tu książę na ich spotkanie nie wróci, tylko nam trzeba do niego czemprędzej, żeby zdążyć do Batumu, daj na morze! Wtedy dopiero powiemy, żeśmy głowy całe wynieśli z tego piekła.
— To napaść istotnie godna Hunnów! Bez wypowiedzenia wojny gwałcą akt niepodległości Gruzji uznany przez cały świat i przez te same Sowiety. Wilczym sposobem włażą w nasz kraj, by nieść pożogę i mord! — powiedziała oburzona Olga z nienawistnym błyskiem w oczach.
— Będzie się ten kraj bronił do upadłego. — rzekł Pobóg. — Aż mi żal, że nie mogę chwycić za broń i stanąć w szeregach waszej armji. Krew się burzy i ręka swędzi! Dziś poszedłbym w pole, bo dość już tej ciągłej niepewności!
Olga położyła swoją dłoń na jego ręce.
— Rom, a ja? rzucisz mnie przed końcem naszej ucieczki? Naszej, bo i tobie nie zostawać w Gruzji, jeno dążyć tam, gdzie już niewola nie grozi.
Spojrzały w oczy Romana jej oczy tak cudownie piękne w swym błagalnym wyrazie, takie urocze w słodkiej pieszczocie, że nie mógł oderwać się od nich, nie miał sił. A ona szeptała:
— Nie rzucisz mnie Rom! Skuła nas nasza niedola i nadzieja ocalenia się skuwa nas coraz bardziej.
— Więc jedźmy do tego Ałchalczyka bodaj dziś! Tam się zorjentujemy. Gdyby wylot na morze był już stracony, wstępuję do waszej armji i niech się dzieje co chce! Będę przynajmniej wiedział, że walczę dla idei pogwałconych praw napadniętego podstępnie kraju.
— W takim razie ja idę z tobą Rom.
— Zupełnie to rozumiem! Jesteś Gruzinką, a twoja ojczyzna zagrożona bardzo poważnie.
— Ojej, ile kobiet z Gruzji, ile Tatarek będzie biło najeźdźców, — kiwała głową Chazmara. — Ale zanim wy dwoje pójdziecie w pole, trzeba nam najpierw do Ałchalczyka, do kniazia Bagrata. On poradzi, on was napewno skieruje do Batum i na okręt zagraniczny.
Olga zamyśliła się.
— Może już tu nigdy nie wrócę? Opuszczając Zrub, myślałam, że w Tataryjsku spokój znajdę i rodzinę straconą. A tu znowu zanosi się na to samo. Alboż się obronimy przed taką przemocą! Skoro ta piekielna myśl wylęgła się u nich, żeby zalać Gruzję krwią i zasiać tu zniszczenie, to już zawładną nami, niestety napewno.
— Zanadto ich korciło, że taki raj ziemski, jak nas? Sakharthvelo, nie należy do nich i że nasze skarby nie są w ich rękach. Ot, co jest powodem!
Chazmara trzęsła ręką. w powietrzu, jakby grożąc wrogowi, którego tendencje przejrzała.
— Co to jest Sakharthvelo? — spytał Pobóg.
— W języku georgijskim czyli kharthdeljońskim oznacza Gruzję — odrzekła Olga.
— Patrjotyzm wasz podzielają jak widzę i Tatarzy — rzekł Roman do księżniczki, gdy powstali od stołu. — Tutejszy Izmaił, gdy mówił o waszej sprawie i śmierci młodego księcia Iraklia, wyraźnie ubolewał, że nie jest na froncie, aby bronić ojczyzny.
— Tak, to są Azarbejdżańcy, nasi wierni słudzy i przyjaciele. Kochają nas, wiec i nasz kraj, gdzie im dobrze.
Chazmara wprowadziła Poboga do apartamentów księcia Czarawdżadze i, wskazując mu łazienkę oraz pokój sypialny, prosiła go, by się sam rozgościł jak u siebie. Izmaił zaś, strzelec księcia, otworzył szeroko szafy i zapraszał serdecznie, aby Pobóg wybrał sobie bieliznę i ubranie z garderoby młodych książąt, bo kiedy jest opiekunem i narzeczonym księżniczki, tedy jest panem w pałacu i on pierwszy rozkazów jego słuchać będzie,
Roman nie zaprzeczał, bo obchodziła go w tej chwili przedewszystkiem kwestja kąpieli i przebrania się z nieznośnej kurty, obmierzłej przez czas podróży aż do nienawiści. Z jakąż przedziwną rozkoszą zanurzył się w czystej wodzie pachnącej, w białej marmurowej wannie; przygotowanej przez Izmaiła. Młody Tatar obsługiwał go z pietyzmem, jakgdyby Pobóg był tu urodzonym i władającym księciem.
Z jakąż uciechą fizycznego zadowolenia Pobóg ogolił się i przywdział wykwintną bieliznę od tak już dawna zapomnianą. W eleganckiej pyjamie z czarnego jedwabiu z haftem, rozciągnął się na otomanie w gabinecie księcia Bagrata i paląc wyborne papierosy, patrzał na świetny dobór broni, zawieszony malowniczo na cennej makacie, zajmującej całą szerokość ściany dużego pokoju.
— Cóż za przepych i bogactwo — myślał Roman, widząc kindżały kaukazkie przecudnej roboty, sadzone gęsto srebrem i blademi opalami. Buzdygany, starożytne jatagany tureckie iskrzyły się od drogich kamieni. Buławki kozackie, handżary, sztylety miały niektóre rękojeście nabijane djamentami i perłami. Różnorodność rewolwerów, szabel prostych i krzywych, strzelb, karabinów — wrszystko rozwieszone z gustem i widocznem zamiłowaniem właściciela przykuwało oczy. Roman parę razy zaciekawiony, zrywał się i oglądał objekt jakiś, zgadując lub stwierdzając jego epokę i pochodzenie. Pobóg patrzył na te bogactwa, czytał na nich historję rodu książąt Czarawdżadzów i odczuwał ich upodobania.
W gabinecie był rodzaj małego muzeum, które widocznie gromadziła staranna ręka znawcy. Mnóstwo pamiątek z historji Gruzji, portretów królów, wśród których dominował ogromny portret królowej Tamary Wielkiej, świetnego pędzla ówczesnej doby. Obrazów było dużo, świadczyły one o subtelnem odczuciu piękna i dużym zmyśle artystycznym.... I wszystko to teraz może wpaść w ich ręce — pomyślał Pobóg ze zgrozą. Przypomniał sobie, ile już takich pałaców i zamków oni rozgromili i obrabowali, ile już sam widział przez czas swojej niewoli i ostatniej ucieczki, rzeczy niezwykle wartościowych w poniewierce okropnej, zbywanych za byle co. Raz, gdy odpoczywając po długiej i wyczerpującej wędrówce odważyli się wejść do karczmy, na końcu małej mieściny, widzieli obdartusów najniższej kategorji, którzy za czarkę wódki albo paczkę tytoniu sprzedawali klejnoty i cenne drobiazgi różnego rodzaju. On sam wtedy za kwartę spirytusu i machorkę nabył u jednego opoja piękny pierścień z brylantem, który potem odsprzedał za pieniądze aby mieć dla siebie na chleb i jaki taki przyodziewek robotniczy. Za resztę pieniędzy w drugiem miejscu kupił znowu zabezcen sadzoną perłami i szmaragdami papierośnicę i zegarek złoty inkrustowany brylantami, który zbył korzystnie. Chazmara sprzedała także cenny pierścień Olgi na potrzeby podróży. Pobóg nabył kilka wartościowych klejnotów by zachować je na czarną godzinę, by mieć zawsze swoje własne pieniądze. Gdy przeszli granicę Gruzji, Roman obiecywał sobie zaopatrzyć się w Tyflisie w przyzwoitsze ubranie, lecz Chazmara odradziła pokazywać się w mieście. Wojska sowieckie były już wtedy w granicach Gruzji i pomimo, że nieliczna ale dzielna armja potykała się z wrogim najeźdcą, jednakże można się było spodziewać wszędzie szpiegów i agentów bolszewickich. Chazmara ani przez chwilę nie wątpiła, że w napadzie zdradzieckim na ojczyznę Olgi, Borys brał udział napewno i że z poszukiwania jej nie zrezygnował. Ta obawa wieczysta ciążyła nad nimi straszliwie i zmuszała do forsownego przebywania olbrzymich przestrzeni. Groza Borysa była fatalną siłą, która nie pozwalała im nigdzie popasać dłużej. Pobóg miał inny jeszcze cel przyśpieszając męczącą wędrówkę. Oto dążył do jaknajprędszego wyzwolenia się i powrotu do Polski. Wziął sobie za obowiązek odprowadzić Olgę w miejsce gdzieby już jej Borys nie zagrażał. Gdyby uciekał sam zaryzykowałby iść do Odessy, lub innego portu, by na morzu szukać ocalenia. Z Olgą było to niepodobieństwem, poczucie honoru nie pozwalało Pobogowi zostawić ją tylko na opiece Chazmary. Zresztą Roman sam przed sobą nie chciał przyznać, że Olga przykuła go do siebie szałem zmysłów tak silnie, że oszołomiła go sobą jak narkotykiem, z którego się trudno ocucić. Roman wściekał się na swoją słabość, ale choroby tej zmóc nie potrafił, ani tych kajdan z siebie zrzucić nie zdołał. Wiedział, że będzie to trwało do czasu, aż się przed nim otworzy droga wolna, wówczas natychmiast wróci do kraju, bez wahania i bez oglądania się za Olgą.
Ale nawet teraz rozmyślając o niej, już pragnął ją widzieć i mieć ją przy sobie. Z wizerunkiem Olgi w oczach, półśniąc o niej zasnął kamiennym snem. Było już dawno popołudniu gdy się zbudził. Izmaił mu oświadczył, że księżniczka czeka na niego z obiadem. Roman odświeżył się i ubrał. Przyjrzawszy się sobie w lustrze skonstatował z zadowoleniem, że przecie ma wygląd europejski i że ubranie młodego kniazia Arczyłła Czarawdżadze, leży na nim wybornie jakby na niego skrojone. Mignęła niechętna myśl, dlaczego nie kupił sobie ubranie w Tyflisie jak miał zamiar i postanowił wysłać nazajutrz Izmaiła po ten sprawunek do miasta.
Poprzedzany przez Tatara w liberji, składającej się z szerokich czarnych szarawarów i kaftana czerwonego z haftami i nabojami na piersiach, Pobóg szedł w głąb pałacu na spotkanie księżniczki. Przed jakimiś drzwiami Izmaił cofnął się wskazując mu je z głębokim ukłonem. Pobóg wszedł i stanął olśniony.
Był jakby w namiocie sultańskim. Pokój okrągły i nieduży tonął w makatach, haftach oponach i fałdach jedwabnych materji grających barwami tęczy. Na otomanie szerokiej siedziała Olga w stroju narodowym gruzińskim, tak cudowna, że była niby obraz genjuszem twórczym wyegzaltowana. Wyglądała jak bezcenna perła na tle haftów i bisiorów. Twarz jej klasyczna w rysunku, jej rysy przeczyste i matowo-złotawa, brzoskwiniowa cera, jej oczy otchłanne a połyskliwe jak djamenty, pod nieskalaną linją cienkich, długich brwi, ocienione przepychem rzęs fryzowanych, te oczy długie jak migdały, wymowne, gorejące a głębokie miały czar zabójczy. Włosy czarne lśniące, faliste tworzyły pukle nad uszami, ale że były krótkie więc wiązała je z tyłu czarna wstążka szyta złotem, która spadała po obu bokach ramion. ierzch głowy pokryty był okrągłą i płaską czapeczką, purpurową aksamitną, suto haftem złotym i perłami obramowaną. Na nią zarzucony koronkowy biały welon, przezroczysty spadał na ramiona, plecy i aż na suknię, długą fałdzistą z błękitnego jak niebo jedwabiu, haftowaną srebrem i kolorami. Stanik wycięty na przodzie głęboko, ukazywał koronkę pajęczą drżącą na piersiach, niezrównanego kształtu i karnacji ciała. Na stanik opadał luźno serdaczek purpurowy, aksamitny, mieniący się od haftów złotych, turkusów i topazów. Szerokie rękawy zahaftowane były również i barwne jak skrzydła świetnego motyla. Stan obciskał szeroki pas i spływał na przodzie strugą czarnego jedwabiu, lśniącego na końcach od złotych i kolorowych wyszywań, rwących oczy. Z pod sukni wyglądały sandałki purpurowo złociste, spięte turkusami. Ręce toczone, odsłonięte powyżej łokcia, z pod szerokich rękawów, opasane były masywnemi złotemi bransoletami iskrzącemi się od klejnotów. Smukłe palce Olgi trącały w struny cytry opartej na kolanach. Całą postacią lekko i wdzięcznie przechylona ku wchodzącemu kochankowi wabiła go pięknym głosem śpiewanej, tęsknej melodji. Była pełna uroku i niewieściego powabu.
Pobóg zapatrzył się w nią. W oczach jego zapaliły się płomienie. A ona rzuciła cytrę na puszysty dywan pod stopami i wyciągnęła do niego ręce. Podszedł wolno czując ogień we krwi. Brwi miał zmarszczone, zmrużył oczy, nie chcąc by ona spostrzegła ich żar. Patrzał na nią z pod rzęs i ująwszy jej ręce odsunął ją w tył trochę sztywno. Olga wpiła się oczami w jego przyćmione źrenice i szepnęła głucho.
— Jakiś ty wspaniały. Nie widziałam cię jeszcze w takim stroju. O jakiś ty piękny! Ty mój...! mój..!
— Olgo, jesteś zbrodniarką, czy wiesz? Znasz siłę swego czaru i kusisz mnie...
Olga przechyliła głowę w tył i całą postacią podała się wstecz pociągając za sobą kochanka.
— Nazwij mnie jak chcesz!... Jestem niegodziwa, jestem bezwstydna zapewne, ale kocham cię do szaleństwa, do utraty zmysłów! Kocham cię niewolniczo, obłędnie. Rom!... kocham cię śmiertelnie! Zabij mnie... ale...
— Olga! — jęknął zdławionym głosem.
Pociągnęła go ku sobie, oczami go wabiła. Usta jej jak różowy pąk rozchylone łaknęły, paliły. Oczy jej błagające, omglone rozkoszą mąciły mu umysł, łamały wolę.
— Ol... ga!...
Owiała go fala gorąca, uniosła i płomieniem purpury zasłoniła mu oczy. Chwycił ją w ramiona mocarne i zgniótł jej usta łaknące, ogniem swoich ust, głodnych jej krasy.
Do ostatniego tchu w piersiach trwali w tym zachłannym splocie ramion, pod mocą tego pocałunku, który zdawał się nieskończonym. Gdy oderwali się od siebie zadyszani wargi Romana opadły na szyję Olgi, na jej pachnące jak kwiat piersi dziewicze i od tego momentu purpura krwi rozszalała się w nich burzą. Od tej chwili zapomnieli o wszystkiem co nie było nimi i ich pragnieniem siebie. Od tej chwili wszystko co się działo w Tataryjsku poza nimi było tylko tłem i dekoracją ich miłości. Byli wśród ludzi lecz nie widzieli ich, słuchali co mówią, słysząc jedynie tętno własnych serc i wzburzonych nerwów. Patrzyli na wszystko przez łunę szkarłatną swego szału, upojeni, półprzytomni z zachwytów jakichś niepojętych, wyrywających się z ich piersi przeogromnem tchnieniem ekstazy. Czuli w piersiach jakby skrzydła płomiennego ptaka, który wyszarpuje się, wnosi ich i porywa w bezkresy zapałów i egzaltacji. Potęgę mieli w sobie, potęgę stworzoną dla zatraty wszystkiego co nie jest żarem pocałunku i pożądań, potęgę szatańską, zesłaną dla zaguby ludzi ogarniętych jej wszechwładzą, która oślepia, ogłusza, opętuje łańcuchem ogniw promienistych a palących, jak splotem iskier. Spojeni tym łańcuchem niewypowiedzianej mocy chodzili po pałacu oglądając jego dziwa. Wszystko było tu fantazją i cudem, wszystko było tu nasiąkłe czarodziejską nutą przedziwnej symfonji. Tak im zeszedł wieczór i noc w pożarach pragnień, w spazmach rozkosznych zamierań i śnień o sobie. Noc jakby mistyczna, pierwsza w ich historji, która ukazała im cały przepych miłosnych nastrojów i bogactwo uniesień.
— Tak im zeszedł ranek następny, w potopie słońca zanurzony, owiany zapachem wiosennych kwiatów. Byli głusi i ślepi.
Ale zdarzył się moment odmienny, jak niebo zimowej nocy odmienne jest od upalnego dnia. Po obiedzie Olga wyczerpana i senna udała się na spoczynek. Roman samotnie błąkał się po pałacu z tumanem w mózgu, oszołomiony. Nie odnajdywał jeszcze siebie w samym sobie. Czuł pustkę w duszy i szczególny zamęt w całem jestestwie. Wydało mu się w pewnej minucie, że jest bez duszy, że jest włóknem człowieka, wyrzuconego na ląd jakiś nieznany po straszliwym orkanie. Gmatwa się i wikła w nim wszystko co myśli i czuje. Bezdenna głucha niechęć do siebie czy do czegoś, co jest niezrozumiałe, a jednak odczuwane nawet w tej wichurze i plątaninie jaka była w nim obecnie.
W jakiejś sali, którą wczoraj wieczorem podziwiał z Olgą uderzył go szczególny nieład. Zdawało mu się, że wczoraj było tu przepięknie i że teraz coś się zmieniło. Ale nie miał sił zastanawiać się nadtem. Gdzieś znowu potknął się na pęku słomy. Nawet nie przystanął by stwierdzić dość niezwykły fakt istnienia słomy na lustrzanej posadzce. Cóż go to mogło obchodzić? Najbardziej go przez moment zastanowił brak zbrojowni w gabinecie, gdzie wczorajszego ranka wypoczywał. Otomana kryta brokatem, tłoczonym w złoty deseń stała pod ścianą jakby naga, takie wrażenie robiła na tle obicia z wypłowiałej materji, pozbawionego perskiej makaty i doboru iskrzącej się klejnotami broni. Otomana ta miała wygląd niepomiernie smutny, jakby z pałacu wyrzucona została nagle na strych i sama się dziwiła tej przemianie.
Pobóg zdumiony szedł dalej chcąc zbadać czy się nie myli co do autentyczności pokoju. Nagle zadrżał i zatrzymał się. Patrzyły na niego czyjeś oczy, duże, głębokie, otchłanie oczów tuż przed nim. Pobóg jak wkuty w posadzkę patrzał z jakimś dreszczem niesamowitym i z zapartym oddechem w te oczy utkwione w niego. Trzeba było dłuższej chwili na to, by nareszcie spostrzegł, iż oczy te należą do człowieka bardzo starego, który stoi przed nim i świdruje go wzrokiem strasznym. Pobóg cofnął się lecz oczy poszły za nim.
Człowiek wysoki i szczupły, o twarzy bladej, mizernej z której sterczał jak hak nos orli o chrapach rozdętych i mocno zaciśniętych ustach, postąpił krok naprzód i nie odrywał wzroku ani na sekundę od oczów Poboga.
— Kto to? — sarknął Roman i chciał odsunąć marę ale ręka jego znalazła się w kleszczach dłoni nieznajomego. Głos głuchy w brzmieniu ale prawie młody i zupełnie ludzki odezwał się tuż przy uchu Romana.
— Ojczyzna ginie!
Pobóg szarpnął się w tył, ale silne ręce zatrzymały go na miejscu.
— Słyszysz, Sakharthvelja wzywa ratunku. A ty zamiast być w polu bawisz się piękną księżniczką? Ty aryjczyk, czy sumienia ci brak?
Oczy nieznajomego zapalały się jak dwa ognie. Mówił po gruzińsku. Roman słysząc często rozmowy Olgi z Chazmarą prowadzone w tym języku, kharthveljańskim, rozumiał coś nie coś. Ale ostatnie słowa dotknęły go. A stary Gruzin mówił:
— Możesz zapomnieć o wszystkiem, tylko nie o sumieniu! Zaniechasz obowiązku, zaniechasz swego prawa świętego i z tem będziesz żył, o, będziesz się nawet bawił wybornie, ale skoro zlekceważysz sumienie, to już twoja zguba, twoja zatrata!
— Co przez to rozumiesz? zapytał mimowoli po polsku, wzburzony Pobóg.
Stary jakby zastygł w zdumieniu. Ręce mu nagle opadły. Wielkiemi oczami barwy zetłałego węgla patrzał na Poboga przez długą minutę.
— Jesteś polakiem?! — spytał w tymże języku.
Teraz zdziwił się Roman. Dotknął ręki nieznajomego.
— Kto ty jesteś, mów człowieku? Kto ty?
A tamten powtarzał z rozdzierającym jakimś uśmiechem.
— Polak! No widzisz! stary Tejmuraz, polak! Skąd się tu wziąłeś, co cię tu przywiodło?... Poczekaj, chodź ze mną.
Chwycił ramię Poboga i ciągnął go za sobą. Roman patrzał na tę suchą postać pochyloną naprzód i na ostry profil twarzy z hakowatym, dawniej widocznie klasycznie garbatym nosem. Czaszka zupełnie pozbawiona włosów, ogromne oczy i usta zapadłe czyniły tę głowę podobną do starego sępa, wyleniałego z piór, z wyrazem smutku i goryczy w źrenicach.
Nieznajomy zatrzymał się w jakimś pokoju, podszedł żywo do szafy i wydobył gruby tom oprawny w zgrzebne płótno. Otworzywszy tom i położywszy na nim palec wpił ostry wzrok w oczy Romana.
— Co to jest!?
Pobóg spojrzał na tekst rozwartej księgi.
— „Pan Tadeusz“ — rzekł zdziwiony.
Szeroki uśmiech rozwarł zacięte usta starego.
— Poznałeś! Jesteś polakiem... Tak! Pan Tadeusz! Ale to nie tylko Mickiewicz, to nasza ewangelja w kopalni w Nerczyńsku. Czy ty wiesz w co jest oprawiona ta książka? To płótno z koszuli zgrzebnej, więziennej, którą miał na piersiach, przesiąkłą łzami męki, przykuty do taczki zesłaniec za miłość ojczyzny. A czy ty wiesz kto był wtedy ze mną przy tej samej taczce za takie same winy? Był polak! Brat! Dusza serdeczna, męczennik w katordze. Józef mu było na imię. On mnie nauczył po polsku a ja jego po gruzińsku. On tę książkę po kartce od kogoś ze swoich otrzymywał. Chowali my to jak relikwię, póki był dozorcą tygrys Trofim. Ale go zabili „brodiagi“ którzy za morderstwa byli razem z nami politycznymi w ciężkich robotach. Oni zabili Trofima bo on nam świństwa różne wrzucał do jedzenia znęcając się nad politycznymi. Po nim przyszedł chłop, Małorus Hawrył. Dobre było chłopisko. Przy nim uzbieraliśmy z kartek całą tę książkę. Hawrył słuchał czasem także czytania Józefa ale zawsze zasnął niby nas pilnując. Ja książek gruzińskich nie miałem, więc pokochałem tę jak ewangelję. Najdroższego przyjaciela w niewoli Józefa kochałem tak samo jak tę książkę. Po latach wielu zwolniono nas na mocy amnestji, jak umarł car Aleksander III. Mirotworec! Ha! ha, ha, ha, ha, — zaniósł się spazmem śmiechu — Mirotworec, za którego panowania zsyłano do katorgi ile wlazło!
Dotknął dłonią głowy Romana z rzewnym uśmiechem.
— I ty polak? Znowu polak na końcu mego życia objawiony, jak Józef był towarzyszem młodości spędzonej przy taczce.
Roman ścisnął dłoń starca.
— Czy wróciliście razem z zesłania?
— Wróciliśmy! Ale już takimi, że nie warto było żyć. Józefa najpierw zabrałem do nas na Sakharthvelję do Tataryjska. Tu w swoją koszulę co na piersiach moich była, oprawiłem własnoręcznie poemat naszego sławnego poety Szotha Rusthaweli, nasz czczony i kochany „Weplichwistkhaosami,“ „Rycerz w skórze lamparta“. Słyszałeś pewno pieśni z tego poematu, u nas w Gruzji każdy je zna i wielbi. Księgę tę dałem na pamiątkę Józefowi a on dał mi „Pana Tadeusza“ oprawionego w płótno swojej koszuli. Pożegnaliśtmy się jak bracia w duchu i na wieki. On już umarł... ja umrę niedługo.
— Dlaczego?
Starzec spojrzał ostro na Poboga.
— Pytasz dlaczego?... Niewiesz?... Armja nasza dogorywa pod Suram, będzie rozbita, pomimo, że walczy bohatersko. Za mała, za słaba, by hordy krwiożercze Sowietów zatrzymać na sobie. Oni wejdą, zniszczą, stratują i zabiorą Sakharthvelję pod swoje jarzmo piekielne. Bagrat Czarawdżadze na szczęście wrócić już z Ałchalczyka nie zdoła, a ja nie wyjadę z Tataryjska, zostanę na jego gruzach i tu legnę. Ale nie przyszedł kres na Kharthlów (Gruzinów) Oni powstaną! Naród, który nosi ducha w sobie i miłość ojczyzny w sercu, taki naród nie zginie! Gruzja przeżyła krwawe najazdy Mongołów pod Tamerlanem, Persów i Turków, przeżyje i Sowiety! W wieku XIV sześć razy najeżdżali nas Mongoli. Tamerlan chciał zniszczyć Gruzję do szczętu. Na placu w stolicy rozkazał swoim siepaczom zgromadzić tysiące dzieci naszych, przez których dzika jazda tatarska przejechała wściekłą szarżą masakrując przyszłość i nadzieję narodu. Tamerlan zostawił po sobie w historji naszej i świata, krwawą kartę i... zginął, upadł! Tak samo zginą i upadną Sowiety a Gruzja powstanie jak powstała Polska, ojczyzna mego Józefa, ojczyzna Mickiewicza!... ojczyzna twoja!
Stary Gruzin podniósł ramiona w górę i zawołał z entuzjazmem.
— Nie zginie Sakharthvelja! Z naszej krwi, z naszych popiołów urodzi się mściciel, który pomści...
Nagle porwał Poboga za ramiona i targnął nim z niespodziewaną siłą.
— Jesteś Polakiem i siedzisz tu zamiast iść w pole bronić kraju, który na podobieństwo Polski dźwigał kajdany, tego samego wroga?... czy ty jesteś naprawdę Polakiem?! Wyście zawsze szli do walki za uciśnionych. Wasze serca obejmowały cały świat, tylko wam nikt za to nie odpłacił tem samem. Wy romantycy dawnej doby.
Umilkł i ramiona mu zwisły jak skrzydła rannegc ptaka.
— Dawnej doby — powtórzył z naciskiem. Spojrzał na Romana bezdennie smutnym wzrokiem i żałośnie pokiwał głową.
— Niewola budziła i żywiła romantyzm, kwitł on ideałem, ale owocować nie mógł, bo zawiązki jego zmywała przemoc brutalna. Dziś się zmieniło, dziś swoboda, więc romantyzm zamiera, nie wydaje kwiatów, choć mógłby owocować!
Machnął ręką ze zniechęceniem.
— Dziś romantyzm to chwast, który się wyplenia, bo on nie daje nic! Dziś tylko życie i użycie stanowi o istnieniu ludzkości. To co było dawniej kwiatem dziś jest chwastem. To co dawniej się odrzucało z obrzydzeniem, dziś się przyjmuje z pobłażaniem, z zachwytem nawet.
Wiekowy Gruzin wykonał ruch ramionami illustrujący jakiś przewrót.
— Ot tak! romantyzm razem z ideałami spadł z pieca na łeb! ot, tak! Fałajt! Gdzieś tam chyba jeszcze na przypieckach przyczajony siedzi, aż zdechnie i już teraz słucha jak mu mówicie wieczny odpoczynek, wy ludzie dzisiejszej doby, wy, powojenni!...
Zapadła długa chwila ciszy. Pobóg zbladł, uczuł ściskanie w krtani, patrzał na starego, który szukał czegoś w książkach natłoczonych w szafie i coś mamrotał do siebie. Wyrwał książkę bogato oprawną w safian i srebrne klamry. Pokazał ją Pobogowi.
— To jest dzieło naszego uczonego Saby-Sulchan-Orbelianiego „Księga mądrości i fałszu,“ tłomaczona na wszystkie prawie obce języki. Ja ci to przeczytam i przetłomaczę, jeśli masz sumienie i słuchać zechcesz?...Wy dziś takich rzeczy nie lubicie! Dziś mądrość jest fałszem a fałsz mądrością.
— Mówiłeś, że naród, który ma w sobie ducha i miłość Ojczyzny nie zginie — rzekł Pobóg. — Dlaczego mówisz o zaniku ideałów? Wszak i my polacy i wy Gruzini ideały narodowe piastujemy.
— Frazesy!
— Nie! To prawda! Duch osłabł może chwilowo, ale...
— Choruje na nieżyt twórczy i na zniechęcenie.
— A jednak wierzysz w powstanie Gruzji, której synowie walczą krwawo o jej wolność. A więc duch w nich żyje i tworzy cuda męstwa i poświęcenia — rzekł Pobóg — Wiary w to nikt ci odjąć nie zdoła.
— Nie wiary w dziś tylko wiary w jutro. Ale — dodał Gruzin ze smutkiem — jutra ja już nie doczekam, tak jak Józef nie doczekał zmartwychwstania Polski. A wiesz dlaczego? Oto patrz!
Wydobył z zanadrza fotografję i pokazał ją Romanowi.
— Trzeba być takim jak ten a nie ruiną, która dziś, jutro zmarnieje do reszty.
— Któż to taki? — zapytał Pobóg olśniony niezwykłą pięknością fotografji.
— To on, Józef, żołnierz polski. Józef miał wtedy dwadzieścia pięć lat.
— Jakiż on piękny! — zawołał Pobóg — jaka bogata w wyrazie twarz męska, ile myśli i ognia w oczach!
— A gdybyś widział go potem, gdy wypuścili nas z podziemi nerczyńskich. Spójrz!
Podał Romanowi drugą podobiznę. Pobóg spojrzał i zasłonił oczy. Niewypowiedzianie bolesne uczucie targnęło całem jego jestestwem. Fotografja ukazywała twarz niemal nędzarza, okropną, o trupim wyrazie i oczach zasnutych mgławicą. W twarzy tej jednak zachowały się piękne rysy tamtego z pierwszej fotografji, ale obie razem zestawione, wyglądały jak świeżo rozkwitły kwiat przy zmurszałym grobie.
Gruzin położył rękę na ramieniu Poboga i rzekł z naciskiem choć bez sarkazmu.
— Dlatego oto macie dzisiaj wolną Polskę i sztandar wasz nosi się wysoko. Dlatego ty nie potrzebujesz gnić w Nerczyńsku a twoje dzieci i twoi bracia mogą spać spokojnie!
Nagle Pobóg podniósł głowę i rzekł głosem w którym zadrżała jakaś dziwna nuta.
— Daj mi tę młodzieńczą podobiznę Józefa. Jeśli nie zginę na szańcach gruzińskich, zawiozę ją do kraju i będę z niej brał pobudkę do czynów, do walki o taką przyszłość o jakiej on marzył, przykuty do taczki niewoli. Bądź moim przyjacielem i wierz, że pragnę gorąco zastąpić ideowo ciebie i Józefa na stanowisku syna ojczyzny.
Tejmuraz popatrzył na Poboga wzrokiem badawczym i surowym, poczem rzekł, wskazując na fotografję.
— Pamiętaj, że żadna myśl jego, żadne słowo jego nie było nigdy frazesem.
Uścisnął Romanowi dłoń wyciągniętą i bez słowa już wręczył mu podobiznę.
— Szczęśliwy jesteś, żeś młody! Masz skrzydła i możesz pędzić na wyżyny lotem orlim. Wyzyskaj młodość swoją bujną, bo życie ludzkie raz tylko jeden zakwita kwiatem młodości. Pamiętaj młodzieńcze, że mój Józef umiłowany miał w sobie wielkiego ducha, ale młodość jego kwitła wśród chmur ciężkich, bo przed sobą miał knut i Sybir. Ty masz przed sobą wolną, szeroką drogę do czynu i chwały, tylko miej Boga i uczciwość w sercu i wolę ducha.
Uścisnęli się jak ojciec z synem. Tejmuraz spojrzawszy w oczy Poboga zawołał radośnie.
— Hej, stary romantyzm jeszcze w tobie siedzi, może na przypiecku, ale siedzi! Nie wypędzajże go, nowy człowieku, z tego zakamarka. Dożywotnik on już, inwalida a czasem może co i poradzi dobrego.
Raz jeszcze serdecznie uścisnął rękę Romana, poczem zamyślił się smutno i rzekł znowu.
— Byłem i ja kiedyś takim samym jak Józef, młodym, zapalnym, takim ot, jak i ty. Dziś jestem ruiną, truposzem wsiąkającym w ziemię. Wtedy obraz, dziś bohomaz!.
— Opierasz analogję na fizycznem porównaniu, bo sądzę, że twoja duchowość dzisiejsza nie odbiega od pierwowzoru.
Stary zamachał rękoma jak bezpióremi skrzydłami.
— Odbiega, odbiega! Dawniej był w oczach ogień a dziś próchno świecące jeszcze rozpaczliwie, że wszystko zanika fizycznie, truchleje. Ale oczy widzą i uszy słyszą. Z całego ustroju fizycznego to jedno zostało nieskalane. Duch żyje, kołacze się i upomina nadaremnie o dawne prawa. Więc lęgnie się w duszy potworny gad buntu i gryzie i toczy duszę, wysysa ją i wżera się jadem w każdą tkankę żywotną by ją zgnębić ostatecznie. Widzę dużo a niemam sił zmienić, słyszę a niemam możności zaprotestować. To dramat, straszna walka ducha z ciałem, najokropniejsza walka w życiu człowieka, kończąca się zawsze porażką, co mówię — klęską! Ot i dlatego odbiegłem od pierwowzoru mojej wizji młodości. No, nie długo już tego dobrego! Przeczytaj sobie „Księgę mądrości i fałszu.“ Jabym teraz powiedział naszemu filozofowi tak: Wierzyłeś o wielki Orbeliani w mądrość póki byłeś młody i wszyscy cię słuchali. Ale gdy poczułeś się starym toś pewno pomyślał sobie, że młodość jest fałszem wobec jedynej prawdy, że nie odmłodzi starości, nie ocali od niej człowieka.
Wtem na korytarzu rozległy się głosy zmieszane i uczynił się ruch.
Do izby wpadła Olga blada jak złom marmuru, za nią Chazmara, Izmaił i dwóch dworzan starszych.
— Suram wzięty! Armja nasza rozbita — zawołała księżniczka zdyszana.
— Idą na Tyflis! — zahuczała Chazmara. Ani chwili zwłoki! musimy uciekać!
Izmaił wykonał gorączkowe ruchy ramionami oznaczające oddalenie.
— Wielbłudy, het, już het, daleko! W nocy poszły na Ałchalczyk. Juki ciężkie, ale poszłyy!... Tugan, Gałgij, Abduł Medzid umieją jechać na wielbłudach, poszłyy!
— Dla nas nogajskie bachmaty gotowe! — rzekła Chazmara. — Są już pod siodłami. Juki małe, co najcenniejsze, nie obciążą!
Zwróciła się do Poboga.
— Jedziemy zaraz!
— Nie twoja rzecz! — odparł sucho. Poczem rzekł do Olgi.
— Wy kobiety jedźcie bezzwłocznie, my zostaniemy.
— Rom, co ty mówisz! co zamierzasz?...
Pobóg zmarszczył brwi i oznajmił głosem stanowczym.
— Mężczyźni zostają!
Chazmara cofnęła się i zrobiła wielkie oczy.
— Bagadyr, poczekajmy na nich, Bagadyr!... — krzyknął Izmaił załamując ręce i wywracając białkami oczów, z wielkiego zapału i ochoty.
— Gdzie jest broń? — spytał Roman.
— Niema nic! — odrzekł stary Ormianin zawiadujący pałacem. Wszystko jest w Ałchalczyku. Tam zdawna zamek obronny bo zaraz granica Małej Azji. Tam prochy są i broni dostatek i ludzi. Tu wszystko co żyło poszło do armji a wsie będą się same broniły.
— Rom uciekajmy — szepnęła Olga ściskając rękę Poboga.
— Uciekajcie! zawołał Tejmuraz. Nic tu po was! Tu szlak główny. Wojenno gruzińską drogą idzie armja regularna prosto pod Tyflis, czyli zaleją nas tu odrazu. Zostawić byłoby to rozmyślnie i biernie leźć w paszczę tygrysa. Olgę czeka hańba a ciebie kula w łeb. Nic tu po was!
Starzec obie swe krogulcze ręce położył na ramieniu Poboga.
— Niech cię błogosławi Bóg za twoją gotowość bronienia Tataryjska dzielny żołnierzu Polaku. Takim był mój Józef. Idź, boś potrzebny do większych celów, Niech cię Bóg odwróci od wszystkiego co zniewieścia duszę i osłabia ciało.
Olga rzuciła bystre, niespokojne spojrzenie na starego i Romana.
Gruzin mówił, oczy jego paliły się fosforycznym ogniem.
— Wierzę, że u ciebie frazesów niema! Jest w tobie duch i czyn, jest Bóg i uczciwość w sercu!
Pobóg ścisnął serdecznie ręce starego.
— Jedź z nami, Tejmuraz, skoro inaczej nie można. Tu zginiesz także bezbronny. Zabierzemy ciebie!
— Gdzież on z nami?... — obruszyła sie Chazmara.
Ale Olga poparła Romana.
— Jedź Tejmuraz! Wuj będzie rad.
Stary Gruzin zaśmiał się jak dziecko szczerze i swobodnie.
— Chcecie abym w swej własnej tragedji jeszcze wam był ciężarem? Duch to lotne skrzydło a ciało to już kula co ciągnie na dno. Nie bracie! Ja tu zostanię! Nie oglądajcie się na mnie, mój czas już nadszedł. Nie chciała mnie śmierć sama brać, weźmie kula bolszewicka o ile weźmie. Może przeznaczenie było ginąć z ręki tego wroga choć i bez caratu. Ale stąd się nie ruszę za nic! Nie patrzcie na mnie, idźcie za nim, dokąd was duch mego Józefa zaprowadzi...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nogajskie bachmaty stukały niecierpliwie hacelami podków o asfalt podjazdu pałacowego. Jeźdźcy byli na siodłach, uzbrojeni, gotowi. Tejmuraz stał na marmurowych schodach ganku i żegnał ich krzyżem świętym.
Ruszyli. Zagrzmiały kopyta. Olga objęła wzrokiem pałac miłośnie. Pobóg salutował Tejmuraza jak jenerała na paradzie, więcej, jak uwielbianego wodza.
A starzec wzniósł w górę ramiona i wołał mocnym ale trzęsącym się ze wzruszenia głosem znaną w Gruzji pobudkę wojowników o wolność ojczyzny.
— „Gruzini, zaatakujmy i wyrzućmy z ojczyzny nieprzyjaciela kraju! Gruzini oprzytomnijcie!... Niech świat wie o waszem istnieniu!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Na cichą wioskę gruzińską, zatopioną w górach i lasach opadł siny i gęsty mrok wieczoru. Na końcu wsi stała drewniana chatka rybacka, odosobniona i odgrodzona od siedliszcza gajem oliwek. Chata ta rysowała się nikło w dolinie. Dokoła niej rosły palmy i brzoskwinie już w kwieciu. Opodal widać było stalowo-bladą taflę jeziora, dalej winnice aż hen, pod górę obrosłą olbrzymim lasem świerkowym. Z drugiej strony za wsią, na górce majaczyły wyniosłe zręby murów dworzyszcza. Wysoka kolumna baszty wkłuwała się igłą swego szczytu w siność obłoków i ginęła w nich, ściągając na zamek coraz czarniejszą powłokę nocną. Duszno było jakoś w powietrzu, od gór nie płynął powiew rzeźwiący i jezioro zacichło, jakby zastygłe. Pomarańcze i migdały, których kilkanaście drzew ukwieconych stroiło przestrzeń, między sachlą a jeziorem, roznosiły dokoła zapach upojny, nieco mdły. Panowała cisza niezmącona, a jednak odczuwało się niepokój; tchnęło nim powietrze, drżał jakby na drzewach i czepiał się ludzi z uporem złych przeczuć.
Roman Pobóg siedział na przyzbie sachli i patrzał w stronę jeziora spojrzeniem tęsknem. Tam poza nim i poza górami było Morze Czarne, więc ratunek, wyzwolenie! O jakże go już wyczekiwał!
Podróż wśród niebezpieczeństw straszliwych i trudów była mniej uciążliwą, niż to pragnienie swobody w kleszczach nieustannej grozy i obawy pojmania. A jednak już tu oddychał lżej. W tym oto osiedlu wśród gór czuł się niby na progu wiodącym do ocalenia zupełnego. Byle jeszcze przestąpić ten próg, ten wąski przesmyk lądu dzielący go od morza. Ale właśnie tu chwilowo ożywione nadzieje krzepną i na nowo rośnie trwoga.
W cichy zakątek pięknego kraju wpełznął niepokój i zawisł nad ludźmi jak mara złowroga.
Pobóg usłyszał kroki przed sobą. Wpatrzył się w mrok i spytał:
— Czy to wy, książe?
— Tak, to ja.
— Co słychać?
— Źle! cały kraj już w ogniu. Po wzięciu Suram Sowiety gromią nas. Walka trwa! Ten straszny orkan powali powtórnie naszą ojczyznę w nędzę niewoli. Dwa lata niepodległości, marzeń cudownych, a oto znowu zdradziecki wróg zabija naszą przyszłość!
— Czy nie macie nadziei? Wszak armja dzielna i wiedziona ideą ocalenia kraju za wszelką cenę. Oficerów macie wybornych, bohaterskich wodzów, armja zbierze się na nowo.
— Wszystko to prawda, co mówisz, bracie, ale tam jest przemoc tak wielka, że gasi nawet naszą wiarę.
Dwaj mężczyźni umilkli. Stali obok siebie w ponurej zadumie.
Książe Bagrat Czarawdżadze, wysoki i barczysty, śniady, o oczach czarnych, głębokich, miał na ustach, ocienionych szpakowatym krótkim wąsem, wyraz bolesny. Oczy mu gorzały ogniem wewnętrznej męki. Pobóg widział w nich, nawet w cieniu, gorejące iskry nienawiści dla wroga. Książe zdjął niski barankowy kołpak i pociągnął dłonią po czole i po bujnej szpakowatej czuprynie.
— Czy wszystko w pogotowiu? — spytał Pobóg.
— Wedle twojej instrukcji, bracie. Dowództwo w twojem ręku i ocalenie Ałchalczyka od ciebie zależy. Wieś pod bronią jak jeden człowiek, Wakhtang na ich czele. Czuwają?
— Izmaił na swojem miejscu?
— Tak jest.
— Cóż Hazmat przywiózł więcej z podjazdu?
— To co mówił tobie. Tyflis wzięty. Ogień rozlewa się po całym kraju. Lada moment możemy spodziewać się napadu.
— Prochu mamy mało.
— Ale za to broni siecznej dostatek. Zresztą i prochów starczy.
— Ba! oni zapewne będą mieli karabiny maszynowe. Pójdę sprawdzić wszystkie posterunki. Zamek jest tak obsadzony, że go nie damy, bo przecież armat oblężniczych nie będą mieli, nie tędy wiedzie ich główny szlak. Połamią sobie zęby na zamku.
— Do czorta z zamkiem, kiedy ginie kraj! I co ty, Romanie, myślisz, że my ich odeprzemy?
— Mam w Bogu nadzieję.
— No, to i cóż! Jedną głowę utniemy smokowi, a wnet wyrośnie druga. Cóż nam z naszej obrony, kiedy zalewają cały kraj.
— Ale zanim ta druga głowa wyrośnie w Ałchalczyku, my będziemy daleko. Nie należymy wszakże do armji gruzińskiej, bronimy własnych placówek i wyrębujemy sobie drogę do ucieczki. Musimy przejść granicę Małej Azji, żeby się dostać do Trapezundu. Ej, szkoda, że Batum dla nas przepadł, ale tam blokada Sowietów.
— Co tobie za niewola, Pobóg, czekać tu na nich, zamiast odrazu uciekać dalej...
— Uciekałem za długo, teraz na nich poczekam! Trzeba wyzyskać bojowy zapal całej wsi i obronić tę wieś. Ale świadek walki z ich strony nie powinien pozostać. To nasz cel! Wieś się zabezpieczy.
— Przyjdzie nowa horda i zmiecie ją z powierzchni ziemi. To już przepadło!
Pobóg, który odchodził, zatrzymał się nagle i spojrzał na księcia zdumiony.
— A idea walki? Czyż Ałchalczyk pozwoli im przejść przez siebie bezkarnie i zgnieść się jak skorpion bez śmiertelnego ukąszenia?
Książe Czarawdżadze podał rękę Romanowi i uścisnął ją gorąco. — Krew bohaterska płynie w tobie, rotmistrzu. Jesteś Polakiem, więc naszym bratem w niewoli i pognębieniu. Jedna i ta sama idea wyzwolenia budziła u nas zawsze powstanie, a potem przykuwała nas do taczki w katordze. Żałuję, że mój syn nie będzie znał ciebie. On w armji naszej walczy. Drogo odda ojczyznę i pomści śmierć swego brata Iraklia, który zginął. Zostałem sam w Ałchalczyku i gdyby nie Olga i ty...
Nie dokończył i po chwili szepnął:
— Jeżeli Arczyłł zginie także, to nic mi już po życiu.
— Odrzuć złe myśli, kochany książę! No, idę czuwać. Coś mi się zdaje, że już tej nocy nie będziemy spali spokojnie.
Pobóg odszedł.
Książe usiadł na progu sachli i przez czas jakiś nasłuchiwał kroków Romana. Poczem gdy znowu cisza zaległa dokoła, przeżegnał się i zaczął odmawiać pacierze. Ogromny dog — ulubieniec, ułożył się koło nóg swego pana. Czarawdżadze pogładził psa i szepnął do niego pieszczotliwie.
— A co, Banzaj, źle na świecie! Niema naszego Iraklia i już nie wróci. Nie ma Arczyłła i także niewiadomo czy wróci. I Tejmuraza stareńkiego pewno już nie zobaczymy. Ot i Ałchalczyka może nie być i pewno się nie ostoi, tak samo jak Tataryjsk, gdzie już te krwawe djabły grasują. A może i nas nie stanie na świecie? Wszystko widzisz piesku, jest znikomością, nic trwałego!
Pies zawył żałośnie. Książe wzdrygnął się.
— Nie wyj, Banzaj! Może i umrzemy, ale przedtem ich łbów niemało spadnie. Jeszcze i ta stara ręka przy pomni sobie wojnę turecką, podczas której, za młodych lat zdrowo płatała Turczynków. Tak zadarmo głowy im nie oddam!
W tem obejrzał się. Z chaty wyszła Olga, księżniczka Czhangirani. Była ubrana po męsku, w kurcie i wysokich butach. Za pasem miała rewolwery.
— Gdzie Roman?
— Poszedł na posterunki obejrzeć wszystko. Będziemy czuwali całą noc.
— Dobrze, ale Chazmara chce już wyjść, żeby nad ranem dojść do wielkich wodospadów i poczekać na nas.
— Nie radzę iść. Bóg wie, co się zdarzy.
— Czego my tu właściwie zostajemy, skoro oni mogą nadejść? Roman myśli bronić się? To są mrzonki!
— Czy mamy poddać się jak stado owiec? Ej, Olga, zniewieścieliśmy! Ja już stary i syna straciłem, że mnie ogarnia zwątpienie, to się dziwić nie można. Ale ty młoda, silna i tracisz wiarę?
— Ja, wuju, widziałam takie straszne rzeczy, tyle mordów łez i krwi. Widziałam pogrom Zruba i zabójstwo ojca, podczas gdy mnie trzymały wraże łapy Borysa. Widziałam masowe rozstrzeliwania i tortury, gdym była w „czeka“, że mogłam stracić wiarę. Ale nie straciłam! A wiesz, wuju, dla czego?
— Bo kochasz Romana.
— Nie to! Gorzka ta moja miłość, oj gorzka! Nasza wędrówka do Gruzji napoiła mnie wiarą, że przetrwamy. Ta podróż nasza ze Zruba, najpierw rzeką, potem koleją pod ciągłym strachem, potem piechotą przez lasy i znowu rzeką na skradzionem czółnie i potem przez góry kaukazkie, omijając miasta i większe osiedla w obawie szpiegów sowieckich i wreszcie uciekając już przed tym ogniem, co się rozpalił nad Gruzją aż do Tataryjska.
— Niema już kochanego gniazda! — przerwał książę Bagrat — i Tejmuraza pewno zabili. Ano trudno! Wola Boga i tajne wyroki Jego, o których my nie wiemy. Gorzej będzie, gdy ojczyzna miła spłynie krwią. A jakby, broń Chryste, Arczyłł nie wrócił...
Książe umilkł, a po chwili przemówiła znowu Olga:
— Przez całą tę podróż Roman był naszym opiekunem. Chazmara prowadziła, a on czuwał i zawsze przeczuł każde niebezpieczeństwo i wyprowadził z niego.
— Niema co, bagadyr, dobrze go po swojemu nazywa Chazmara. Izmaił mówił, że on jak najdzielniejszy ataman urodzony. Wódz, śmiały jak orzeł.
— I oto na twoich, wuju nogajcach, dopadliśmy Ałchalczyka resztkami sił, żeby wypocząć trochę. I znowu ogień i znowu straszne niebezpieczeństwo! Żeby zatrzymanie tych siepaczy na Ałchalczyku było celowe, to rozumiem, ale przecie jak cały kraj zaleją, to i tego kąta nie ominą.
— Lecz zabezpieczymy sobie ucieczkę, jeśli się ich rozgromi.
— Przyjdą nowi.
— Rotmistrz twierdzi, że wtedy będziemy już na granicy Małej Azji.
— Spodziewacie się niedużego oddziału, a tu może przyjść armja.
— Armja oblega miasta. Tyflis w ich rękach. Tu w góry, w ten zakątek, idą bandy, luźne watahy, oddziały zbirów,
— Krasnoarmiejcy! żeby ich mór wybił — odezwał się gruby głos w drzwiach sachli.
— Poprostu huligany! A co Chazmara już gotowa do drogi?
— A gotowa, kniaź, i na mój rozum czas iść! Kniażna tu niepotrzebna. Pod wodospadami my bezpieczni, tam w pieczarach skalnych możnaby się ukryć póki co. Ale kiedy panu rotmistrzowi zachciało się walki, to i niema rady! Jego wola taj już!
— Źle my wyszli na jego woli, Chazmarka, przez całą podróż, co? — spytała Olga.
— Ale i na moich radach źle nie wychodziliście i pan Pobóg słuchał czasem Chazmary. On robił głową, a ja chytrością i węchem. Pies tak nie wywęszy gnata, jak ja biedę. Była ja teraz na wsi. W sachlach i żywego ducha niema. Wszystek naród uzbrojony, jak kto mógł, zgromadził się pod figurą Chrystusa. Wszyscy gotowi do obrony. Kobiety z dziećmi małemi chciały także zostać, ale na wyraźny rozkaz rotmistrza są ukryte w pieczarach górskich. Po prawdzie kniaźna powinna tak samo schować się, nic urodą swoją świecić przed tymi czortami.
— Nie mam dzieci i umiem strzelać — odrzekła Olga szorstko.
— Ej, sokoliczko nie wojuj! a to raz z ich łap udało się uciec, ale teraz nie daj ty Boże, co się może stać.
— Niech się już stanie, co ma być, byle prędzej!
— Tfu, przepadnij słowo da i na dno jeziora spłyń! — zawarczała Tatarka. — Ty kniaźna nie wyzywaj czorta, bo on na takie słowa łasy.
Zaległa cisza. Poczem Chazmara rzekła znowu:
— Bóg nam da poratowanie, ale nie trzeba tobie Olgo w oczy leźć. Ty i w męskiem ubraniu, a wszystko taki na dziewczynę wyglądasz. Liczko ci pociemniało od wiatrów i słońca. Taj co! jeszcześ piękniejsza. Krasa od ciebie bije, a w oczach płomienie się palą, że i napatrzeć się na ciebie trudno. Myślisz, że oni odrazu się na tobie nie poznają? A pamiętasz, jak my szli piechotą za Kremieńczukiem i spotkali trzech krasnoarmiejców? Nie skoczyli oni do ciebie zaraz, choć ty była w chłopskim tołubie za parobka ubrana? Tak i widzisz!
— Cóż się stało wtedy? — spytał Czarawdżadze.
— Co? taj ostali na drodze, a my poszli dalej.
— Któż ich zabił?
— Tego co na Olgę napadł i już tołub z niej zdzierał, to go rotmistrz położył, ot tak jakby świecę zgasił, a tamci dwaj uciekali, ale nie daleko!
— Ty ich poczęstowałaś?
— A któż, albo by rotmistrz strzelił za uciekającym? Toż „tatarski obyczaj“. Tak mnie pan rotmistrz powiedział. Ale niech będzie tatarski, widać nie bardzo zły, kiedy oni nas potem nie gonili i my uszli bezpiecznie. Żeby nie tatarski obyczaj, tak może by my tu nie byli.
— Ej, Chazmarka, gadasz tak, a za rotmistrzem pierwsza byś w ogień skoczyła.
— Jakby ty kniażna była uratowana, a jemu jeszcze co groziło, to pewnie, że tak. On bagajdyr! Wyjdę zobaczyć, co z wieczerzą — rzekła Tatarka. — Kucharz Erishan uciekł do oddziału Izmaiła. Sama warzę wieczerzę, bo i Tamarka uciekła z karabinem do obrońców i Dara i Medina, a gospodyni Ketewana została w zamku.
Gdy Chazmara odeszła, książę zwrócił się do Olgi.
— Jakże będzie dalej, Ola, z tobą i Pobogiem? Przecie jak Bóg da i uciekniecie stąd, on wróci do swoich.
Księżniczka milczała.
— On pisał list do żony swojej, do Polski. Pewno pisał o powrocie.
Olga zatrzęsła się.
— Pisał list? Kiedy?
— Zaraz po waszym tu przyjeździe, prosił mnie, żeby mu dać posłańca do Achałcychu. Jeszcze w zamku napisał i wysłał. Pewno to był ostatni list pisany w moim gabinecie. Widziałem adres, do Polski i do żony.
— I ty, wuju, nic mi o tem nie mówiłeś? — wybuchnęła Olga.
Książe zdziwił się.
— A czyż ja wiedziałem, co was łączy? Skąd? Przyjechaliście zmęczeni, ty poszłaś spać, a on pisał list. Potem dopiero zrozumiałem wszystko i, właśnie dlatego mówię ci Olga, że nie bardzo to jakoś... On żonaty i ma dzieci, jak mi sam mówił. Cóż ty będziesz jego kochanką? ty księżniczka Czhangirani? Choć on polski szlachcic, oficer i nasz brat w niedolach ojczyzny, ale on żonaty. Jego nie zatrzymasz przy sobie i on tego nie zechce. On dumny, dzielny i zauważyłem, stęskniony do ojczyzny swojej i do rodziny.
Olga ukryła twarz w dłoniach i milczała.
Czarawdżadze ujął ją miękko za przegub ręki.
— Ola, nie zacinaj się w milczeniu. Może nie dużo czasu mamy do rozmowy z sobą, a ja przecie twój jedyny już teraz opiekun. Ty nie możesz zostać kochanką Poboga.
— Jestem nią!
— Wiem, że jesteś, no i nie dziwię się wam nawet bardzo! Oboje młodzi, piękni i w takich przeprawach wspólnych, jakie przeżyliście i z takim ogniem jaki u was płynie w żyłach, to już pole dla szatana zbyt dobrze przygotowane, żeby nie skusił.
— O miłości wuj zapomina? Wuj nie nadmienia o tem, co najważniejsze. Mam dwudziesty drugi rok, nie kochałam dotąd nigdy. Jego pokochałam tak, jak potrafi kochać taka jak ja natura, jak umie kochać Gruzinka.
— To wszystko byłoby pięknie, gdyby on był wolny.
— On ze mną zostanie.
— W jakiej roli?
— W jakiej zechce!
— Ej, Olga, mówisz nieszczerze! Może dajesz mi poznać, żebym się nie wtrącał do was. Mogę milczeć, ale mnie ciebie, dziewczyno, żal, bo Roman przy tobie nie zostanie, woli twojej nie ulegnie i żony swojej nie rzuci!
— Mówił ci to, wuju?
— Nie mówił, ale mnie jego słów nie potrzeba, ja widzę, czuję! Wystarczył mi wyraz jego twarzy, gdy pisał list do żony. A gdy mi list oddawał, poznałem ją jego oczach.
Książe umilkł, bo odczuł dreszcz Olgi. Oczy miała zakryte, ale książę widział, jak drżały jej ręce i zaciskały się kurczowo.
— Dziecino — przemówił Czarawdżadze — matkę twoją, Milicę, kochałem jak najdroższą siostrę, a że byłem od niej dużo starszy, więc i jak dziecko swoje kochałem. Broniłem ją przed srogością ojca naszego, a jak twój ojciec, Arczyłł, ją porwał, trzymałem ich stronę. Może i ja przyczyniłem się trochę do tego, że ojciec im wybaczył i do Tataryjska przyjechać pozwolił. Pokochał potem Arczyłła jak syna, za jego wielką miłość dla Milicy. Więc i ty dla mnie, Ola, jesteś jak córka rodzona, której nie miałem. Jak ojciec twój życzę ci dobra i jak ojciec cię ostrzegam. Gdyby Roman był wolny, dziś bym was pobłogosławił. Lepszego bym dla ciebie nie pragnął. Ale wobec tego co jest, patrzę na was inaczej! Ani ciebie, ani jego nie obwiniam. Byłem i ja młody! Byłem, i zdaje się niedawno! Rozumiem ja dobrze takie rzeczy. Ale i ty rozumiesz, Olga. Długo nie może trwać ani wasza miłość, ani wasz stosunek miłosny.
Zaległa cisza.
Po długiej, bardzo długiej chwili, nagle z daleka, gdzieś aż z pod wyżyny zamkowej, dał się słyszeć jakiś głuchy, przytłumiony zew i płynął, rozlewał się jak fala, która ogarnia przestrzeń co raz dalej i dalej.
Poznano melodję.
Książe i Olga powstali. Czarawdżadze zdjął kołpak z głowy.
— Śpiewają hymn! — zawołała Chazmara, wybiegłszy z sachli.
Ujrzawszy księcia i Olgę stanęła obok nich wyprostowana.
Książe śpiewał przyciszonym głosem pod ton płynącej zdaleka melodji.

„Niech żyje błogosławiona Ojczyzna nasza
[Sakharthvelja,
Kraj najpiękniejszy w Wszechświecie,
Ziemi korona“.

Z cienia wyłoniła się wysoka postać męska.
— Roman! — zawołała Olga.
— To ja! Słyszycie? śpiewają pod figurą coś takiego.
Spojrzał na księcia i zrozumiał. Rękę podniósł do czapki, lecz zorjentował się i odkrył głowę.

„Niech żyją braterskie dłonie,
Niech żyje spójnia miłości,
Niech szczęście lud nasz owionie,
Niech radość wśród nas zagości“.

Olga śpiewając, ujęła rękę Romana i ścisnęła ją mocno w swojej dłoni. Głowę oparła na jego piersi. Śpiewała dalej:

„Niech wyzwolenia pęd prężny,
Wolności sięgnie wawrzynów,
Niech żyje duchem potężny
Przesławny naród Gruzinów“.

Ten śpiew pełen melodji zwycięskiej usposobił Poboga dziwnie. Doznał wrażenia, że jest wśród braci, że szykuje się do obrony zagrożonej placówki, która tylko jego powierzona jest opiece.
Powtórnie doznał uczucia przypływu sympatji braterskiej dla tych ludzi i tego kraju, którego losy były podobne do losów Polski. I postanowił bronić ich do ostatniego tchu za ich miłość do ojczyzny i za ich wiarę, za ufność, jaką mu okazano, oddając w jego ręce obronę Ałchalczyka.
Zjawił się tu nikomu nie znany i to jedno, że jest Polakiem, uciekającym z niewoli bolszewickiej, wystarczyło, że go tu przyjęto jak brata, że oddano mu komendę z wiarą w jego męstwo.
W ludziach tych odczuwał szczerą sympatję dla sie bie i taką serdeczność, jakby się wśród nich urodził i z nimi żył, przeżywając dobre i złe chwile.
Roman Pobóg odpłacić im pragnął sercem za serce, całą duszą odczuwał ich nową niedolę i przejął się ich losem, jak losami Polski.
Hymn narodowy gruziński porwał go i zapalił. Zerwał się w nim entuzjazm dla ich sprawy.
Roman patrzał na księcia, śpiewającego hymn narodowy z pobożnem skupieniem i, uczuł, że go kocha jak brata, jak ojca. Zrozumiał co się dzieje w sercu tego patrjoty, który przeżywa niewypowiedzianie ciężki moment dziejowy. Stracił syna jednego w wojsku dla siebie wrogiem i teraz patrzy na ruinę kraju i może oczekiwać straty drugiego syna i ostatniego, który broni ojczyzny. Książe Czarawdżadze jeden z pierwszych magnatów kraju, stojący tu przy sachli rybackiej, bo dworzyszcze swoje odstąpił zbrojnej załodze wsi, ten książę i magnat gruziński, z pieśnią narodową na ustach wydał się Romanowi, tak samo jak Tejmuraz, jednym z bohaterów, którzy za ojczyznę walczą duchem i giną śmiercią męczeńską.
— Jak u nas, jak w Polsce! — brzmiało w duszy Poboga.
Powtarzał za księciem słowa hymnu, śpiewał go w podnieceniu zapatrzony w mroczną dal. Snuły mu się obrazy ojczystych walk, pogromów i zwycięstw!
W pewnej chwili głos Poboga załamał się. Olga ściskała jego rękę konwulsyjnie i czuł jej oddech gorący blisko swojej twarzy. Lecz nie to było powodem jego wstrząsu. Oczy jego wpatrzone w dal ujrzały na horyzoncie górskim mgławicę różową, nikłą, jakby brzask pozostały po zachodzie słońca. Brzask rozjaśniał się, nie przygasał, przeciwnie pełzł po nocnym firmamencie, niby różowo-złota oliwa chłonąca jego czerń.
Ciemne niebo nasiąkało tym brzaskiem, który z każdą sekundą nabierał w siebie purpury i rósł w górę nieba jak potworny zwid budzący przerażenie i popłoch.
— Łuna! — zawołał Pobóg głuchym głosem.
Śpiew zacichł nagle.
— Łuna! — powtórzył książę.
— Łuna! — krzyknęła Olga i przytuliła się do Poboga jak dziecko.
— To oni! to oni! Idą! On z nimi!
— Kto?
— Borys! — jęknęła. — Mam przeczucie, że na Ałchalczyk on idzie z nimi, napewno.
— Może to być! — rzekł książę Bagrat.
A Chazmara zauważyła ponuro:
— Ja odrazu radziłam, żeby Olgę ukryć w pieczarach. Jeszcze czas! ja bym ją teraz odprowadziła.
— Nie odejdę stąd za nic! — zawołała Olga, oplatając ramionami szyję Poboga.
On odsunął ją lekko od siebie i rzekł z odcieniem dumy i jakby pewnej radości.
— Dałby Bóg, żebym mógł spotkać się nareszcie z Borysem. Zmierzymy się z sobą.
A odczuwszy drżenie Olgi, rzekł łagodniej:
— Nie lękaj się! Dopóki jestem z wami nic wam nie grozi.
Usłyszano z daleka liczne stąpania i gwar głosów. Nadbiegło kilku ludzi, wołając:
— Łuna!
— Łuna!
— Idą! Z za gór słychać strzały. Wieś Seldżur broni się. Są już niedaleko.
Pobóg wyprostował się. Płomień strzelił z jego oczów.
— Wszyscy na miejsca! Broń do rąk! Idę z wami!
— A my? — spytała Chazmara.
— My idziemy z nim! — zawołała Olga.
Książe wpił oczy w coraz bardziej rozszerzającą się łunę na czarnym horyzoncie, z ust jego pobladłych wypadł zdławiony, straszny okrzyk:
— Arczyłł! czy ciebie jeszcze zobaczę?
Zapiekło go coś w źrenicach i uczuł brak tchu. Chcąc opanować wzruszenie, zdjął kołpak, podniósł ramiona w górę i zawołał w szalonem podnieceniu, niemal krzyknął przeraźliwie:
— Niech żyje Gruzja!
— Niech żyje wolna i niepodległa! — odkrzyknął Pobóg
— Ojczyzna nasza Sakharthvelja! — huknęło kilka głosów przybyłych Gruzinów.
— Niech żyje Polska wolna i niepodległa! — zawołał książę Czarawdżadze.
Okrzyk ten powtórzył uroczyście z zapałem Roman Pobóg i wszyscy obecni.
Na niebie gorzała coraz jaskrawsza łuna przemocy.





Walka bvła skończona.
Bohaterscy mieszkańcy Ałchalczyka, wespół z góralami, którzy im przyszli w pomoc oraz z pomocą miejscowych Tatarów Azarbejdżańców pogromili watachę napastniczą i dobijali właśnie ostatków. Całe wzgórze pod zamkiem, cała wieś i droga usłane były trupami. Niesłychany zapał obrońców starł się z dziką furją atakujących. Odczuwało się tu nienawiść obopólną i mściwe szaleństwo walki. Za uciekającymi w góry bolszewikami pognali wściekli górale, Gruzini zaś i Tatarzy rzucali się jak tygrysy na pobojowisku, wyszukując ukrytych po sachlach i zakamarkach bolszewików i mordując ich zapamiętale.
Książę Czarawdżadze i Olga stali w bramie zamkowej, oboje na koniach. Patrzyli przez perspektywę na przesmyk górski, skąd oczekiwali powrotu Poboga. Olga miała grozę w źrenicach. Odjęła lunetę od oczów i zawołała zdyszanym głosem.
— To napewno zasadzka na Romana! Za tą watachą z kilkudziesięciu koni mógł popędzić IzmaiŁ lub Wakhtang ze swoimi oddziałami. Poco Roman pognał za nimi?
— Masz rację! — rzekł książę Bagrat. Ta banda tak niespodziewanie zaatakowała Poboga, że wygląda to zastraszająco.
— To Borys, jestem tego pewna! Wśród zabitych pod zamkiem poznałam dwuch z jego czerezwyczajki. Roman zapewne także poznał ludzi Borysa i szukał jego samego. Borys ukrył się a teraz po pogromie wciągnął Romana w zasadzkę. Skrzyknę oddział Hazmata i popędzę na ratunek.
— Niema innej rady! ALe jedźmy razem! Samą ciebie nie puszczę, chociaż jestem pewny, że rotmistrz nie da się, jednakże!
— Jedźmy wuju! Każda chwila droga.
W kilka minut potem książę i Olga otoczeni oddziałem Gruzinów i Tatarów Hazmata pędzili co koń wyskoczy w stronę przesmyku górskiego. Olga jadąc z księciem na czele oddziału, wyprzedziła go znacznie i gnała tak, że śmigły jej wierzchowiec nie dotykał zda się ziemi rzutami kopyt w pełnym cwale. Wpadli w wąwóz wijący się długą szyją pomiędzy stokami gór. Gdy zapuścili się już głęboko doszły ich odgłosy strzałów.
Olga zdwoiła pęd.
Jeszcze kilka szaleńczych skoków i księżniczka dosięgła niewielkiej płaszczyzny, otoczonej ze wszech stron górami. Bystre oczy Olgi objęły obraz jednem spojrzeniem. Nieludzkie wrzaski wycinanych bez litości wrogów uspokoiły ją natychmiast. Oczami szukała Poboga. W tłumie walczących w zamęcie ludzi i koni nie mogła go odnaleźć. Nareszcie ujrzała widok ścinający krew w jej żyłach.
Po drugiej stronie doliny Roman walczył z Borysem.
Olga w śmiertelnej trwodze ścisnęła rewolwer w dłoni i żgnęła konia ostrogami.
Książe Bagrat poskoczył za nią.
Koło uszu Olgi przeleciała z gwizdem kula. Nie uważała na to, że pędzi wprost na pole mordu, nie widziała nic i nikogo, prócz złowrogiej grupy Poboga i Borysa na koniach. Nad głowami walczących migotały stalowe błyskawice szabel. Izmaił i kilkunastu górali osłaniali ich od pobojowiska strzelając z karabinów do ginących wrogów.
Olga podniosła rewolwer do góry, lecz dopędził ją książę Bagrat i chwycił za uzdę jej konia.
— Stój! nie przeszkadzajmy!
— Czyś oszalał! Mam pozwolić aby Borys...
— Ani kroku dalej! Ubliżasz Romanowi! On pomocy nie potrzebuje... patrz! patrz! zaraz go położy.
W tej samej chwili Izmaił krzyknął przeraźliwie.
— Kniażnia w tył, w tył!...
Książe spojrzał i zdrętwiał. Kilku jeźdźców bolszewickich pędziło z boku wprost na nich z podniesionemi szablami.
— W tył! — powtórzył Czarawdżadze i obaj z Izmaiłem otoczyli Olgę. Kilku Gruzinów wyrosło przy nich jak z pod ziemi.
Zaszczękały szable, rozległy się strzały. Olga wypaliła z browninga do pierwszego, który na nią natarł i położyła go na miejscu.
— Otaczaj! Bierz ją! Żywcem! — zawrzasnął z daleka Borys, do swoich, ujrzawszy Olgę i, nagle ryknął nieludzkiem wyciem. Jak zwierz rzucił się na Poboga chcąc przejechać po nim by dotrzeć do Olgi. Ale Pobóg osadził go na miejscu odpierając spokojnie furję jego ataku. Jeszcze kilka gwałtownych ciosów Borysa i krzyk chrapliwy jakiś, rozdzierający, okropny.
Borys zdzielony potężnie w głowę, zwalił się z konia martwy.
Pobóg zwrócił się na napastników atakujących Olgę i księcia i kilku położył pokotem, resztę uciekających wskazał Izmaiłowi.
Olga i książę Bagrat wydali wielki okrzyk tryumfu. Dopadli do Poboga, który podsunął konia do trupa Borysa. Roman spokojny, lekko zdyszany, patrzał na zwłoki strasznego wroga leżącego u nóg wierzchowca.
Pobóg był blady, oczy mu gorzały, usta miał zaciśnięte. Ręka z szablą zwisała jakby bezwładnie.
Księżniczka rzuciła mu się na szyję.
— Rom! Mój! Mój!...
W oczach jej był zapał i łzy szczęścia.
Oderwała się od Romana i spojrzała nienawistnie na trupa Borysa. Twarz miał brzydko wykrzywioną w ostatnim skurczu śmierci.
Olga patrzała na tę twarz o rudym zaroście, na tę okropną i bolesną maskę i czuła, że gdyby nie panowała nad sobą, gdyby dała folgę nienawiści buchającej z jej piersi tedy jeszcze teraz, wpakowałaby kule w rudy łeb zabitego, zanużony w kałuży krwi. Chcąc stłumić w sobie ten dziki objaw podniosła oczy na Romana.
— Zgładziłeś największego wroga. Teraz jesteśmy spokojni.
— Winszuję ci Pobóg! jesteś bohater i nasz zbawca — zawołał książę wyciągając dłoń do Romana.
Ale on podał mu lewą rękę z uśmiechem trochę nienaturalnym. Zwisła prawa dłoń ściskała kurczowo szablę. Książę i Olga spojrzeli błyskawicznie na tę rękę. Cienka nitka krwi płynęła z pod rękawa na stal szabli, krople purpurowe spadały na ziemię.
— Chryste! On ranny! — krzyknęła Olga przeraźliwie.
Książe chwycił ramię Romana i z zaciśniętych palców wyjął broń.
— Czemuż nie mówisz! Bracie! Gdzie on cię zranił, ten zbir?
Pobóg syknął z bólu ale uśmiechnął się blado.
— Nie wiem! Widocznie w ostatniej chwili zaciął mnie w obojczyk. Coś tu boli...
Olga wrzasnęła bezradnie i objęła go w pół a ujrzawszy nadjeżdżającego Hazmata zaczęła go wołać. Była jak w gorączce. Pobóg spojrzał na nią zsunąwszy brwi niecierpliwie.
— Puść mnie, Olga, nie tamuj mi ruchów. Nic mi nie jest!... tylko...
W tem krzyknął na Hazmata grzmiącym głosem w którym był gniew i rozkaz.
— Hazmat! Zajmuj wylot doliny! Zamknij wąwóz! Świadek klęski ujść nie może! Na miejsca!
Szarpnął się naprzód, rękę dźwignął, by wyjąć z za pasa rewolwer. Lecz zbladł jeszcze bardziej, zachwiał się, chciał coś powiedzieć, zabełkotał tylko i upadł na ręce księcia i Olgi. Zemdlał.
Ocknął się jednak prędko, ocucony źródlaną wodą.
Olga wyszarpnęła koszulę ze swoich ramion i opatrzyła na prędce ranę, która była dość głęboka. Ale Roman oparł się stanowczo jej błaganiom by wracał natychmiast do zamku. Przeciwnie, skoczył jeszcze do oddziału. Sam objął dowództwo i czuwał nad zakończeniem pogromu zdradzieckiej watachy Borysa.
Wycięto ją w pień. Gdy wreszcie na polanie górskiej i we wsi Ałchalczyk nie pozostało ani jednego bolszewika, Roman odpoczął w zamku bardzo wyczerpany i goniący resztkami sił. Przy zmianie opatrunku, który wykonywała Olga z Chazmarą, Pobóg zemdlał po raz drugi.
Księżniczka łamała ręce z rozpaczy. Posłany po lekarza do Achalcychu Tatar, nie wrócił, z czego domyślano się, że wpadł w ręce nowej bandy sowieckiej.
Książe Bagrat obawiał się powtórnego napadu. Pobóg spodziewając się również tego samego wydał Izmaiłowi i Hazmatowi odpowiednie rozkazy. Chciał wstać, ale siły go zawiodły. Olga czuwała przy nim robiąjc opatrunki i stosując leki z ziół warzone przez Chazmarę. Książe Bagrat w wielkich salach zamku ulokował rannych, których leczył z pomocą Chazmary i gospodyni zamkowej, Gruzinki, Ketewany. Kobiety, które wróciły z górskich pieczar zajęły się także gorliwie rannymi i uprzątały pobojowisko. Prócz tego Czarawdżadze przez swoich Górali i Azarbejdżańców przygotowywał bezpieczny teren przejścia granicy Małej Azji. Wszystko było gotowe, czekano tylko na Poboga. Straże porozstawiane dokoła czuwały nad Ałchalczykiem. Cenniejsze rzeczy przywiezione na wielbłądach z Tataryjska i bogactwa z zamku Ałchalczyckiego chowano w pieczarach górskich. Wieś pod kierunkiem księcia szykowała się do nowej obrony. Izmaił, Hazmat, Wakhtang, Medżid, wszyscy prześcigali się w spełnianiu rozkazów księcia i Olgi.
Wszyscy robili co mogli aby uwielbiany już przez nich, na równi z księciem „ataman“ jak nazywali Poboga odzyskał siły do dalszej ucieczki. Zarządzający Ałchalczykiem, mężny Wakhtang, gruzin, weteran, przywiązany serdecznie do rodu Czarawdżadżów namawiał i księcia Bagrata do ucieczki z kraju tymczasowej. Ale książę słuchać o tem nie chciał. Pragnął tylko jaknajprędzej ratować Olgę i Romana. Na drugą noc Roman dostał gorączki. Olga, książę i Chazmara siedzieli przy łożu. Gorączka wzmogła się tak bardzo, że chory wpadł w malignę. Olga klęcząc przy łóżku oparła czoło na rozpalonej piersi Romana i zalewała się łzami. Usta księżniczki szeptały modlitwę, sama była jak w gorączce,.
Wtem Pobóg, który mówił coś bez ładu jął powtarzać imię Tereni. W głosie jego Olga usłyszała nutę nieznaną jej dotąd, dziwnie rzewną, która zbudziła w niej uczucie niepokoju. Podniosła głowę i spojrzała na księcia.
— Co on wówi?...
Książe milczał.
— Tereniu! Tereniu! — powtórzył Pobóg.
— Kogo on wzywa?
— Żonę! To jej imię — rzekł książę patrząc na Olgę wymownym wzrokiem.
— Żonę? Skąd wiesz?
— Mówiłem ci, że czytałem adres na kopercie jego listu do żony. Teresa ma na imię.
Olga spojrzała jak błędna. Usta jej skrzywiły się ironją, gniewem, najwyższą złością zazdrosnej kobiety.
— Ten list nie doszedł jej rąk i już nie dojdzie!... poczty zajęte przez Sowiety!...
— Olga! opamiętaj się, Olga!
Książe ścisnął ją mocno za rękę. Ale Gruzinka wybuchnęła.
— Jaki jest jej adres, powiedz, wuju, jaki adres? Muszę wiedzieć, muszę!
— Ola, czyś w obłędzie, poco ci jej adres? Nieprzytomna jesteś, Olga!...
— Jestem przytomna i wiem co robię. Jaki adres jego żony?
Książe wstał. Z wyżyny swej wyniosłej postaci spojrzał na Olgę surowo.
— Adresu jego żony nie powiedziałbym ci nigdy. Wiedz o tem i opamiętaj się! On twoim nie zostanie i ty go nie zatrzymasz! Nie masz prawa!
Księżniczka zaśmiała się dziko.
— Prawem jest mi moja miłość, to najwyższe prawo człowieka.
— Takiem samem prawem rządzi się Roman, kochając swoją żonę. Ciebie Roman nie kocha i powinnaś to odczuwać. Twoja ambicja kobieca, twoja duma, twoje sumienie.
— Dość! Nie jesteś Tejmurazem by prawić morały. Morały nie dla mnie!
— I Roman nie dla ciebie!
— Zobaczymy!
Pobóg poruszył się na pościeli. Olga usłyszała znowu cichy szept imienia, które wzburzyło w niej wszystkie władze duchowe. Jak oszalała wyrwała kindżał z za pasa i rzuciła się na rannego.
Mgnienie oka i... znalazła się w żelaznych objęciach księcia Bagrata. Kindżał wyfrunął z jej rąk i brzęknął daleko na podłodze. Ale na szyi chorego wystąpiła czerwona rysa skaleczenia, zaznaczona kilkoma kroplami krwi.
Olga oprzytomniała. Trzymana silnie przez księcia utkwiła zdumione, pełne grozy oczy w tych kroplach krwi, które wolno, wolno spływały na białe bandaże. Pobóg mętne źrenice skierował na Olgę. Ocknął się jakby pod wpływem bólu. Patrzał na nią przejmująco, badawczo, długo. Olga drżała na całem ciele. Książe wstrząśnięty i przerażony nie puszczał jej z ramion i sam wpatrzył się w oczy Poboga. Oczy te zmieniły się. Jakiś cień ponury zaćmił je na chwilę, potem zamigotała w nich iskierka gniewu, usta skrzywiły się gorzko. Wyraz niechęci rozlał się po całem obliczu chorego. Opadły ciężko powieki, pierś uniosła się westchnieniem.
— On myślał, że to... tamta — jęknęła Olga i zaniosła się łkaniem.
Książe wyprowadził ją z pokoju.
W dwa dni potem, pomimo osłabienia Poboga postanowiono opuścić Ałchalczyk. Czas był już najwyższy. Każda godzina zwłoki groziła zgubą. Gruzja była już w rękach okupantów.
Pobóg odbył podróż przez górskie tajemne przejścia w urządzonej przez Izmaiła lektyce. Ale przed granicą Małej Azji uparł się i dosiadł konia. Granicę przebyli w nocy, prowadzeni przez Górali i Tatarów. Bez żadnych już także przeszkód dotarli wreszcie do Trapezundu. Tam czekali na statek angielski, który był spodziewany lada dzień. Stan Poboga po konnej podróży od granicy do portu pogorszył się znacznie.
Olga nie odstępowała go. Książe Bagrat obawiał się teraz o nich obojga. Księżniczka była cicha, smutna jakby pełna rezygnacji, względem Poboga prawie pokorna. Zgadywała jego myśli, patrzyła mu w oczy z miłością i oddaniem. W Pobogu natomiast książę odczuwał jakąś tępą obojętność na wszystko. W jego wzroku rzucanym na Olgę nie widział dawniejszego płomienia. Pobóg jakby zastygł.
Gdy nadeszła godzina rozstania, gdyż książę za nic nie dał się namówić na opuszczenie Gruzji, Pobóg ożywił się i żegnając księcia serdecznie rzekł do niego.
— Zdaje mi się, że prześniłem ciężki sen... Nie dziwię się tobie, książę, że przekładasz nawet wielkie niebezpieczeństwo w ojczyźnie własnej nad ocalenie swoje wśród obcych. Tejmuraz...
Pobóg umilkł i odwrócił oczy jakby patrząc gdzieś w przestrzeń.
— Co Tejmuraz? — spytał książę.
— Był mi jakby objawieniem. Podobiznę jego przyjaciela, Polaka, który młodość swą poświęcił dla Polski, tak — jak wasz kuzyn Tejmuraz poświęcił swą młodość dla Gruzji wiozę z sobą. Będzie dla mnie talizmanem piękna, siły i zdrowia. On i ty książę byliście jasnym promieniem pośród czarnej nocy, ach jak czarnej! — powtórzył z niewypowiedzianie bolesną nutą w głosie.
— A Olga? — odważył się spytać cicho książę Bagrat.
Pobóg drgnął i spuścił ciężkie powieki na oczy, zasnute głęboką troską.
— Książe nie pytał więcej. Uścisnął Poboga gorąco jak brata.
Ale żegnając Olgę, Czarawdżadze nakreślił krzyż na jej czole i szepnął jej cicho.
— Ola, dziecko, wierzę, że jesteś Gruzinką nie tylko z zapałów krwi.
Księżniczka Czhangirani przyjęła te słowa bez buntu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Szara godzina spadła na salon uchański i otuliła go dobroczynnym mrokiem, że majaczyły jeno słabo sylwetki postaci siedzących to tu, to tam i bladym zarysem widniały twarze. Z pod cienkich, giętkich palców Dady Turowej snuły się na klawiszach fortepianu melodje różne, gorące i tęskne, huczne i rozfantazjowane, dostrojone do usposobienia młodej kobiety. Czuła się szczęśliwą, że może wyśpiewać w milczeniu to, co grało w jej duszy. Wyobraźnią cofnęła się w przeszłość od najdalszej minuty, którą zdołała w życiu swem zapamiętać, do ostatnich przeżyć. Jakieś prądy szczególne wpełzły do salonu razem z pasmami mroku i niby pajęczą siecią oprzędły wszechwładnie umysły zgromadzonych tu osób.
Wszyscy ulecieli w niedościgłą dal przeszłości, pozwolili się biernie osnuwać tej przędzy, która ich przenosiła w zamarłe krainy wspomnień. I przenosiły ich melodje z pod palców Dady płynące i rysowały przed nimi obrazy, na których widzieli sami siebie. Obrazy zmieniały się, było ich tak wiele i było na nich tyle osób dziś już niewidocznych.
Zjawiły się te same Uchanie w krasie piękna i szczęścia. Uchanie, gdzie królowały oczy uroczne Romana, w których wszakże zawarty był świat. Te same Uchanie, gdzie Teresa Pobożyna zakwitła jak róża pod mocą jego oczów, gdzie rozsiewała szczęście dokoła siebie jak kwiat wiosenny rozsiewa zapach i barwę.
Gdzie te oczy jego teraz? Kogo widzą? Co widzą? jak one teraz patrzą i czy żyją? Czy w źrenicach jego odbija się ta sama panorama przeszłości, cudownej ich bajki życia?
I zjawił się obraz zamku starego, którego mury ponure rozjaśniła młodość i miłość dawno, dawno wygnana z zamczyska, gdzie jeno gnieździły się starcze westchnienia, zaklęcia, groza krzywdy straszliwej, mary i zabobonne majaki. Młodość i miłość rzuciły nawet ciepły promień na rysy portretu, który był rdzeniem legendy i jej twórcą. Gdzie są teraz te oczy młode i dumne, a gorące, oczy żywe, ale jakby wyjęte z portretu pradziada, oczy, które nad rzeką, pod jodłami wzięły jednem spojrzeniem duszę kobiecą i przykuły ją do siebie na całe życie?
Czy oczy te żyją? Czy one tu jeszcze zapłoną dawnym ogniem i mocą? Czy będą miały w sobie żar i zapał, jaki je zdobił w onej godzinie, gdy żegnał rodzinę w mundurze żołnierza polskiego? i gdy w sercu nadzieja i wiara w zwycięstwo idei polskiej łączyła się z zapałem męskiej siły i pragnieniem czynu? Czy te marzenia bohaterskie nie zacichły gdzie w nędzy duchowej, czy niewola nie unicestwiła energji jego, nie przygniotła i nie spodliła nędzą ciała? Czy on istnieje ten sam jak dawniej? Czy wogóle istnieje?
Tyle obrazów płynęło, tyle, tyle i różnorodnych w źrenicach obecnych osób zasnutych szarą godziną.
Ukazało się Porzecze, jak na kliszy odbite, pod zwiędłą powieką starego Orlicza. Lata młode, zapalne, a chmurne z wiecznie promieniującą wizją w przyszłe, jeszcze gdzieś w mgłach niedojrżanej dali będące odrodzenie Ojczyzny. A potem wiek dojrzały, na zagonie własnym, lata szczęścia osobistego z pewnem obniżeniem ambicji patrjotycznych, z pewnym nawet nalotem pesymizmu i upadku wiary w ideały młodzieńcze. Na takiej glebie, mierzwionej przez niewolę, wyrastał bujnie chwast sybarytyzmu, najzaciętszy wróg wszelkich poczynań twórczych, najmocarniejszy łamacz męskiej woli.
Gasły nadzieje, podniecane stale przez młodych, stygła wiara w ich czyny, zgrzytała ironja z ich utopji. A oto idea młodzieńcza zwyciężyła!
O, z jakimże wstydem stare oczy, które się mrużyły bezradnie w zachwianiu się serc, patrzą teraz na zmaganie się nowych sił, w nowej ojczyźnie. Ofiary okrutne, ale cel osiągnięty! Czy jednak te stracone placówki nie są krzywdą, którą odczuje cały nowobudujący się gmach polski? Orlicz odrzucał takie myśli. Nie chciał by w duszy jego powstała krytyka i wątpliwości, wyrosłe mimowoli na podłożu własnych niepowetowanych strat. Czy tylko materjalnych? Gdybyż tylko! Gdybyż tylko! Orliczowi drętwiało serce na myśl o synu jedynym, który zaskoczony wojną nie wrócił do kraju, został w Szwajcarji jako sławny chirurg, ożenił się tam z cudzoziemką, wsiąknął w nową rodzinę i założył własne gniazdo nie polskie, jest teraz magnatem, zapomniał o kraju, o zrujnowanym ojcu, który jest bez rodzinnego dachu nad głową.
— O Albercie!
Stary Orlicz wstrząsnął się. Ale podniósł dumnie czoło do góry, z ust jego wydobył się cichy szept:
— Ja bym dziś nawet pod dach jego nie poszedł!
Obrazy się snuły:
Pan Paweł Pobóg patrzał w przeszłość tak niedawną i widział syna-jedynaka, szczęśliwym mężem wybranej i nadewszystko ukochanej kobiety, ojcem dzieci pięknych i zdrowych, dzielnym obywatelem kraju, społecznikiem, gospodarzem pracowitym o szerokich czynach i pomysłowości, na ziemi, którą objął po ojcu i obszarach, oddziedziczonych po dziadach i pradziadach. Widział w synu swoim czyn intenzywny i bogatą naturę pełną energji, woli, zapału. Widział go jako polskiego żołnierza, rotmistrza, z krzyżami i orderami odznaczeń. Widział jego męstwo, szczery patryjotyzm i wiarę głęboką w ideały, o które walczył. Widział w nim ducha i myśl, wiedział, że ten człowiek stanie do pracy twórczej dla Ojczyzny całą duszą i sercem i będzie pożytecznym. Taki syn był chlubą ojca, a teraz? Gdzie on jest? czy żyje, czy może?...
Pan Paweł Pobóg czuł lód pod czaszką na myśl, że Roman może zginął. Coraz większe wątpliwości mroziły serce ojca. Nie mógł wyobrazić sobie, co się stanie, gdy straszne przeczucia jego okażą się prawdą. Pobóg bał się patrzeć prosto w oczy synowej, która była jego umiłowaną córką, bał się, by w jego oczach nie wyczytała zwątpienia. Jej tak potrzebna ta wiara niezłomna, że Roman żyje. Taka dzielna, zapobiegliwa, energiczna a słodka, matka, gospodyni, obywatelka, czy nie złamie się pod ciosem nieszczęścia? I na dzieci, oczekujące ojca z tęsknotą i wiarą, patrzał Pobóg ze łzami pod powieką.
Czy nie są one już sierotami? Czy powróci jeszcze pod ten dach szczęście tak niedawno zachwiane? Posępne myśli tłoczyły się do głowy Poboga i nie potrafił ich rozwiać
Obrazy snuły się, płynęły, omotywały.
Gdzież są stare, prastare mury rodzinnego dworu w Nowosiółkach? gdzież wiązy olbrzymie, pod których cieniem mały Jurek, chodząc przy ojcu, słuchał pierwszych opowiadań o polskich królach, o bohaterskich wojnach i czynach i o bohaterach, co nosili orle pióra na hełmach i zakuci w blachy szli ławą na wroga chrzęstem skrzydlatej husarji, z dźwiękiem proporców z nastroszonym lasem kopji. Mały Jurek, słuchając z zapartym oddechem, pytał z iskrami dziecinnego zapału w oczach.
— Tatusiu i ja będę husarzem polskim, prawda?
Ach ten wzrok ojca, zapamiętany od tak dawna, a tak dokładnie.
— Będziesz może... polskim żołnierzem...
— Ja nie chcę — może, ja chcę — naprawdę!
— Chciej, synku, chciej zawsze i w to świecie wierz! Wiara to potęga, bo daje moc przetrwania.
Słowa te z przed lat wryły się w serce dziecka, nie zatarły się w sercu młodzieńca, bogatego obszarnika na tej kresowej połaci ojczyzny, nie zanikły w duszy studenta agronomji na krakowskim uniwersytecie i oto uwypukliły się, urosły w dogmat w duszy i sercu żołnierza polskiego. I nie pozwolą mu zginąć. Wierzył w zmartwychwstanie Polski i wierzy w jej odrodzenie. Sam bez dachu własnego nad głową, zrujnowany, wierzy w siłę swej pracy i woli. Dawnych nie osiągnie szranków, ale chce stanąć mocno na gruncie nowej ojczyzny, jako nowy i tęgi jej pracownik.
...Gdzież ten pokój cichy w dworze nowosiołeckim i ta postać kobieca, smukła, w sukni koloru bladego irysu z przepychem warkoczy jasnych, splecionych na głowie? Postać matki! Matka zawsze przemawiała do niego tak słodko, a każde jej słowo było dla niego wyrocznią, bo takie dziwnie inne bywały jej słowa, niż te, które wpadały mu w uszy ze świata. Było raz tak, że ojciec, słysząc rozmowę syna z matką, uśmiechnął się i rzekł:
— Jak mi Jurek przesiąknie ideałami i zasadami mamusi, dostanie skrzydeł i uniesie się w obłoki.
Nie on, lecz matka odleciała od nich na swych białych skrzydłach anielskich i to był dla niego największy cios w życiu. A potem, gdzież te lata szumne, gdzie myśli podniebne, unoszące złotego wówczas młodzieńca w krainy fantazji, opromienionej pierwszą miłością dla ślicznej, ukochanej Tereni Orliczówny. Kilka lat życia oddał w jej ręce bez wzajemności. Przeżył bolesne męczarnie zawodu i żalu. Przeżył tortury zazdrości, gdy wybrała Poboga. Ale zwalczył się męską siłą woli, gdyż Roman Pobóg przedtem jeszcze zyskał całą jego przyjaźń i wielkie uznanie. Byłyby to zapewne powody niewystarczające dla zabicia zazdrości, lecz, ongi mały Jurek pod wpływem ojca i matki rósł w przekonanie, że egoizm to brud ludzkiego serca, często zbrodniczy, a wszakże Terenia kochała Poboga i kochała miłością zupełnie różną, niż pospolite uczucia zakochanej narzeczonej.
Strzełecki spojrzał na rysującą się w mroku na tle jasnego krzesła ciemną postać Pobożyny, zapatrzonej w swoje obrazy i objął ją wzrokiem serdecznym, jak najszczerszą przyjaciółkę i najdroższą siostrę. Kochał tę kobietę, ale już inaczej. Z postaci pani Teresy skierował oczy na grającą Dadę. Doznał uczucia innego; gorąca fala wzruszenia spowodowała mocniejszy udar serca. Czy taki sam, jak kiedyś dla Tereni? Nie chciał analizować. Było to zapewne to samo, tylko on to wówczas odczuwał inaczej, dziś inaczej. Dziś zdawało mu się, że wtedy był zupełnie innym człowiekiem. Dada, to dziecko wypieszczone, takie piękne i wdzięczne, a takie dzielne, wyszarpnięte brutalną ręką losu z domu rodzinnego w bezlitosny krąg życia, była mu teraz nad wszelki wyraz drogą i jedyną. Kochał ją i pragnął życie jej ogrzać swoją miłością, jeśli możliwe upiększyć, za to piękno, które on w jej uczuciu otrzymać może. Czy otrzyma? Zgrabna sylwetka Dady przed fortepianem, w czarnej skromnej sukience, niknąca prawie w szarzyźnie pokoju, skupiła na sobie we wzroku Jerzego wszystko to, co męskie, silne serce i dusza pełna hartu dać może z siebie najdroższego. A Dada w tej chwili patrzała na swoje obrazy przeszłości, ale tej dawnej, przedwojennej przeszłości.
Gdzież są realne odbicia tych wizji? Gdzie są śnienia dziecinnych zdarzeń, wypadków, czasem drobnych i mało znaczących, które jednakże w ogólnej sumie wspomnień błyszczą niekiedy cennym walorem. Pamięć wyławia szczegóły i punkty, kiedy i gdzie to, albo to się działo, jak to było wtedy? Tu głos jakiś drogi zabrzmi w uszach wsłuchanych w przeszłość, tak samo jak oczy są w nią wpatrzone. Tu nagle jakiś zakątek ogrodu w Dawidówce ukaże się jak zwid, tak plastycznie, że ot, ot chwycić go zda się można. Tam znajomy gazon olbrzymi przed podjazdem, obsadzony wałem czerwonych jak krew piwonji, wytrysnął w pamięci i postać ojca, który z cygarem w ustach chodził często dokoła tego gazonu zamyślony, a Dada dziwiła się, o czem tatuś może tak myśleć? Razu pewnego spytała ojca o to. Popatrzał na nią z uśmiechem i pogładził jej główkę:
„Gdy dorośniesz, będziesz wiedziała, dziecko, zrozumiesz sama“.
O, jakże to już teraz rozumiała! Tu nagle zakwitł przed oczyma Dady śliczny krzak żółtej dzikiej róży, oblepiony kwiatami motylego kształtu. Krzak ten stał obok schodów bocznych wyniosłego ganku, który miał wejście z obu stron. Matka stoi oto przed tym krzakiem (zapach tych żółtych róż Dada czuje teraz najwyraźniej), matka jest w sukni opinającej zgrabnie jej piękną postać, ponsowa parasolka opiera się na jej toczonych ramionach. Młoda, świeża twarz matki śmieje się do Dady, która w swoje warkocze nawtykała róż i teraz garniruje niemi sukienkę.
— Jesteś jak w złotych płomykach, Dado! Patrz, abyś nie spłonęła! — woła, śmiejąc się pani Dobrucka.
Zych nadjechał na swoim kucu i szpicrutą ścinał złote motyle kwiatów z krzewu.
— Co robisz? — krzyczy Dada przerażona.
— Gaszę płomyki, abyś nie spłonęła — śmieje się Zych.
Ten sam Zych, który potem był z nią w puszczach odległych na wycieczce i, który stojąc potem pod jej oknem oznajmił jej, że zdradził przed rodzicami tajemnicę cyganki z wycieczki i że z woli rodziców jadą zagranicę.
Zgasił dokoła niej płomienie pierwszych zapałów, aby nie spłonęła w ich uroku, w uroku oczu myśliwca.
Zgasił i prędko sam zgasł.
Ogród olbrzymi w Dawidówce i stare domostwo z dachem podwójnym, który jakby hełmem okrywał szczyt domu, miały w sobie tyle tajników, zakamarków, skrytek i szczegółów znanych Dadzie tak wybornie, że i teraz prowadzona wspomnieniami chodziła po nich swobodnie, witając w nich starych znajomych i przyjaciół. Lipa odwieczna, której czterech dorosłych mężczyzn objąć razem nie mogło; ławeczka pod lipą, gdzie Dada uczyła się lekcji, często o wschodzie słońca, a pochłonąwszy zadane lekcje, czytała zachłannie książki, deklamując na pamięć całe szpalty z „Pana Tadeusza“, lub rzewne łzy roniąc nad „Ojcem Zadżumionych“. Pod tą lipą pisała ołówkiem pamiętniki swoje, tam kochała się zapamiętale w Kmicicu. Ale najwięcej zachwycał ją Babinicz, ponieważ był otoczony tajemnicą, rak samo jak nieznajomy myśliwiec. Na tej ławce Dada z przyjaciółką swoją Nunią rozmawiała często o swej przyszłości. W pobliżu ławki była uliczka, wysadzona agrestem. Biegły tam, rwały z krzaku w fartuszki żółte jak bursztyn owoce i wracały pędem na ławkę, by spożywając agrest, rozprawiać o tem, co będzie gdy dorosną.
— Ja wyjdę tylko za królewicza! — wola koleżanka Nunia, a jak nie, to za woltyżera! Pamiętasz tego z cyrku w zielonem hiszpańskiem ubraniu, co strzelał z konia. Przecudnej urody mężczyzna!
— A ja, ja wyjdę za tego, który mnie pierwszy pocałuje.
Nunia się oburzyła.
— A jeśli cię pocałuje jaki brzydal, to co?
— Nie, ten, kto będzie taki śmiały, musi być i piękny jednakowo — odpowiedziała Dada z najgłębszem przekonaniem w swem pensjonarskiem serduszku.
Był śmiały i był piękny, tylko, że zgaszono zbyt prędko płomienie pierwszych jej zapałów.
Może i lepiej! Straszny los, który ją potem nawiedził, odrzucił daleko wspomnienie pierwszej miłości-sielanki.
A jednak powraca! nie zgasła! W popieliskach ruin rodzinnego jej domu, nawet na grobach najdroższych, tli niegasnąca iskierka, raczej może błędny ognik, ale tli.
Dada odsuwa ją teraz z gniewem. Dość fantastycznych złudzeń, życie obecne nie upoważnia do nich, tembardziej, że inny, nowy blask jest przed nią, poważne, prawdziwe uczucie dla Jerzego. Dada trwoży się, gdy on do niej podchodzi, nie oczekuje słowa ostatecznego wyznania, przeciwnie, lęka się go i pragnie tę chwilę odsunąć.
Nie może zrozumieć samej siebie, czego się boi, skoro kocha?
Ale ona wie, tylko nie chce tego roztrząsać przed sobą nawet. Czuje się dobrze w Uchaniach. Pokochała panią Teresę, dzieci, pana Pawła i dziadulka Krzepę. Dada codzień wstaje o wschodzie słońca, przyzwyczajenie porywa ją z pościeli. Biegnie na pola, łąki, biegnie do lasu, by zachłysnąć się jego oddechem, by wchłonąć żywiczną woń, za którą tęskni. Lecz las Uchański wobec boru na Sarnach, pożal się Boże! I za psami Dada tęskni. Ulubiona Żmijka jest z nią w Uchaniach, ofiarowana jej przez nadleśniczego, ale i Żmijka tęskni do sfory towarzyszów i pewno do lasu. Biega, szwęda się nieporadnie po wielkim dworze Uchańskim, pędzi jak szalona po parku i szuka, szuka napróżno! ze skomleniem dopada do nóg Dady. Strzełeckiego toleruje, przypisując jemu głównie zmianę losu. Za to, wiedziona jakby instynktem, tuli się i patrzy w oczy staremu Krzepie, odczuwając w nim człowieka z puszczy.
Z jakiejś smętnej melodji poprzedniej wybiegła teraz z klawiszów burza tonów — kapryśna fuga! Wrzawa, łomot, wichura, jak szum drzew w puszczy na Wielkim Lesie. Tak huczały jodły, gdy Dada, wróciwszy do dnia z polowania na głuszce z Jerzym i nadleśniczym, zamiast spocząć, jak oni, pobiegła cichaczem z psami, by pożegnać bór. Basem huczał wtedy. Potężny rozhowor drzew nastroił Dadę uroczyście. Więcj niż kiedykolwiek odczuwała, że to nowy przełom w jej życiu, nowy i całkiem inny, jakby powrót do swoich po ciężkiej i długiej podróży. Przeszła w niej mękę nużącą, to prawda, ale w swobodzie pracowitego życia, w leśnej kniei. Pomimo różnych przykrych przeżyć nabrała zamiłowania do pracy takiej właśnie, pełnej ruchu, czynu, spożytkowania energji na przestrzeniach szerokich, w dzikich ostępach, na płaszczyznach i wzgórzach leśnych. Żyła z naturą, jakże się przyzwyczai do innej pracy, do świata, za którym w tej głuszy tęskniła. Dada żegnała las jak swego jedynego powiernika. A potem żegnali ją tak serdecznie nadleśniczy, leśniczowie i gajowi. Dada wzruszona ze łzami w oczach opuszczała gajówkę, na Sarnach. Resztę łez wylała na grobie ojca Tura, gdzie stały dwa wielkie krzyże dębowe z wyrzeźbionymi przez Dadę, na dębowych tabliczkach napisami. Drugi krzyż i tablica były dla daleko stąd spoczywającego Wacława postawione przez Dadę. Obie mogiły, ogrodzone sztachetką, zarzuciła kwiatami i odjechała stamtąd zapewne na zawsze. Na granicy rewiru gajówki na Sarnach nastąpiła rozdzierająca scena pożegnania z psami, z których tylko Żmijka zachowywała się z godnością, jadąc ze swoją panią w świat. Gdy bryczka, uwożąca Dadę, znikła na zakręcie lasu, pozostała sfora podniosła taki harmider, wrzask, ujadanie i wycie, że Dada, słysząc ten alarm, łykała gorzkie łzy, tuląc łeb Żmijki do piersi z miłością i powtarzając: „Czy ja będę miała w życiu drugich takich przyjaciół?“
Jerzy śmiał się trochę nerwowo, nazywając ją dzieckiem puszczy, a Dada ubolewała nad tem, czy gajowy, który trzymał psy na smyczy, nie bije ich czasem za te hałasy.
— Nie, nie, Krzeski dobry człowiek, on lubi psy, on im nie zrobi krzywdy — uspokajała się Dada — byle ten nowy, co będzie na Sarnach, umiał się z nimi obchodzić.
Jadąc, oglądała się poza siebie na znajome miejsca i pochłonięta była żegnaniem boru. Aż w końcu Jerzy rzekł niechętnie:
— Robi wrażenie, że pani żałuje, iż opuszcza Sarny.
— Bo z tego zacisza jadę w świat, na niepewne losy — odrzekła prędko i zaraz pożałowała własnych słów.
Jerzy spochmnrniał. Zajrzał jej w oczy poważnie i spytał.
— A ja, pani Dado?
Nic nie odpowiedziała, więc i on zamilkł. Milczał już przez całą podróż i milczy teraz w Uchaniach.
Ciche święta Wielkanocne mijały. Były raczej smutne z powodu niepokoju, jaki się w tych ścianach gościnnych zagnieździł. Nawet pogoda pozorna pani Teresy, jej złote serce nie zdołały rozwiać ciążącej nad wszystkimi chmury trwożnych obaw o Romana Poboga.
Dada była nowym promieniem, rozjaśniającym dom uchański i nawet panią Teresę.
Niezrównanie miłe godziny spędzała Dada przy fortepianie. Stęskniona do muzyki od tak dawna, uprawiała ją teraz z zamiłowaniem. Grając, przenosiła się w inne światy, dalekie od rzeczywistości. Jerzy poznawał ją głębiej przez jej muzykę i lubił ją słuchać. Unosił Dadę w swoją przyszłość, marząc o ich wspólnem życiu.
Dada grała ciągle. Czar przedziwny przykuwał tych ludzi do miejsc, nikt się nie chciał obudzić pierwszy z zaklętej dziedziny drogich wspomnień. Ale i ta minuta nadeszła. Zadźwięczało coś przed, domem i jednocześnie służąca oznajmiła gości. W parę godzin potem salon uchański zmienił swój wygląd. Blask lampy i gwar kilkunastu osób rozwiał nastrój poprzedni. W rozmowacn dominowały głosy dwuch panów: kresowca i koroniarza. Kołomyjski z Czymielskim po raz pierwszy zgadzali się z sobą, krytykując jednogłośnie Edwarda Zebrzydowskiego i jego zaręczyny z Krongoldówną. Cały salon rozbrzmiewał tą wieścią sensacyjną. Zdziwienie było ogólne i ogólna niechęć. Kołomyjski aż się trząsł ze zgrozy, wykrzykiwał, giestykułując z niezwykłem oburzeniem.
— Gdyby Jędrzej Zebrzydowski wstał z grobu i zobaczył co się święci, to... to... do tysiąca Lucyferów, wolałby się z powrotem do grobu położyć. Utrata Hłowatyna i Derbyszcz to furda, panie, wobec tego, co ten błazen zamierza. Jędrzej Zebrzydowski był wodzem obywatelstwa na kresach naszych. Niech mu Bóg da niebo i dał! co tu dużo gadać! Taki Zebrzydowski, patrjota, szczery Polak. On by...
— Dałby w skórę synalowi i basta i byłoby po zaręczynach i — wrzeszczał Czymielski.
Teresa śmiała się.
— Zechciejcie panowie zwrócić uwagę na to, że za życia ojca Edward nie postąpiłby tak. Dzisiaj zaręczył sie poprostu z desperacji, z powodów tylko materjalnych, ponieważ wyobraża sobie, że jest nędzarzem.
— Mając Pochleby? to próżniak, nie nędzarz! — krzyknął Czymielski. — Woli jeść kugiel na złotym półmisku, niż swój chleb na własnym zagonie. Że też matka pozwoliła mu na to!
Kołomyjski zaperzył się srodze.
— Matka? Toż kukła! do tysiąca Lucyferów! Kukła zwyczajna i papuga! W ustach zagraniczne makarony, co dwa słowa to parler français, a w głowie, panie, androny! Jej ewangielją to moda, stroje, rauty, bale, a pomimo to Jędrzeja trzymała za czub.
— Co też pan mówi! — zaprzeczył Orlicz. — Zebrzydowski miał swój własny styl, rządził się wybornie i wcale pod pantoflem nie był.
— A czy ja mówię pod pantoflem, serdeńku? Pod pantofel nie właził, oho! bo wtedy dawnoby i Hłowatyna i Derbyszcz nie było. Ale za czub go trzymała, co jest wcale co innego, dobrodzieju! Toż świata za nią nie widział! Taki człowiek za taką kukłą! gęsią, papugą, lalą! To tak bywa często, że jakieś czuczeło w spódniczce opanuje człowieka silnego i amen!
— Ona z domu Mohyńska — rzekł Orlicz — to rodzina lekkomyślna.
Kołomyjski znowu skoczył w furji nadzwyczajnej.
— Dobrodzieju, nie bluźnij! Hrabia August bardzo przyzwoity człowiek. Onże sam zawsze mówił, że Jędrzejowi przydałaby się dobra lupa, żeby przez nią nareszcie zobaczył pustkę w głowie adorowanej żony. Onaby przeszkodziła Warowi żenić się z żydówką? Gdzież tam! Ona tylko i zawsze o sobie myśli! Jak jej War udzieli dużego procentu z kasy Krongolda, to się jeszcze będzie cieszyła. Ot, jak to czasem los żartuje z ludzi. Zebrzydowski ojciec nigdy żydów nie uznawał, nikt żyda nie widział nigdy w jego dobrach, antysemita w całem słowa tego znaczeniu. Kochałem go za to! Masz ci oto odwet! Awantura! zgroza!
— Czy i pan jest antysemitą? — spytał Strzełecki.
— Ja? Naturalnie, a cóż pan sobie myśli?
— Myślę, że widocznie często teorja z praktyką nie lubi iść w zgodnej parze. O ile bowiem pamiętam, w Żubrówce żydków nie brakowało.
Czymielski ryknął wielkim śmiechem.
— Teoryjka, braciszku, ho, ho, teoryjka!
Kołomyjski skoczył od razu na Czymielskiego.
— A u pana, panie Anastazy, ani posiał żyda? Co?
— Ja się ich nie zapieram, antysemitą nie jestem. Wolę jak mnie oszuka żyd, niż jak to samo zrobi katolik, bo wtedy mnie to więcej boli.
— Moskali nie cierpisz, a żydów tolerujesz? Gdzież tu logika? A Moskali djabli wzięli przez kogo, co? Czy nie przez żydów?
— Dalibóg konia z rzędem temu. kto odnajdzie logikę w słowach Kołomyi! — wrzeszczał Czymielski, rozkładając ręce. — Toż właśnie winienem wdzięczność żydom za Moskali!
— Byle się do nas nie wzięli w ten sam sposób — wtrącił pan Paweł Pobóg.
— A, sąsiedzie, to już całkiem od nas zależy. Nie dajmy się!
— Więc dla czego pan Czymielski razem z Kołomyjskim kłócą się o żydów, a w rezultacie obaj ich popierają?
— No, cóż, serdeńku, dobrodzieju, zapomniałeś o naturze polskiej? Trzeba się czasem i pokłócić o nic! Zresztą jakżeż popieramy? Toż obaj z Czymielskim stajemy na głowie z powodu zaręczyn Zebrzydowskiego z Krongoldówną. Co innego z żydkiem „pobałakać“ sobie przy kupnie konia, albo na jarmarku czy w śpichrzu, a co innego zupełnie widzieć syna najpierwszego u nas obywatela z żydówką przy ołtarzu. Co?
— Et! — machnął ręką Czymielski. — Czy on tam się jeszcze ożeni? Ja nie wierzę. A toż mu przecie wytłomaczą, albo matka...
— Kukła!
— Cicho Kołomyjo! albo wuj.
— Za miękki! Wykpić to potrafi, aż bokiem wylezie, ale żeby przeszkodzić...
Czymiełski miał już na ustach: — pani Teresa — lecz spojrzał na Pobożynę, którą wyjątkowo szanował, wspomniał o Romanie i umilkł.
Ale Kołomyjski wrzasnął:
— Anastazy ma rację! nie ożeni się! Trzeba znać Wara. — Na gruszce jadł pietruszkę i chwialił jaka dobra cebula. Oto, cały War!
— Brawo! Wyborne określenie — zawołał Orlicz. — Lecz jednak on jest bardzo miły chłopiec. Można mu to i owo zarzucić, ale trzeba go lubić.
— Co to miły? Świetny! First class! — zawołał Kołomyjski. — Ale potrzebuje oprawy nielada jakiej, żeby się należycie wydać. Sam to doskonale rozumie i dlatego poleciał jak ćma na blask miljonów.
— Oprawa! Oprawa! — mruczał Czymielski. — Marny ten obraz, co potrzebuje oprawy, by się wydać! Jabym go nauczył rozumu, jabym mu wskazał jego rolę obecną i jak się pracować powinno.
— Ej, czyścicielu ludzkości, zacznij od siebie porządek! Toż nic nie robisz, bracie, tylko wrzeszczysz, daj wrzeszczysz, a gospodarstwo leży odłogiem. Wrzaskiem jeszcze nikt nigdy nic nie zbudował, a przeciwnie, bardzo dużo cudzej roboty rozwalił. Czemuż sam, kochany, nie pracujesz?
— Mnie bolszewicy rozgromili, obdarli do szczętu, spalili! Ja na gruzach mam pracować? Ani myślę! Z pustego i Salomon nie naleje.
— A pani Teresa Pobożyna? Toż Uchanie były stokroć gorzej zdewastowane, niż twój Buczyn, serdeńku, i dlatego jak pracuje, jak zabiega, jak się wydźwiga z biedy i nie cudownym sposobem, tylko pracą i myślą. Nawet i z Krąża nie ma teraz nic od wyjazdu pana Romana. Toż wiem o tem dobrze. Ot przykład brać!
— Pan mnie przechwala, drogi panie — odrzekły Teresa. Robimy z ojczuniem, co możliwe, aby żyć i aby Romek, gdy wróci, widział, że nie opuściliśmy rąk bezradnie.
— Bo i nic już nad to, co robicie, zrobić nie można! Kręcicie bicz z piasku, ale z tego wychodzi rzemień.
— A ja kręcę bicz, ale na bolszewików! Ja im jeszcze odpłacę za moją krzywdę! Oni mnie popamiętają! mruczał Czymielski! — Żeby tylko moje plany i moje pomysły weszły czyn. Ho, ho!
— Tak, czemuż, kochany dobrodzieju, siedzisz w Buczynie? Wal na Moskwę!
— Sam nie pójdę. Idź ze mną!
— Cóż to nową ofenzywę szykujecie panowie? — spytał Jerzy podchodząc. Rozglądał się, szukając Dady.
— Ano, my mamy przynajmniej inwencję, robimy projekty, a wy młodzi o inwencji nie macie pojęcia, umiecie się tylko żenić z Krongoldównemi — rzucił Czymielski zły.
— Anastazy, łubku, wyklucz liczbę mnogą ze swoich słów, bo ani ja na Moskwę się nie wybieram i takiej inwencji nie aprobuję, ani pan Jerzy do Krongoldówny nie ma pretensji. Jedzie pracować i należy mu się za to cześć. Dziś obdarty z Nowosiółek i goluteńki, w rezultacie, gdy zechce, kupi z czasem twój Buczyn, Anastazy i zrobi z niego nową placówkę gospodarczą. Taka jest proporcja twojej i jego inwencji, serdeńku!
Strzełecki zaśmiał się.
— Niech pan będzie spokojny, nie mam zakusów na Buczyn.
Czymielski nie dał się przegadać Kołomyjskiemu, ale Jerzy już ich nie słuchał.
Szukał Dady. Zatrzymał go jakiś młody człowiek zaledwo dziś poznany.
— Nie wie pan, czy prędko kolacja? bo jakoś nie widzę przygotowań.
— Niech się pan nie trapi. Będzie.
— Prawda, że tylko co był podwieczorek. No, ale nudno się robi! A czy tu dają trunki? Przy święconem wypiłbym z ochotą, byle dużo. W naszych stronach to dopiero piją! ile się zmieści, a nawet choć się już i niej mieści, nie robi różnicy. Ale, ale, pan podobno będzie w Zdołczycach u Bójskich? To już nasze strony. No, radzę się dobrze opancerzyć przed zainstalowaniem się w Zdołczycach.
— Dlaczego? Czy w obawie trunków?
— Ej nie, ale przed panią Bójską. Fiu, fiu! co za niewiasta! Powiadam panu, każdy praktykant pana domu praktykuje z panią przedewszystkiem. Mówię panu nienasycona! Fenomenalna! Nie ustrzeże się i pan.
— Ja będę rządcą nie praktykantem, na innych prawach.
— No, no, jak pan jej wpadnie w oko, to djabli wezmą wszelkie prawa! Która to godzina bije?
— Dziewiąta.
— O, do licha! Kiedyż oni tu będą nakrywali do stołu?
Strzełecki po długich poszukiwaniach znalazł Dadę w pokoju pana Pawła. Przez niedomknięte drzwi poprzedniego gabinetu ujrzał ją siedzącą przy kominku naprzeciw Krzepy, który trzymał na kolanie Celusia. Blask ognia padał na ciemne włosy Dady, kładąc na nie leciuchne pasemka purpurowe. Siedziała do drzwi profilem. Strzelecki nie zauważony, stanął cicho i oparty o futrynę drzwi gabinetu, słuchał melodyjnego głosu Dady.
— Jak to w puszczy na wiosnę, dziadulku? że aż życie nowe w człowieku się budzi, że aż coś mu gra w duszy.
— Oj, prawda! Tam to życie, tam raj!
— Pani Dadziu, jeszcze o puszczy mówić — błagalnym głosem odezwał się Celuś.
— A spać czas! Idź do łóżeczka, to cię uśpię opowiadaniem.
— Nie, nie! Ja chcę tu słuchać! Jak to pani Dadzia mówi, że głuszce telękają? Co to znaczy?
— To wyrażenie myśliwskie. Na wczesną wiosnę głuszec na wysokiej sośnie śpiewa pieśń weselną.
— To znaczy, że on zamąż wychodzi?
Dada uśmiechnęła się.
— On śpiewa z radości, że wiosna, że puszcza się ożywia, że kwiatki wytryskają z ziemi. A śpiew głuszca składa się z różnych tonów, telękają, telękają, że bębenki ich słychać po całym borze, a czyhitanie zapamiętałe...
— Ot tak, posłuchaj Celusiu — rzekł rozbawiony Krzepa.
I nagle w pokoju rozległo się wabienie głuszca, tak dokładne i wystudjowane przez starego, że aż do złudzenia imitujące głos ptaka w leśnej ciszy. Dada patrzyła na starego z uśmiechem.
Celuś podniósł główkę i otworzył usta zdumiony.
— To nie śpiew, to jakiś młoteczek. O, jak to ładnie!
— O, słyszysz, Celu, to było telękanie — szeptała Dada — teraz masz rację, jakby młoteczkiem bił w głuchy bębenek, a teraz, teraz czyhitanie.
Krzepa zmrużył oczy, przechylił głowę w tył i ostatnią strofę „pieśni“ oddał z taką pasją i namiętną zaciętością, że aż grdyka mu grała i głowa schowała się w ramiona. Celuś zanosił się ze śmiechu. Dada klasnęła w ręce.
— Brawo, dziadulku! O brawo! Tak ślicznie wabić nawet ojciec Tur nie potrafił.
— Brawo! — zawołał Jerzy, wchodząc do pokoju. — Słyszałem i jestem zachwycony! Nie lada sztuka tak wystudjować „pieśń“.
Jerzy uścisnął rękę borowego.
— At! kiedyś ja to lepiej robił, stara już gardziel, nie tooo! — śmiał się Krzepa kontent z siebie.
— Czy mogę się tu przysiąść? — spytał Jerzy.
— Prosimy.
— Pani Dadziu, opowiadać o puszczy. Pan Jurek też posłucha.
Pan Jurek zna to dobrze.
— Opowiadać jeszcze o puszczy!
— Na wiosnę — zaczęła Dada — na roistach, na chałach i halawach wodnego ptactwa pełno. Nadciągają dzikie gęsi i kaczki i hałaszą, hałaszą! Czajki wrzeszczą nad gniazdami, kwiląc żałośnie. Tam bekas pojękuje, kuliki piszczą. A na wierzchowinach, na spławach, w oczeretach bagnisk hej, ileż ptactwa, całe gminy! Co krzyków, wabienia się i skwiru! Grzywacze sobie, cietrzewie sobie sejmy odprawiają. Zdaleka słychać jak słonka chrzypi w przelocie, bociany wracają z za morza do rodzinnych strzech. Ciągną klucze żórawi. Wraca ptactwo gromadnie kluczne i sznurowe, jak mówił zawsze ojciec Tur. Wracają płoche, drobne ptaszki najczęściej w nocy. Wieczorem ich nie było, rano już są, jakby z nieba spadły. Z przechalin i oparzelisk słychać hukanie bąka. W nieprzystępnych zahaszczach ujrzysz zdaleka czaplę zadumaną, stróżującą nad jeziorkiem, która ma taki wygląd, jakby była prawodawcą leśnym i spisywała ustawy. Tam nagle chruściel zachrapie nad łąkami, na przylaskach kukułka umizga się do cudzych gniazd, by jej cudze matki wychowały pisklęta. Tam wrzaśnie sójka, żołna zaskrzeczy żałośnie, tam ciwirka skowronek, dzięcioł kuje zawzięcie i najcudowniej śpiewa, zanosi się prześlicznemi trelami słowik. Hej wiosna! Chóry oszalałe z radości słońca i zieleni wznoszą swe niebosiężne hymny, a las szumi i gwarzy i ukrywa wszystko w sobie i chowa i żywi. Wśród czworonogów także wielkie wesele, a najruchliwiej w maju. O świcie, gdy wejść do puszczy, las jeszcze cichy, jakby spał. Ale życia wszędzie pełno. Tam młode wiewiórczęta skaczą po konarach, wyszły z liściastych gniazd w dziuplach drzewnych. Tam liszka, jak mówią gajowi, uczy małe lisięta jak chodzić na łup. Stary lis wraca z nocnej rozdobędy i w dzień śpi w jamie. Często w bliskości borsuczych nor zobaczyć można zdaleka, jak się idzie bez szelestu, małe borsuczęta z matką, baraszkujące na słońcu. I prosiątka dzików moręgowate śmiesznie uczą się ryć po sołotwinach. Małe koźlątka sarnie skaczą wesoło po przyłączkach, a w kniejach głębszych spotkać można małe wilczęta rozbrykane zabawnie. Czasem załomocą racice łosia, który idąc przez gąszcza, nabiera na misy swych rogów mnóstwo liści i gałązek. Łoś parsknie i ciężki w chodzie porusza wielką obciążoną głową, obejrzy się głupiemi oczami dokoła i maszeruje dalej, potężny z wyglądu, ale dziwnie bezmyślny i dobroduszny w wyrazie. Tam pomyka jeleń bystrooki. Tam sarny płochliwe, a wdzięczne śmigną przez gąszcza. Wszędzie życie, ruch wieczysty, walka i często trwoga, a wszędzie piękno i zachwyt, i miłość. Jest taki duch leśny niewidzialny, lecz odczuty. Krąży on po kniejach i uroczyskach, brodzi na bagnach i łąkach, na ziemi i wierzchołkach drzew. Wszędzie w naturze go pełno, wszędzie tworzy, budzi, pobudza, rozwija, unosi, porywa! Słucha go las cały i słuchają łachy moczarów, słucha go gmina ptasia i gromada czworonogów. Słuchają go owady i płazy, zioła leśne i łąkowe kwiaty. Gdy on daje pobudkę, wszystko co żyje zrywa się do lotu, do biegu, do szumu i do huku, do szelestów roślinnych, do szmerów i bulgotu wód, do śpiewów, do ryków, do kwileń i pisków, do barw i aromatów, do wzburzeń i burz, do wichrów i ciszy, do pogody i słońca, i do uniesień i do miłości! I trzeba słuchać leśnego ducha, bo jego moc i władza to potęga, Tworząca życie. Co duch leśny nakaże, to święte, natura i przyroda z tem się godzi i pragnie jego wszechwładzy. I słyszy go zawsze, każdy jego odruch odczuwa. Ja go również słyszałam i odczuwałam sercem.
Dada umilkła.
Zaległa cisza w pokoju, jeno trzaskał ogień na kominku, podsycany przez Krzepę.
— Ot, to tak mnie się zdawało — rzekł Krzepa — jakbym był w puszczy krążskiej i patrzał na to wszystko i słuchał, co puszcza gada. Musi i pani znać się z lasem od dziecka, widać to zaraz i z mowy i z czucia. Kto pokocha nasze lasy, temu już za nic pola, choćby i najpiękniejsze. Celuś biedactwo zasnął sobie, trza go zanieść do łózia.
Krzepa dźwignął się ze stołka z chłopczykiem w ramionach. Dada go chciała wyręczyć, lecz nie pozwolił. Odszedł. Dada i Jerzy zostali sami obok siebie. On czoło ukrył w dłoniach, Dada zapatrzyła się w ogień. Milczeli długo.
W pewnej chwili Jerzy podniósł głowę, objął spojrzeniem twarzyczkę Dady i ujął jej ręce splecione na kolanach. Ścisnął je mocno. Nie broniła. Pochylił się ku niej i podniósłszy jej dłonie, przytulił je do swoich oczów. Dłonie Dady zadrżały i zacisnęły się mocniej na jego powiekach. Odczuł ją bliżej siebie, więc zerwała się w nim fala, której zmóc nie zdołał. Gwałtownie zsunął jej dłonie do swoich ust i spojrzał głęboko w jej blizkie, promienne źrenice.
— Bądź moją, Dado!
Pochyliła się ku niemu jeszcze bardziej i czoło oparła na jego piersiach.
— Moja? — szepnął, ogarniając ją ramieniem.
— Tak.
Strzełecki usta jej świeże jak kwiat zamknął gorącym żarem swoich ust łaknących.
Nagle Dada zadrżała i wysunęła się z jego ramion. Oczy jej pociemniały.
— Jurku, to nakaz leśnego ducha przywiódł cię do mnie, w jesieni.
— Leśnego ducha? — spytała jakby sama siebie. — Jurku, ja ci muszę opowiedzieć pewne przeżycia moje, z czasów, gdym była jeszcze w Dawidówce.
Zaczęła mu opowiadać sielankę cyganki Dady z nie znajomym myśliwcem, w puszczy na kresach.
Strzelecki słuchał ze ściągniętą brwią; gdy skończyła, spojrzał jej w oczy pytająco:
— Powiedziałam ci wszystko, czy chcesz mnie teraz, Jurku?
Strzełecki uświadomił sobie w tej chwili swoją miłość dawną, dla Tereni i odrazu opowiedziane wspomnienia Dady przestały go niepokoić.
— Ja, zawsze! bo ukochałem cię już na całe życie. A ty, dziecko?
— Zdaje mi się, że w tobie, Jurku, jest moje przeznaczenie i moja przyszłość.
— Czy i szczęście, Dado?
— Tak.





Salony Krongoldów przepełniało towarzystwo złożone z finansjery przemysłowej elity i przemysłowych paskarzy, oraz ludzi wysokich sfer, którzy sami utraciwszy złoto, garnęli się pod jego blask. Blask ten roztaczał się tu obficie i aż raził oczy swą jaskrawością, umiejętnie reklamowaną. W przepychu mieszkania, w oświetleniu kryształowych lamp, w ciężkim majestacie obciążonych srebrem i masywną zastawą stołów, w całej tej pompie kapiącej złotem przesuwały się osoby wybornie dostosowane barokowym stylem do otoczenia. Na szyjach i ramionach kobiet migotały różnobarwne klejnoty oblepiające ciała niewieście tak solidnie, że zdawały się je obciągać swoją masą. Na gorsach męskich świeciły cenne spinki, na żołądkach rozpinały się grube jak powrozy dewizki, na palcach i w mankietach drogie kamienie. Wszędzie szyld bogactwa wrzeszczał tu swoje ogłoszenia i narzucał się natrętnie. Wśród tych żywych reklam panna Róża Krongoldówna chodziła promienna, piękna niby istotna reklama szczęścia. Strojna i wykwintna, była jednak także przeciążona perłami, a palce jej rzucały tęcze z pierścieni, wśród których brylant narzeczeński zajmował poślednie miejsce. W takim samym stosunku do towarzystwa czuł się i Zebrzydowski, jakkolwiek nie mógł uskarżać się na odosobnienie. Towarzyszyła mu przedewszystkiem narzeczona, co go trochę drażniło, otaczał go wyjątkowemi względami papa Krongold, co go gniewało, otaczali go honorami krewni Krongoldów i to doprowadzało go do wściekłości. War zmienił się w posąg, był zły i ponury. Elegancki w swym fraku ściągał na siebie oczy wszystkich obecnych. Widział to i rozróżniał poszczególny wyraz tych oczów, ale nie upajał się swojem powodzeniem. Gdy zauważył przepalające go spojrzenia panien, które aż nazbyt wiele okazywały mu zachwytu, wtedy oczyma szukał narzeczonej, by bawić się zazdrością błyskającą wówczas w oczach panien, które go przedtem podziwiały. Gdy zauważył na sobie czyjś wzrok ciekawy, mrużył oczy, by nie odgadnięto wyrazu jego źrenic. Uczuwał zniechęcenie i gniew na samego siebie. Wogółe czuł się w tych ramach tak źle, że doznawał wrażenia, iż z nich wypada, a jednocześnie, że mu w nich za ciasno. Ta rozbieżność odczuć była nad wszelki wyraz denerwująca. Usposobienie jego udzieliło się snadź i pannie Róży, bo sposępniała. War stał się dla niej zagadką. Zakochana w nim i dumna z narzeczeństwa z Źebrzydowskim pragnęła jego hołdów. Nigdy nie była zadowolona z jego zachowania się wobec niej. Ambicja panny Róży wymagała dużo, War zaś udawał, że tego nie odczuwa i nie fatygował się stosować do jej wymagań. Był narzeczonym poprawnym, ale raczej zimnym, szczególnie wobec ludzi chłódł nadmiernie. Ponieważ w salonach, wśród zebranych gości było wielu takich, na których opinji bardzo zależało i pannie Róży i jej papie, przeto oboje czuli się obrażeni zachowaniem się Wara względem narzeczonej. Papa sarkał po cichu i dręczył córkę jeszcze bardziej.

— Ty jemu zrób wymówkę — mówił oburzony. — Co to jest, żeby on był taki sztywny dla ciebie? Niech on będzie dla wszystkich lodem, ale dla ciebie musi oni być gorący i nadskakujący. Byłoby w porządku! A tak, co to jest za narzeczony? Każdy wie, że on robi świetną partję, ale trzeba żeby widzieli, iż się w tobie kocha, że w tobie bardzo zakochany, że bez ciebie żyć nie może! A on tymczasem robi miny kwaśne, jakby się octu napił, chodzi jak manekin, patrzy na wszystkich z góry, zupełnie tak, jakby z nas sobie kpił. Co to jest?
— On już ma taki styl, to jego indywidualność — odrzekła panna Róża.
— Styl? Indywidualność? Jak się kto tak bogato żeni i taką pannę bierze, ten i swój styl i indywidualność powinien przystosować do swojego szczęścia.
— Szanse są równe, w takim razie i my powinniśmy się przystosować do jego stylu.
— Co to znaczy?
— To znaczy, jeśli jestem dla niego dużą partją, finansową to i on jest dla mnie wielką partją rodową.
— Rodową? — Aj, aj! Faramuszki i więcej nic! Co wart ród nawet największy, kiedy jest goły? Głupstwo! Zresztą on jest arystokratą polskim, a my arystokraci izraeliccy.
— Różnica rasy...
Krongold założył palce za złoty łańcuch zegarka i przyjrzał się córce uważnie.
— Aj, Róziu, co to jest, ty sarkasz na swoją rasę? On ciebie przerobił ten War... Ja się bardzo boję, żeby on ciebie zupełnie nie przerobił na swoje kopyto.
— Papa wyraża się ordynarnie, papa zapomina, że my należymy do rasy, którą się tu nie zachwycają.
— Co takiego??...
— To, co mówię i co papa doskonale sam rozumie, co jest naszem piętnem, niczem niestartem i niczem nie zniwelowanem wśród nich.
— Ty głupstwa pleciesz! Jakie piętno, co za piętno? On tobie w głowie całkiem przewrócił.
— Ale zato papa wygląda jakby z księżyca spadł.
— Ja mam pieniądze, grube pieniądze i ty jesteś jedyną dziedziczką. To jest najlepsza rasa, to jest najwybitniejsze piętno, jakie może być! I mówię ci, Róziu, że się tego piętna nikt nie brzydzi i od takiej rasy nikt nie ucieka! Ja tobie to mówię i ty popatrz się na naszych gości. Czy oni nas, czy my ich niwelujemy. Co? Czy oni nas, czy my ich — zacieramy — czy jak tam powiedziałaś? Aj, aj! Patrzą na nas jak na bogów; bo ich olśniewa nasze bogactwo, bo oni nas potrzebują i z nas korzystają. Co ty tam opowiadasz to są głupstwa nie warte gadania. A ty myślisz, że Zebrzydowski też nas nie potrzebuje? A jej! Ale on powinien jeszcze ciebie kochać i bardzo to tobie okazywać, a swój styl to on może nosić dla parady, ale nie dla ciebie i nie dla mnie.
— Tego mu nie nakażę i papie nie radzę takich prób. Chodźmy do gości! Czego ta Lorcia Klapsztejn tak się mizdrzy do Wara? Oczy do niego wywraca jakby miała konwulsję. Cóż ona myśli, że mu się podoba?...
Krongold uśmiechnął się pobłażliwie.
— Pozwól jej trochę na takie złudzenie. Możesz być spokojną, Rózieczko. Za jej posag nie kupiłabyś nawet jednej twojej błyszczącej rączki. Niech ona sobie szczerzy ząbki, tyle jej, że złotą plombę pokaże. Chyba wolisz, że War wszystkich olśniewa, niż gdyby nikt go nie widział? Patrz jak on na tę Klapsztejnównę spogląda... O, o... teraz go lubię, takim go właśnie lubię!...
— Potrafi on tak samo i na mnie patrzeć i na papę — rzekła panna Róża i weszła na salę.
Podczas tańców Zebrzydowski, nie biorąc w nich udziału, siedział samotnie w kącie małego saloniku i palił papierosa. Z daleka widział snujące się pary w takt melancholijnej melodji tanga i dziwił się sobie, że ulubiony taniec nie porywa go dziś ani trochę. Przeciwnie czuł do niego odrazę. Widział tancerzy, którzy nadawali się tylko do karykatury. Jakiś jegomość o wydatnym imponująco żołądku, pochylony w tył, dźwigał przed sobą tancerkę równie jak on okazałą. Dama ta, przyparta biustem do gorsu tancerza, odsadzała się od niego potężnemi biodrami, tworząc załamaną linję pleców, niewypowiedzianie śmieszną. Twarz mężczyzny była spocona, snać pracował zamaszyście, ale z męką wyraźną. Twarz tancerki miała wyraz nadęty, ale oczy były rozanielone rozkosznie. Oboje razem tworzyli grupę przekomiczną, jakby dźwigali przed sobą jakiś niewidzialny tłomok.
— Oddałbym ich do cyrku — myślał War ze wstrętem — a popis ich nazwałbym znakiem zapytania. Niech odgadują widzowie: co tę parę unosi w taniec? co ich do tego skłania i jakiej doznają przyjemności? Bo to rzeczywiście znak zapytania. Albo tamta para, wyglądają jakby byli w śnie somnambulicznym... Eh, mniejsza o nich!... taniec ich nie obchodzi mnie, i oni sami nic a nic! — myślał War z goryczą. — Tylko co ja tu robię wśród nich, tego nie pojmuję!
War ujrzał przy sobie Kmietowicza. Kolega patrzał na niego uważnie.
— Cóż mnie tak... podziwiasz?
— Jestem ci wdzięczny żeś mnie wezwał na ten bal. Opłaciło się jechać z Sęcin.
— Cóż cię tak oczarowało?...
— Ty, War.
— Ja?... Czuje się jak pies na płocie, lepszego określenia nie znajduję.
— Właśnie widzę to i to mnie cieszy.
Zebrzydowski wzruszył ramionami, a Karol Kmietowicz mówił dalej.
— Zastanawiam się co robisz w tem towarzystwie.
— Chyba wiesz, że moja rola jest tu zupełnie wyraźnie zaznaczona.
— Może wyraźnie, ale nie jasno.
— Nie rozumiem takiej łamigłówki.
— Jesteś War ofiarą swego typu.
— Ofiarą...
— Powtarzam, swego typu! Wogóle popełniasz mnóstwo niekonsekwencji w stosunku do swojego ja. Lecz ta ostatnia fantazja, te zaręczyny twoje, są koroną wszystkich głupstw. I to ci jeszcze powiem, że nie chodzi tu o samą osobę panny Róży, lecz o środowisko, w ktorem się ona znajduje, a które jest nie dla ciebie. Sam o tem wiesz aż nadto dobrze.
— No ale co z tego?
— Bardzo wiele, bo gdy czujesz się już tu niedobrze, tedy jest nadzieja, że nie długo wytrwasz w tej roli i w tych ramach...
— I co wtedy?...
— Wtedy wrócisz do Pochlebów. Jest wiosna, roboty huk, a ty, gdy chcesz, posiadasz energję i potrafisz się zapalić, nawet do pracy.
— Nie teraz i nie w obecnych warunkach.
— Waśnie teraz, gdy się, mam nadzieję, ocknąłeś w tym salonie nouveauriche’ów, izraelitów i różnej zbieraniny powojennej sosjety, lecącej na blask złota, ale my obaj w tym gronie mamy miny, że tak powiem...
— Także powojenne, nie zaprzeczysz, Lol.
— Miny nasze są przedewszystkiem niewyraźne, głupie! Najlepiej prosto a dosadnie określić naszą rolę. Ty jesteś tu trutniem w cudzym ulu, stanowczo za grubo pozłacanym i czujesz brak tchu, nie tylko z powodu przeładowania szychem, ale i dlatego, że..
— No, dokończ Lolek, miej odwagę.
— Że miód z tego ula nie smakuje ci tak, jak sobie obiecywałeś.
War ściął zęby i niechętnie spojrzał na kolegę. Chciał coś odpowiedzieć i Kmietowicz oczekiwał jakiegoś pioruna, gdy w tem do saloniku weszła panna Róża. War powstał. Kmietowicz skłonił się i wyszedł. Krongoldówna usiadła i przysunęła blisko siebie krzesło dla Wara.
— Dlaczego pan nie tańczy, panie Wah?
— Nie lubię tanga — skłamał.
— A jednak pan powinien był rozpocząć bał ze mną.
— Czy koniecznie tak oficjalnie?
— Wymagają tego zwyczaje utarte. Ludzie komentują, gdy jest inaczej.
— Nie zwracajmy uwagi na ludzkie komentarze, bo zardzewiejemy, droga pani. Jesteśmy ludzie nowi, czyż będziemy się oglądali na takie tam małostki salonowych szablonów?
Zebrzydowski ujął rękę Róży i pocałował ją. Ona zajrzała mu w oczy zalotnie.
— Czy Wah teraz nie popełnił także szablonu? Czy to był pocałunek szczery, czy oficjalny?
War trochę się zmieszał. Dla załagodzenia ucałował rękę narzeczonej parokrotnie i pieścił ją w swojej dłoni.
— Wah jest bardzo kochany, ale kapryśny. Z tego powodu nawet nie wiem, czy Wah kocha Różę, czy nie? Bo czasem mi się zdaje, że nie i wtedy...
— Wtedy bym Waha rozszarpała, czy tak? — rzekł Zebrzydowski z przymilnym uśmiechem, przedrzeźniając wdzięcznie narzeczoną, aby pokryć niezadowolenie z obrotu rozmowy.
— I czyżby — dodał — pani nie żałowała Wara? panno Różo?
— Dlaczego nie mówisz mi po imieniu? Jesteśmy przecie ludzie nowi, nie zardzewiali.
— O, złośliwa! Ale zawsze śliczna, szczególnie z temi iskrami w oczach.
Wtulił usta w jej dłoń.
— Pachnie, ach jak pachnie! Niezwykłych używamy perfum. Ten zapach jest wyłącznie pani zapachem.
Była jeszcze nadąsana, więc War rzekł grymaśnie:
— Nie wiem jak spieścić imię pani. Chciałbym, aby to było coś równie oryginalnego jak te perfumy.
— Rózia nie lubisz? Tak, i mnie się nie podoba. Więc może Rose? Czemuś tak drgnął Wah?
Zebrzydowskiemu przypomniało się nagle imię dawane jej przez wuja Augusta.
— Nie, nie, trzeba inaczej, inaczej! Zostawmy to do czasu aż przyjdzie dobre natchnienie.
— A tymczasem.
Panna Róża pochyliła się do Wara i oparła się piersią na jego ramieniu.
Poczuł jej gorący oddech na ustach.
— Czy nie obawiasz się, że kto wejdzie? — szepnął.
— Nie bądź nazbyt ostrożny!
Ucałował jej usta z roztargnieniem, zerkając na drzwi. Panna zerwała się wzburzona.
— Nie umiesz, czy nie chcesz?
— Poprostu nie lubię publicznie.
Stali naprzeciw siebie. Ona oddychała szybko, oczy jej pałały namiętnością i gniewem. War patrzał na nią spokojnie długą chwilę. Wreszcie ogarnął ją wpół i szepnął z właściwym sobie wdziękiem:
— Tango nas pogodzi. Czy tak?
Zwisła mu w ramionach rozkosznie.
— Wah! mogę oszaleć dla ciebie!
— To niebezpiecznie i nieestetycznie.
— Nie żartuj!
Wypłynęli na salę i w takt melodji kołysali się sobie w ramionach, ona upojona, on na razie zimny, ale coraz bardziej podniecający się jej gorączką.
— Wah! Unosisz mnie w coś, w coś takiego.
— Nie kończ, bo lepiej nie analizować tego tańca.
— Dlaczego? — spytała głosem rozwlekłym.
— Bo wiesz, czem jest ten taniec?
— Marzeniem.
— Gorzej.
— Upojeniem.
— Gorzej.
— Ekstazą miłości?
— Gorzej.
— Ach, teraz ja mówię, nie kończ, Wah! Rozumiem i... dosyć! Do naszego saloniku! Tańczysz cudownie.
Gdy znowu znaleźli się w półmroku morelowej ampli, panna Róża przytuliła się do narzeczonego i szepnęła nieśmiało:
— Wah, kiedy nasz ślub?
— Kiedy zechcesz!
— Mówisz to tak bezbarwnie.
— Bo, powiedzmy sobie otwarcie, jaki może być nasz ślub?
Zebrzydowski spojrzał trochę twardo w oczy narzeczonej.
Ona stropiła się.
— Jakto jaki?
— No, czy mówimy szczerze, czy nie?
— Nie wiem, czy dobrze ciebie rozumiem? Chodzi ci zapewne o szczegóły zewnętrzne, o otoczenie, o akcesorja.
— Krótko mówiąc, ja muszę brać ślub w kościele.
— Musisz, czy chcesz?
— To już na jedno wychodzi. Zostaje kwestja druga do rozwikłania.
— Czy ja wezmę ślub w kościele. Czy tak? Wiesz przecie Wah, że jestem starozakonną. Ja mogę brać ślub tylko w synagodze.
— Zatem? — spytał sztywno.
— Zatem weźmiemy ślub cywilny.
— Odgadłaś moje myśli. Ale to nie koniec. Pozostaje przyszłość. Co z nią zrobimy?
Spojrzał wyzywająco w oczy narzeczonej.
Róża zamrugała nerwowo powiekami.
— Przyszłość należy już do ciebie, Wah. Zebrzydowscy muszą wyznawać religję katolicką bez różnicy płci.
War patrzał na nią z podziwem. Przytulił jej rękę do ust serdeczniej niż zwykle i długo ją przy nich trzymał. Panna Róża kłoniła się ku niemu coraz bardziej podniecona i oddana, wreszcie rzekła ustami przy jego ustach:
— Kocham cię tak, że nawet zmieniłabym dla ciebie religję, ale wiem, że to by ciebie nie uratowało. W opinji, zawsze pozostanę żydówką. Poco tedy taka ofiara na darmo?
— Masz rację.
— Dlaczego ten suchy ton Wah?
— Wiesz, nie mówmy już o tem!
— Wah!
— Chodźmy do sali, za długo tu siedzimy.
Krongoldówna zatrzymała go mocno za rękę.
— Czy tak będzie zawsze? — spytała ostro.
Zebrzydowski uśmiechnął się sztucznie.
— Nie wiem! Małżeństwo nie jest rebusem, który można odgadnąć.
— Ale w małżeństwie musi być przynajmniej zapewnienie, że obopólne walory udzielone sobie nie będą wywoływały dysonansów.
— Prócz zamiany walorów bywają jeszcze innego rodzaju szczegóły drażniące, czy różniące.
— To znaczy? — spytała tępo Krongoldówna.
— Że trzeba się do wszelkich możliwości przygotować, w wielu rzeczach zastosować, a przedewszystkiem unikać niektórych tematów dla harmonji zbytecznych.
— Jeśli jednak taki temat jest aktualny, jak dzień codzienny, co wtedy? — spytała Róża drżącym głosem.
— Wtedy należy nie podkreślać go, ani też nie być drażliwą na poszczególne tony.
— Zbyt uciążliwe stawiasz warunki.
— Mówiłaś o zamianie obopólnych walorów?
Panna Róża podniosła dumnie głowę.
— Jeśli zaczniemy je licytować?
— Przez litość! może lepiej powiedzmy analizować! — zawołał War.
Krongoldówna sponsowiała.
War uśmiechnął się ironicznie.
— Radziłbym jednak dla wielu względów zaniechać analizy. Sądzę, że obejdziemy się bez niej wybornie. No, może już minęły chmury? Czy pani zechce oprzeć się na mojem ramieniu i przejść ze mną do bufetu? Tu zbyt duszno. Bzy dobre są w parku w noc księżycową, lecz tu dławią.
— I głuszą nawet moje perfumy, czy tak? — spytała panna z nadąsaniem.
Zebrzydowski uśmiechnął się.
— Rzeczywiście w atmosferze tak rozgrzanej.
— Z innych powodów niżby należało — dodała Róża tym samym tonem.
— Właśnie! W takiej atmosferze bzy więdną, a perfumy budzą pragnienia...
— Szampana — podchwyciła Róża.
War ucałował wesoło ręce narzeczonej.
— Dziś wyjątkowo intuicyjnie jestem odgadywany przez panią.
— Panią?
— Dotąd nie znalazłem odpowiedniego imienia.
— Miłość nie szuka imienia, bo ono się samo nasuwa osobie kochającej. Ale Wah jest wybredny, wiem coś o tem! Ach, znowu ta Klapsztejnówna! Czego ona od ciebie chce?
— Urocza dziewica! — sarknął War.
— Ona chce ciebie skokietować, wymalowała się jak klown w cyrku. Patrz, jakie usta.
— To zaczyna poważnie wchodzić w modę. Usteczka jak wielkanocna kraszanka. Nie winszuję temu, kogo pocałuje! O ile się nie przyklei, może zostać tatuowany w karminowe półksiężyce.
— Nie patrz na nią, Wah, ja nie chcę! Ona ma kochanka i chce jeszcze ciebie zagarnąć.
— Pod swoje berło? — zaśmiał się.
— Prędzej pod swoje stragany, bo jej ojciec ma sklepy, podobno nawet stragany uliczne.
— Piękna sosjeta — syknął Zebrzydowski ze znamiennem skrzywieniem ust.
Róża zarumieniła się i pożałowała swoich słów o koleżance. Chcąc załagodzić złe wrażenie, zręcznie skierowała uwagę Wara na osoby utytułowane, ale rychło spostrzegła, że nie sprawia to żadnego efektu.
Przy bufecie natknęli się na Kmietowicza. Zebrzydowski pił szampana, żartował z kolegi, że jest zaczadzony tańcem, którego Karol nie cierpiał i prześladował go jakąś blondynką, o utlenionych włosach, która kokietowała Kmietowicza. Zebrzydowski był ożywiony, nawet wesoły, ale panna Róża nadąsana. Ton żartów narzeczonego nie podobał się jej i wyjątkowo nie lubiła Kmietowicza. Czuła jego niechęć dla siebie, odgadując, iż nie ma dobrego wpływu na Wara. Gdy do bufetu przytoczył się Krongold, Zebrzydowski zmrużył oczy i patrząc na niego zawołał z brawurą:
— A... gospodarz z nami wypije? Wino, kobieta, śpiew! Śpiew był dawniej, teraz lepiej kobieta i taniec! Tango, one-step! Panowie! na cześć tańców, bo one jednoczą się z pojęciem o kobiecie.
Podał kielich Krongoldowi.
— Widziałem, jak pan tańczył one-stepa, winszuję ruchu i werwy!
— Ja nie baletnik, trzeba to trzeba! Ale wolę szampanik. A co, świetna marka, prawda? W Warszawie takiego niema, sprowadziłem z zagranicy. To się zaraz czuje w smaku, że nie hurtowny import. Prawda, co? Kielichy dźwięczą tu także wszystkie jednakowo, bo wszystko oryginalny Baccarat, innego szkła nie używamy! Same cenne kryształy, a Baccarat‘y lubią płyny tylko oryginalne. He, he! Nie prawdaż? Ostrygi czy pan jadł, panie Edwardzie? Świeżutkie, prosto z morza, jak je Pan Bóg stworzył niepokalane!
— Doprawdy? Myślałem, że zaznały transportu i więzienia w pace.
— Hehe! Niech pan skosztuje. Ajej! delikatne jak pianka, jeszcze na nich drży fala, to są niewiniątka, a same w usta włażą.
— Spróbujmy tych niewiniątek — wołał War, zabierając się do ostryg.
— Pani pozwoli?
— Dziękuję, wolę mniej nieskalany kawior.
— Astrachański, świeżutki, prosto z morza Kaspijskiego, lub Wołgi — podchwycił Zebrzydowski tonem Krongolda — przyjechał tu razem z jesiotrem, z którego pochodzi.
— Tak, tak właśnie! — śmiał się Krongold dobrodusznie. — Jesiotr jest także i świeże sigi i łososie, różne ryby rosyjskie, których teraz w Warszawie trudno znaleźć. Ale ja umiem sobie poradzić, żeby zadowolnić kochanych gości moich. Panie Edwardzie kochany, a może świeżych smażonych rydzów. To jak na wiosnę lepsza nowalijka niż rzodkiewka. Rózieczko, ty pijesz czerwone? Czekaj! każ sobie nalać oryginalnego Burgunda!
Krongold zwrócił się impetycznie do strojnej damy brzęczącej klejnotami.
— Pani hrabina pozwoli może szampana? Nie? a prawda! Matio! Podać tu Lacrima Christi. Pani hrabina pija to wino, pamiętam! Łagodne, a delikatne, istny wdzięk niewieści. Miło mi usłużyć pani hrabinie. Majonezu czy tak?
Zebrzydowski spytał lokaja, który przed chwilą przynosił wino hrabinie.
— Jakie masz imię?
— Maciej, proszę jaśnie pana.
— Aha! No tak, i typ masz zupełnie swojski.
Panna Róża przysunęła się znowu do Edwarda.
— Czy pan widział już nasze nowe konie, karetę i powóz?
— Nie widziałem.
— Ach, tak, bo przed paru dniami kupione. Piękne bardzo, złote kasztany, rasowe, przy powozie na gumach wyglądają wspaniale. Jutro pojedziemy niemi na spacer. Stangret mówi, że do karety są trochę za delikatne, papa kupi drugie i tamte już odrazu z karetą pójdą do Pochlebów. Wah lubi konie, nieprawdaż? Podobno w Pochlebach są bardzo piękne. Czy tak?
— Mam trakeny. Ale po stajniach hłowatyńskich...
Machnął ręką.
— Och, zaprowadzimy i w Pochlebach wspaniałe stajnie. Wiesz, ja zakochałam się teraz w koniach. Auta są piękne, zwłaszcza takie, jak nasze, ale one są już banalne. Każdy fabrykant, każdy dorobkiewicz, każdy burżuj i paskarz może mieć to samo. Nieprawdaż, Wah?
— Zawsze to pani mówiłem, że piękne konie i elegancki ekwipaż to szyk prawdziwy i o wiele wytworniejszy, bo teraz mniej pospolity.
— I bardziej wygląda po pańsku, prawda Wah?
Zebrzydowski uśmiechnął się blado i zagaił jakąś inną kwestję. Ale panna Róża wróciła do własnych projektów.
— Ach, muszę Wahowi pokazać dywany, które kupiliśmy z papą. Przepyszne, jeszcze piękniejsze niż te nasze, i firanki prześliczne, najdroższe i najpiękniejsze, jakie były w Warszawie.
— Zapewne oryginalne, brabanckie koronki, co? — rzekł Edward ironicznie.
Ktoś przerwał im rozmowę, ale Zebrzydowski miał już tego dosyć. Odszedł. Podsunął się do niego jakiś nieznajomy jegomość i, przedstawiając się, rzekł ciekawie:
— Pan pochodzi z Pochlebów, wszak tak?
— Pochodzę z kresów.
— No, pośrednio. Rodzina Zebrzydowskich od bardzo dawnych czasów osiadła w Pochlebach. To są piekne strony i wyborne ziemie. Wojna ich nie tknęła. Zapewne Pochleby teraz kwitną kulturą pod każdym względem.
War milczał.
— Posiada pan teren bardzo podatny do wprowadzania nie tylko ulepszeń rolniczych, lecz i do działań szeroko społecznych. Za mało mamy ludzi, którzyby szczerze podejmowali pracę na tem polu, u nas obecnie zaniedbaną. Pan zapewne na kresach działał szeroko, pewno zatem i tu...
— Tam działały pieniądze, panie łaskawy...
— No, tych panu chyba na Pochlebach nie zabra knie. Zwłaszcza teraz...
Jegomość uśmiechnął się.
— Teraz może pan zaprząc do swoich czynów olbrzymi motor, który może się stać w rękach pańskich twórczym.
Zebrzydowski spojrzał wyzywająco w oczy obywatelowi.
— Jak pan to rozumie?
— Bardzo prosto. Skoro pan bądź co bądź robi, powiedzmy, odstępstwo od tradycji polskich no i swoich własnych, to jednakże może pan je zamienić na zupełnie nowe i nowocześnie pojęte wartości. Może pan za ich pomocą stworzyć dużo, bardzo dużo w społeczeństwie. Mając takie atuty w ręku, można się znakomicie rehabilitować wobec Ojczyzny i oddać jej w dwójnasób to, co z jej źródeł czerpały obce dłonie.
— Cóż to znowu za apostoł? — myślał War, patrząc ze zdziwieniem na obywatela.
A on ciągle tajemniczo uśmiechnięty, rzekł, biorąc Zebrzydowskiego pod rękę.
— Wy tu w Polsce strasznie mało robicie. Przyjechałem niedawno z Ameryki. Oczy tamtych rodaków naszych skierowane są na Polskę. Czekamy, jak się odrodzi Polska, jak się rzetelnie zabiorą tu do pracy swobodnej, bez obostrzeń i pęt wroga. Polska to źrenica oka dla nas, to nietylko Ojczyzna, za którą tęsknimy, ale to serce nasze, którego tętna każdy z nas słucha z natężeniem. Tak, jak każdy katolik słucha dzwonów częstochowskich z nabożeństwem, tak my słuchamy tego, co nam powiecie teraz w tych cudownie nam nadanych warunkach bytu. Niech pan się nie gniewa, panie Zebrzydowski, ale takie odstępstwa, jak pańskie, nie odpowiadają zupełnie ideałom, którym hołdować powinien każdy Polak.
— Panie łaskawy, pan zdaje mi się wkracza w dziedzinę, do której nie dałem panu żadnych praw, — rzekł War porywczo.
— Broń Boże, nie mam zamiaru ani praw, oczywiście, do owej dziedziny, jeśli ją traktujemy prywatnie. Ale ja ujmuję ją ze stanowiska ogólno-społecznego i dlatego twierdzę, że w odstępstwie pańskiem widzę ideał głębszy, nie zaś oparty na własnych pragnieniach. Krongoldy.. wyrośli na naszych pieniądzach i z naszych krynic czerpią swoje olbrzymie dochody. Zatem pan, łącząc się z nimi, powinien złoto zabrane Polsce, oddać jej w przeróbce na pożyteczne czyny i na działalność szeroko zakreśloną. Niech pan nie zapomina, że jest Zebrzydowskim, kość z kości starej szlachty polskiej i jej tradycji. Dorobkiewiczowi wolno nawet dostarczać Krongoldom złota do kabzy, na używanie własne, ale takiemu jak pan, choćby powojennemu rozbitkowi, nie wolno, bo to hańba! Jeśli brać złoto Krongoldów, to tylko na to, by je oddać podwojone tam, skąd było czerpane. Gdy pan tego nie uczyni, będzie to dług zaciągnięty ojczyźnie i niczem niespłacony. Taki dług jest zwykłą kradzieżą.
Nieznajomy puścił ramię Wara i znikł w tłumie, zanim War zdołał mu odpowiedzieć. Zebrzydowski, trzęsąc się z oburzenia, szukał nieznajomego, ale napróżno. Nigdzie go nie znalazł.
— Jakiś zwarjowany, czy maniak! — rzucił War zły.
Ale słowa owego maniaka wryły się tak dalece w mózg Edwarda, że poczuł się tu nagle jeszcze gorzej niż przedtem.
Unikał Róży, drażniło go wszystko.
— Co ja tu, psiakrew, robię, co ja tu robię do djabła? — mówił sobie z pasją i chciał uciekać wreszcie z tego przepychu, z pod tego blichtru.
Czar jakiś rzucił na mnie ten obcy, czy co u licha! Ja mam przerabiać złoto Krongoldów na czyny?... ja jestem dłużnikiem ojczyzny? Bzdury! Głupstwo! Jestem przede wszystkiem wierzycielem własnego losu, który mnie obdarł bez litości. Niech mi teraz wróci choć w części ten dług, bez którego jestem nędzarzem... „Ale takiemu, jak pan, choćby powojennemu rozbitkowi nie wolno“ — zadźwięczały znowu w uszach Wara słowa nieznajomego. „Jesteś Zebrzydowski, kość z kości starej szlachty polskiej, tobie nie wolno“...
Edward wściekał się, bo głos ten nie milknął w jego duszy. Uczuł gorycz i zwątpienie. Zły podszedł do bufetu i wychylił kilka kieliszków koniaku jeden po drugim. Rozjaśniło mu się nieco w umyśle, poczuł się lżejszym, jakby ktoś ściągnął z niego ciężar niewidzialny, lecz odczuwany i męczący nad wyraz.
— Skończyć raz z tem narzeczeństwem. Ożenić się i niech się dzieje co chce! Inaczej zwarjuję i nie dojdę z sobą do ładu.
Edward błąkał się po salonach roztargniony, szukał Kmietowicza, którego w takich chwilach lubił mieć przy sobie. Wrócił do bufetu. Znowu coś wypił. Słuchał obojętnie dowcipów Krongolda i przechwałek jego. Znowu stępiał na to, co go przed chwilą drażniło. W jakimś zacisznym salonie ujrzał nagle swoją sylwetkę w dużem lustrze. Stanął i dłonią powiódł po gładko rozdzielonych z boku ciemnych włosach. Twarz jego sucha, starannie wygolona, była blada. Rysy wyraziste, szlachetne w rysunku miały w sobie teraz zawziętość. Oczy ciemno-szare; promieniste, paliły się ogniem, był w nich bunt i gorączkowa podnieta. Na ustach osiadł ironiczny uśmiech.
War obciągnął na sobie frak, strzepnął z klapy jakiś pyłek i jeszcze raz spojrzał sobie w oczy.
— Co we mnie jest? Coś, co odczuwam w sobie wyraźnie, to samo widzę w swojej twarzy, w oczach, i nie wiem, co to... Niewiem, czy to coś, co grozi mnie, czy Róży? Jestem bliski jakiegoś przełomu, ale jakiego i czem to się skończy u stu djablów?
Zły odszedł od lustra, lecz nagle przystanął. Przed nim był portret panny Róży. Ach, te oczy! — ale to nie są oczy Róży! Jakże one dziwnie podobne do tamtych, dziewczęcych, jedynych jakie widział w życiu. Jaka ona była urocza! Ech, marzenie, sen, bajka! Trzeba trafu, że ta realność jego, ku której szedł z przekonaniem, że ta jego konieczność życiowa, ta właśnie Róża ma tu oczy tamtej fantazji... cudu, zjawiska. Czy to ironja?
War zdenerwowany oderwał się od portretu i znowu, przechodząc, ujrzał się w lustrze.
„Kość z kości starej szlachty polskiej... nie zapominaj o tem“ — usłyszał słowa nieznajomego.
Zaśmiał się długo, chorobliwie.
Zebrzydowski kość z kości starej szlachty polskiej, z Krongoldówną... przedstawicielką nowej siły, finansowej! Ha, to wina epoki i mego losu. Ale, co mi jest, psiakrew! co mi jest? Przesyt czy przejrzenie, czy koniak, czy wpływ tych słów owego jegomościa. Dosyć! Idźmy do ludzi, do tłumu, skoro się wchodzi w ów tłum.
Odszedł w głąb sali.
Przesuwając się pomiędzy mnóstwem osób, otaczających z obu stron długie stoły przeładowane potrawami, spostrzegł Kmietowicza, który jadł sumiennie, pił jeszcze lepiej i, nie tracąc przytem czasu, emablował niewiastę z utlenionemi na żółto włosami i ogromnym dekoltem. War przechodząc mimo, nie dostrzeżony przez rozmawiających, usłyszał przyciszone słowa damy:
— Suknia Krongoldówny jest za strojna, jak dla panny domowej. Ale Boże miły, skąd ona może znać się na takich odcieniach towarzyskich obyczajów, taka sobie żydówka, której babka sprzedawała makagigi. Teraz stroi się bez miary i chce pokazać swoje bogactwa wszystkim dokoła i to jej cel.
— Może celem głównym jest chęć oczarowania narzeczonego? Panna Róża bowiem jest bardzo światową osobą.
— Widzę, że już i pana oczarowała na równi z pańskim przyjacielem.
Kmietowicz przełknął kawałek jakiejś ryby i zapił dużym kielichem koniaku.
— Przyzna pani, że jest bardzo piękna i efektowna,
— Jeszcze piękniejsze jej miljony! Wszystko razem burżuazja! — sarknęła dama. — My szlachta znamy się na tem doskonale, nieprawdaż? Pochodzę z kresów, z Ukrainy i dlatego jako ziemiankę całe to towarzystwo razi mój smak i zmysł estetyczny.
— I pani także miała majątek na Ukrainie? — spytał Kmietowicz z odcieniem lekkiej ironji.
— Ogromne dobra! Ale teraz niestety to wszystko...
— No, naturalnie, zabrali bolszewicy — dokończył Karol pospiesznie i skierował oczy na stół w poszukiwaniu nowej zakąski.
Damy ton jego nie dotknął wcale.
— Wie pan i ja poproszę o coś jeszcze, może majoneza z homara i koniaku, ale najlepszej marki, bo tylko taki pijam... Merçi! Więc, wracając do naszej rozmowy, nas, ziemian, szlachtę, nie może cieszyć taki fakt, jak zaręczyny Zebrzydowskiego. Przecież to wielki mezaljans. Jakkolwiek Zebrzydowski nie przedstawia już partji w kraju, ale jednak...
— Może jeszcze koniaku, łaskawa pani? Taki się robi tłok, że chyba lepiej przejdziemy dalej.
Kmietowicz rozglądał się niespokojnie dokoła.
— Ma pan słuszność, schowajmy się gdzie zaciszniej. Dobry pomysł!
— Eee, jeszcze coś przekąsimy — bronił się Kmietowicz.
— Boże, zmiłuj się nad naszemi kresami i nie obciążaj ich w opinji ludzkiej tak nadmiernie! — westchnął Zebrzydowski, wznosząc oczy do góry.
Cofnął się i po chwili złapał za ramię Krongolda dość obcesowo.
— Panie, jak się nazywa ta kresowa dama — ta piękność obfita, utleniona, ta w czerwonej aksamitnej sukni, która rozmawia z moim kolegą.
Krongold pokazał złote zęby w uśmiechu szerokim i dobrodusznym.
— Wiem, wiem, to pani Bębenkowska. Przed wojną nazywała się poprostu Bęben. Ale ona wcale nie pochodzi z kresów, to jest może z kresów, he, he, ale warszawskich, bo ona ma za rogatkami ogrody warzywne i dwie rzeźnie, oddziedziczyła to w posagu po ojcu. Dorobiła się bardzo na wojnie, ma grube pieniądze w akcjach i w brylantach. Mąż jej umarł, on miał porządny sklep. Teraz ona szuka drugiego męża, ale on musi być arystokratą koniecznie. No, tymczasem to ona ma kochanków, bardzo przemysłowa osoba. Ona panu pewno powiedziała, że pochodzi z Ukrainy i że miała duże dobra ziemskie? No, to jej taki konik, ona lubi na nim galopować przed tymi, co jej nie znają. Z Ukrainy to ona miała tylko przed wojną woły stepowe na rzeź, to wszystko, co ją łączyło z kresami, Ajej, ona taka kresowianka, jak ja Arab!... i taka sama obszarniczka i szlachcianka jak ja szach perski! Akurat He, he! Niech pan się nie śmieje, tak jest teraz na świecie!
— A ten oto młodzieniec wystrojony, jak w złym tonie żurnal, kto to taki?
— To także teraz obszarnik ze wschodnich kresów. No, on był lokajem u książąt Zarudziłłów. Ja wiem! Później był woźnym, potem gdzieś wyjechał, jakoś się dorobił i teraz pan! Zaczął się starać tu o bogatą pannę z przemysłowców. Panna się zakochała, już nie wiele brakowało do ślubu. No, ale ja wywęszyłem całą prawdę, a potem u samego księcia Zarudziłło byłem. Ajaj, co my się z księciem naśmiali. No, ale ja tę panienkę ostrzegł,
— Że też pan przyjmuje u siebie takie podejrzane indywidua! — wybuchnął Edward mimowoli.
Krongold napuszył się, zrobił minę zrezygnowaną.
— To samo zawsze mówi mi Rózia. Ale trudno, taka epoka, drogi panie. Aby interes szedł! Pełne salony to duża reklama dla finansisty. A kim ja te salony zapcham? He, he! Ajaj! Teraz to pan co krok spotyka takich pseudomagnatów kresowych, aż od nich gęsto i głośno. Ten co był przed wojną ekonomem, albo pisarzem gminnym, teraz jest także zrujnowanym obszarnikiem i ten najgłośniej o sobie krzyczy. Prawdziwi obszarnicy magnaci siedzą cicho, czasem w jednym pokoju i mało kto nich wie. Albo tak, jak drogi pan narzekają ciągle na swój los. A wie pan dlaczego? Bo im jeszcze dużo zostało. Komu nie zostało nic zupełnie, ten nie narzeka.
War zacisnął zęby. Krongold poufale wziął go pod rękę. Rzekł przyciszonym głosem:
— Rozchodzi się wieść, że pan ma zamiar sprzedać Pochleby. To chyba nieprawda?
— Ani mi to w głowie!
— Ja odrazu wiedziałem, że to plotka. Przecie pan by o tem Rózi powiedział, a zresztą Pochleby mają się restaurować, czy tak?
War zmarszczył brwi.
— Nie mam na to pieniędzy.
— Czy pan nie ma większego zmartwienia? Niech pana o to głowa nie boli. Zrobi się, co trzeba. Ta pańska Rózia to jest bardzo wymagająca i ma gust. He, he! i lubi szeroko i po pańsku urządzać rezydencję. Ale Pochleby mają duży pałac?
— Dwór, nie pałac.
— Duży dwór to jest pałac. He, he, a jakby był zamek, to byłoby jeszcze lepiej. Ot taki zamek jak w Krążu u Pobogów. Powiem panu jeszcze coś. Słyszałem, że pan właśnie Krąż kupuje, bo Pobóg podobno zginął.
— Kto to panu powiedział? — żywo spytał Zebrzydowski.
— Mówią głośno, że Pobóg zginął, a że pan Krąż kupuje, to słyszałem także.
— I jedno i drugie jest nieprawdą. Panią Pobeżynę widziałem nie tak dawno.
Krongold spocony ocierał głowę chustką. Podejrzliwie popatrzał na Wara.
— Był pan w Uchaniach?
— Nie byłem, ale się tam wybieram.
— Poo coo?
Zebrzydowski zmierzył bankiera spojrzeniem wyniosłem.
— Jakto poco? Nie rozumiem takiego pytania — odrzekł ostro.
— Ajaj! czego pan taki delikatny? Jeżeli pan chce kupić Krąż, to ja będę o to traktował, nie pan.
— Ani pan, ani ja! Krąż nie jest na sprzedanie i... nie dla pana!
— Dlaczego nie dla mnie? Co to jest? Zresztą pewno, że nie dla mnie, bo dla Rózi i jej męża.
— Nie radzę panu o tem mówić. Zastrzegam sobie!
— Co to jest zastrzegam? — cisnął się bankier rozdrażniony. — Jakie zastrzegam? Pan się z przeproszeniem zapomina. Co to jest?
Włożył ręce w kieszenie.
— Ja jak zechcę to za swoje pieniądze kupię dla Rózi co mi się podoba. Pan wi? Ona musi mieć piękne ramy dla swojej pięknej osoby, ona godna królewskich zamków, pan wi?
— Kup jej pan Poczdam albo Carskie Sioło, pozwalam! ale o Krążu radzę więcej nie wspominać nigdy i nikomu i taki projekt bezwstydny wyrzucić z głowy. I chociaż panu nie podoba się słowo zastrzegam, to jednakże jeszcze raz zastrzegam i to kategorycznie, aby niewczesny pomysł Krążą został unicestwiony. Proszę!
War skinął niedbale głową Krongoldowi i odszedł wzburzony.
— Tego tylko brakowało, żeby taka plotka idjotyczna dosięgła do Uchań i do niej — syknął wściekły przez zaciśnięte zęby.
Krongold patrzał chwilę na odchodzącego Wara, czerwony i zły. Sapał i obcierał pot, który rosił mu czoło szczodrze i kilku strumieniami spływał na sztywny kołnierz koszuli.
— Ajej! roztapiam się na masło, czy co? To te koniaki, te, te wina! Uf jak tu gorąco.
Bankier poszedł do swego gabinetu i tam włożywszy ręce w kieszenie, wyprostował się, zrobił dumną minę, nadął się i wyrzucił z ust krótkie, dobitne:
— Proszę!
A po chwili zaraz o ton niżej:
— Proszę!
— Jak on to pięknie powiedział! Och, och, to było powiedziane po pańsku!
Do gabinetu weszła panna Róża. Zdumiała na widok ojca.
— Co papie? O czem papa rozmawiał z Warem? War był strasznie wzburzony. Pożegnał mnie sucho, bez żadnych wyjaśnień. Opuścił już nasz dom, teraz, podczas balu. Ładny narzeczony! to skandal! to okropne! Rozpędziłabym wszystkich ze złości. Wyjechać podczas balu? Och!
— Wyjechał?? No, on jest warjat!
Krongold strapiony podszedł do córki i chciał ją ująć pod brodę, ale cofnęła się oburzona.
— Róziu, on wróci. Ja ci to mówię, Rózieczko, że on wróci! No, on jest trochę narwany, on jest wielki pan! a potem te koniaki, te wina... Ajej!
— Niech papa nie zwala na wina. War umie pić i ma dobrą głowę. O czem papa z nim mówił? Chcę wiedzieć! — wołała panna gorączkowo.
Krongold opowiedział rozmowę. Róża słuchała, siedząc na fotelu z założonemi na kolanach rękami. Oczy jej rzucały błyskawice. Patrzyła na ojca zdziwiona.
— Skąd papie przyszedł do głowy Krąż?
— Rzuciłem mu tę myśl, bo to wspaniały zamek, starożytny, ty takie lubisz... a ponieważ Pobóg pewno zginął, skoro dotąd nie wrócił.
— Ma przecież żonę i dzieci, zresztą to majątek rodzinny.
Wzruszyła ramionami ostentacyjnie.
— Czy papa wie, co ten dziwaczny pomysł może wywołać?
Krongold przestraszył się.
— Co takiego?
— Że War pojedzie do Uchań.
— Do Uchań? no to co złego? Nie rozumiem!
— Papa zapomniał, że on się kochał w Pobożynie. Papa mnie kiedyś sam o tem mówił w formie nieijako ostrzeżenia.
— Moja Rózieczko, ty mi powiedz jedno, czy Pobożyna to panna na wydaniu i czy ona mu wniesie twoje miljardy?
— Papa zawsze swoje, a tymczasem Wara nie można rozdrażniać, bo on dziś jest narzeczonym, a jutro go może nie być.
— A co będzie robił? Ajej. Wstydź się tak mówić, Róziu. A gdzie twoja piękność, twój posag, twój spryt? Ach ja ciebie nie poznaję. I poco to wszystko, kiedy on wróci! On dumny, on wielki pan, on sobie nerwowy i kapryśny, bo jemu to do jego tonu potrzebne. Ale on nie jest głupi i dlatego ja ci to mówię, że on wróci! A ty wtedy jemu pokaż minę zagniewaną i ty bądź dumna i ty bądź kapryśna, niech on ciebie przeprasza, bardzo przeprasza. Proszę!
Krongold powiedział ostatnie słowo naśladując Wara.
Panna Róża spojrzała na drzwi, potem na ojca.
— Czy kto stukał?
— Nie, albo co?
— Bo myślałam, że papa kogoś wzywa.
Krongold zmieszał się. Stwierdził z przykrością, że nie wystudjował należycie tonu Wara przy wymawianiu tego słowa.
Panna Róża wróciła na salę zgnębiona. Udawała swobodę i wesołość, lecz jej się to niezbyt powiodło.
Zebrzydowski nie wrócił. Kmietowicz wkrótce podążył za nim.
Nazajutrz rano panna Róża otrzymała wspaniałe kwiaty i cukry z listem Wara. Przepraszał ją, że naglony pilnemi sprawami wyjeżdża do Małopolski na parę tygodni.
Panna poszarpała list w strzępy, patrząc na kwiaty, miała złowrogi błysk w oczach. Usta były zacięte z gniewem i goryczą.
Krongold trochę spłoszony patrzał także na kwiaty, ale zupełnie inaczej. Wreszcie rzekł:
— Piękne, ale jakie drogie. Ajej! skąd on ma jeszcze na to wszystko? Bristol, nowe auto, teatry i ciągle te prezenta, co się tylko zjadają i więdną. Jak wy się prędko nie pobierzecie, to Pochleby zamienią się całe w kwiaty i cukierki. On ma wiatr w głowie ten War!
A po chwili:
— Ale on jest wielki pan... i... on wróci! Ja wim!





War Zebrzydowski, jadąc do Sęcin z Karolem Kmietowiczem, ugrzązł w Krakowie. Namowy kolegi, by jechał do niego na wieś, spełzły na niczem.

— Nie, mój drogi — odrzekł War — przemówił do mnie Kraków. Oddycham tu. Muszę się napić tego nektaru, który tu płynie z każdego drzewa na plantach i jest w powietrzu. Muszę nasłuchać się nokturnów, które mi tu grają w murach Wawelu i łagodzą mi nerwy.
Zebrzydowski pozostał w Krakowie, Kmietowicz rozgoryczony wyjechał. War błąkał się po mieście i okolicach, przesiadywał w muzeach i sam z sobą nie mógł dać sobie rady. Czuł się chwilami zażenowany swoim postępkiem wobec panny Róży, ale gniew na Krongolda uniósł go tak cholerycznie, że wyjechał z Warszawy bez zastanowienia i dopiero w Krakowie otrzeźwiał. Nie czynił sobie wryrzutów, ale żal mu było panny Róży.
— Igram z nią jak kot z myszą. Powinna mi dać kosza!
War rozczulił się na wspomnienie narzeczonej, pomimo to jednak odczuwał w sobie jakiś nowy pęd do nieznanych, a pociągających go wrażeń. Nie potrafił skrystalizować ich, lecz było w nim pragnienie czegoś innego, czegoś, co jest poza sferą jego wyobraźni, co nie dawało się uchwycić realnie. Właśnie ta świadomość dziwacznych odczuć drażniła go niesłychanie. W obecnem stadjum jego newrozy, prawie życzyłby sobie, aby panna Róża zerwała z nim, by uzyskać znowu swobodę dla swej rozszalałej fantazji. Pewnego ranka siedział na plantach w cichej alei pod kwitnącymi kasztanami, bezradny wobec własnej psychiki. Wtem usłyszał szybkie kroki i ostry energiczny głos kobiecy:
— War Zebrzydowski! Guciu, patrz, przecie to War przed nami. Ty ubolewasz nad nim, a on tu sobie marzy.
— War! Dzień dobry!
Zebrzydowski powstał z ławki na powitanie wujostwa Mohyńskich.
— Cóż ty jesteś w Krakowie, a my nic o tem nie wiemy? No, drogi chłopcze, to już za wiele z twej strony impertynencji.
— Ciocia wybaczy, ale jestem taki jakiś...
Hrabina Oktawja zwróciła się znowu do męża z impetem:
— Mówiłeś, Guciu, że on zapędzony w tych swoich niedorzecznych projektach, a oto masz! Oto cały War! Zamiast przy narzeczonej, on siedzi na plantach i nawet nas nie poznał i nie zauważył.
Słowa te wywołały uśmiech na twarzy Wara; zresztą na sam widok hrabiny trudno było zachować powagę.
Wielka i rubaszna, ubrana była w męski kapelusz filcowy, włożony na bakier, gumowe palto nieokreślonego koloru było dużo krótsze niż suknia, buciki znoszone i duże, jak męskie kamasze, w ręku ogromna laska zagięta, z psią głową na zakończeniu. Twarz czerwoną, czerstwa, roześmiana, w małych siwych oczach błyskała ciekawość.
— Kiedyż twój ślub?
— Nie wiem, ciociu. Tymczasem nie mówmy o tem.
— Masz tobie! Gdzie mieszkasz?
— We Francuskim hotelu. Miałem jechać do Sęcin.
— Mówisz, jakby o Paryżu. Cóż to za Sęciny?
— Majątek kolegi mego, Kmietowicza, pod Stryjem.
— Cóż za pomysł! Kto jeździ do Stryja! Czy nie lepiej do wuja? — zgorszył się hrabia. — Cóż cię do tych stryjowskich Sęcin pędziło z Warszawy?
— Chimera!
— Oto to! Lubię, War, gdy jesteś szczery — rzekła hrabina. — Wolę, żeby chimera nosiła cię znowu po całym świecie, niż żebyś popchnięty przez nią wdepnął...
— Oktawciu, nie. kończ, on tego nie lubi słuchać.
— No, to może już otrząsnąłeś się z nieszczęsnych zamysłów?
— Powtarzam: nie mówmy o tem.
— Przeczuwam wiktorję naszych tradycji i instynktu naszej rasy. Daj rękę, War.
— Trochę, wuju, przedwcześnie.
— Kwaśny masz uśmiech. W każdym razie przemawia już w tobie Zebrzydowski, to już bardzo wiele!
— W obecnej chwili przemawia do mnie tylko Kraków. Przebywam często na Wawelu, gdzie mi tak dobrze.
— A czy nie pokazał ci się czasem duch Mikołaja Zebrzydowskiego, rokoszanina? albo Zygmunta III-go? Może cię ostrzegli, że wszelkie rokosze kończą się zawsze Guzowem, vel guzem. Twój rokosz przeciw tradycjom polskim i rodowym miałby ten sam finish. Twoje projekty małżeńskie to także guz. Żadne kompromisy praktyczne, żadne tolerancje światowe nie ułaskawiłyby ciebie w twojej własnej duszy. Dixi! Chodźmy, bo patrz: ciotka grzmi naprzód aż się planty chwieją w posadach. Ma dziś, uważasz, cercle polityczny, ale że same niewiasty, zatem bezpieczny, ma zebranie społeczne i jeszcze tam jakieś posiedzenie nadzwyczajne. Kobieta dostała paroksyzmu społecznego, bo nerw już dawno pękł od napięcia. Szczęście, że nie mamy dzieci, bo na lazzaronów by powyrastały. Mohyński lazzaronem! wyobraź sobie! No, ale, War, jesteśmy sami, powiedz prawdę. Puściłeś w trąbę, czy ciebie puszczono? bo wiesz, że masz minę.
— Żadna z tych ewentualności nie zaszła. Jestem zaręczony bez zmian.
— A, do licha! No i dano ci urlop do tych Sęcin, czy Stryjów?
— Poróżniłem się z papą...
— O... o... fe! Rozumiem. Dałeś nura, czy zrobibiłeś tylko giest? Któż kogo będzie przepraszał? Że nie ty, jestem pewny.
— Myślę właśnie wracać i raz nareszcie skończyć tę aferę.
— Aa! Aferą nazywasz? To już, tego owego, dobry znak!
— Wuj mnie łapie za słowa!
— Już nie będę. Idźmy na śniadanie.
Szli w milczeniu. Hrabia Mohyński zerkał ukosem na Wara.
— A wiesz, zrobisz tu jeszcze komuś niespodziankę, jest w Krakowie twoja matka. Mieszka u nas. Skarżyła się wielce na ciebie, że jej nie odwiedzasz podobno, czy też bardzo rzadko.
War milczał.
— Czy nie przedstawiałeś matce narzeczonej?
— Nie.
— Dlaczego?
— Zastrzeżone miałem wyraźnie.
— Przez kogo?
— Przez mamę.
— To dziwne, bo mama się i na to skarżyła.
— Mama posiada wogóle krótką pamięć. Mamie za leżało na tem głównie, żeby Róża nie zobaczyła skromnego mieszkania na Wilczej. Gdyby mama miała dawne apartamenta, pewno wtedy ta sama sprawa wzięłaby zupełnie inny obrót.
— Jednakże trzeba przyznać, że nie odrodziliście się od siebie, bo i ty „dawniejszy“, nie miałbyś za narzeczoną panny Krongold.
Gdy znaleźli się w mieszkaniu Mohyńskich, Zebrzydowski, nabrał humoru. Mieszkanie i ciotka „Kalendarz“ przypomniały mu dawne czasy, dawne morały i dawrne warunki życia. Pani Zebrzydowska była kapryśna, dogadywała synowi, ale on to brał lekko, nie przejmując się. Interesowała go bardziej ciotka, która zdążyła mu już przypomnieć dawne i obecne jego wady. Tyradę zaś swoją zakończyła słowami:
— Ale pomimo wszystko, co się tam da o tobie powiedzieć, trzeba ciebie lubić, jesteś bardzo miły chłopiec!
— Ciociu, a ile ja naprawdę mam lat?
— Trzydzieści pięć skończonych. Najwyższy czas, że byś się ustatkował.
— War ma dwadzieścia dziewięć, n‘oubliez pas, s‘il vous plait — zaprzeczyła kwaśno pani Zebrzydowska.
— Stwierdzam najuroczyściej, że War ma trzydzieści i dwa lata — dodał hrabia z powagą.
— Ty tam dużo wiesz! Tobie się także często wydaje że masz dwadzieścia lat! — ofuknęła męża hrabina.
— Pardon, nie wmawiaj we mnie defektów kobiecych.
— Ależ, wuju, to wielka pochwała dla wuja! Czegóż się obrażać? — wtrącił War żartobliwie.
— Nie cierpię odmładzania się, a zwłaszcza mężczyzn, bo to pierwszy krok do idjotyzmu — wołała zaperzona hrabina. — Objaw taki u mężczyzn dowodzi, rozmiękczenia mózgu, jeżeli nie hermafrodytyzmu.
— Ojoj! Horrendum! — zatykał uszy hrabia August.
— Przy cioteczce, wątpię, czy kto odważy się odmłodzić — śmiał się War.
— No, ale za jej przykładem nikt nie pójdzie, za to ręczę — odrzekł hrabia. — Przecie Oktawcia ma co tydzień o kilka lat więcej, żeby tak policzyć, to już tam z górą setka! Niema, uważasz, takich czasów, którychby ciotka nie pamiętała. Jakżeby naprzykład dzisiejsze kobiety...
— Dzisiejsze kobiety? — krzyknęła hrabina. — Przepowiadam wam, że za kilka lat nie będzie ani jednej kobiety urodzonej wogóle przed wojną, wszystkie już będą powojenne, a o wojnie europejskiej będą słuchały taksamo, jak o wyprawie Napoleona do Moskwy. Gdyby nie te twoje narwane projekty, War, mógłbyś ożenić się bardzo dobrze. Mam dla ciebie partję jedyną.
— Oho, pewnie jaka odwieczna panna, albo archaiczna wdowa, której ciocia powierzyłaby moje szaławilstwo w opiekę. Albo jej posag oddałaby w moje ręce z koniecznym dodatkiem samej narzeczonej, co najmniej z epoki jurajskiej. Czy tak?
— Ależ War, nie doceniasz zalet dzisiejszych, choćby najstarszych epuzerek, które con amore grają rolę podlotków z dobrą miną i naiwną wiarą, że się je bierze na serjo — wtrącił Mohyński.
— Owszem, wuju, znam takie stare podloty, ale się na nie nie wezmę, nawet przez miłość dla cioci Oktawy.
— Bądz spokojny, ta, którą tobie w myśli przeznaczałam, może rywalizować z wiosną, a choćby i postarzała, koczkodanem nigdy nie zostanie. Za dobrze ma w głowie.
— Pewnie studentka — podchwycił hrabia, podnosząc do góry wskazujący palec.
— Jesteś, Guciu, domyślny. Studentka, z tych, które studjują naprawdę i poważnie naukę, nie zatracając przytem swojej kobiecości i nie pozując na mężczyzn. Kasia Zahojska pracuje na politechnice rzetelnie i wytrwale, dąży do swego celu, którym nie jest zdobycie męża, lecz otrzymanie dyplomu. Nie boczy się od mężczyzn, ale i nie leci na łatwe flirty. Czarem swoim zjednywa ludzi i nie udaje sawantki. Taką dla ciebie wymarzyłam za żonę.
— Szkoda tylko, że Kasia Zahojska nie myśli jeszcze o mężu, a War Zebrzydowski o Kasi Zahojskiej — rzekł sentencjonalnie hrabia.
— A nadewszystko szkoda — dodał War — że owa Kasia nie chciałaby napewno takiego jak ja szałaputy, wykolejeńca.
— To mi się podoba — zawołał hrabia, klasnąwszy w ręce. — Trzeba mieć w sobie prawdziwą rasę, żeby tak powiedzieć.
— Widzę, że jeszcze nie jesteś zarażony dzisiejszą epidemją powojenną — rzekła pani Oktawja.
— Jakaż to epidemja?
— Przeciążenie fijołkami, mój drogi. Bardzo poetyczne przeciążenie, prawda? Jest to choroba mózgu. Fijołki różne zapuszczają swe korzenie w słoje mózgowe zarażonych, poczem rozrastają się w potężne fijoły, które w różne zbaczają kierunki. Rezultaty tej epidemji widzi się teraz zbyt często. Właściwością tej choroby jest wyolbrzymianie wszystkiego, co się tyczy siebie, a zmniejszanie tego samego u innych. Stąd mamy genjuszów we własnem przekonaniu, całe mnóstwo, fikcyjnych wielkości, pod każdym względem, jeszcze więcej, piękności we własnem mniemaniu, to u kobiet. Każdy teraz sam się koronuje i obraża się nadzwyczajnie, gdy kto w jego koronę śmie wątpić. Ale sam z satysfakcją zdziera taką samą koronę z głowy bliźniego, bo to także jeden z symptomatów tej choroby, niestety bardzo zakaźnej. Bakcyl jej połyka się łatwo i w krótkich abcugach fijoł gotowy! Najczęściej rozwija się on w kierunku zarozumiałości i świetnego pojęcia o sobie, tak u mężczyzn jak i u kobiet.
— Ach — zawołał hrabia z rezygnacją — i ja go w sobie hoduję i u ciebie, Oktawciu, dobrze szukając, znajdzie się.
— Nie przeczę, tylko mój jest inny.
— Twój zboczył na społeczność i jeszcze tam na coś. Mój nie miał poprostu, nieborak, pola do rozwoju. Przycięli mu rogi, zdjęli dziewięć pałek z korony, w której się urodził, więc usycha. Cóż robić! Przynajmniej rozmaitość w życiu jest. Ten zaś epidemiczny fijołek u Wara zbacza w kierunku Krongoldów. Co zaś do Kasi Zahojskiej, to Oktawcia imponuje mi pomysłowością, bo to istotnie kapitalna dziewczyna!
— Czy ona pochodzi z Kromiłowa? — spytała kwaśno pani Beata.
— Kromiłów należy do nich. Ale ona nie chce być panną na wydaniu i wzięła się do pracy samodzielnej. Zahojscy wzruszają ramionami, ale Kasia ho, ho, Kasia jest wytrwała. Studjuje architekturę i jestem pewna, że będzie inżynierem solidnym. To kobieta!
— Może miłość i małżeństwo będzie pojmowała także architektonicznie? — spytał War.
— No, że pewne niedobory w głowie męża odrazu spostrzeże, to fakt — zaśmiał się hrabia.
— Wolę tedy nie być kompromitowany w oczach własnej żony.
— Czy byłeś dawno, War, w Pochlebach.
— Od jesieni nie byłem tam wcale.
— Wiesz, jak to nazwać takie niedbalstwo?
— Wiem, ciociu, niestety, ale nie mam sił jechać tam i uprzytomnić sobie po raz miljonowy, że to nie Hłowatyn.
— To zdaje się twoja własna kieszeń uprzytamnia ci codzień, ale gdybyś pracował, gdybyś na jękach nie spędzał czasu, lecz pomyślał o tem, że nowa epoka wymaga nowych warunków życia, wtedy napewno wszystko byłoby inaczej i nie wprowadzałbyś do rodziny panny Krongold.
— To także nowy element ciociu. Stosuję się właśnie do epoki.
— Nikt z nas nie umie się jeszcze do niej przystosować! a tymczasem ona idzie ku nam coraz bezwzględniej i musimy mieć odwagę, by spojrzeć jej prosto w oblicze, nieulęknionym wzrokiem. Trzeba się wziąć do pracy, zakasać rękawy i rzetelnie pracować, a wtedy ta nowa epoka nas nie przestraszy.
— Fi donc! zakasać rękawy, to okropne! — jęknęła pani Zebrzydowska.
— A tak! — wołała Mohyńska zaperzona — zakasać rękawy w znaczeniu wyrzeczenia się dawnych mrzonek. Ten, kto się do dzisiejszych warunków życia przystosuje i dzieci wychowa w tym duchu, ten będzie żył. Ale ten, kto cały czas marnuje na oglądanie manicure, na wzdychanie i próżne żale, ten w końcu nie będzie miał o co zaczepić uróżowanych paznokci i zginie! Znam takich gogusiów, wychowanych na jaśnie paniczów, bez żadnych do tego praw, socjalno-społecznych, ani rodowych i bez gwarancji, że zostaną na całe życie jaśnie panami. Teraz, po wojnie, zdarza się to nader często. Niechby byli inteligentami dużej miary, wybitnymi ludźmi, lecz bez niemądrych pretensji, bo wtedy stają się zabawnymi półgłówkami i rozparzeńcami.
— Zwłaszcza jest to zabawnem w państwie, którego ustrój socjalny dąży do czego innego. Ale to i smutne zarazem — rzekł Mohyński.
— Ja zginę napewno, pomimo, że miałem wszelkie prawa i gwarancje, wynikające z mego stanowiska społecznego i rodowego, i pomimo, że nie różuję sobie paznokci. Ale zakasać rękawów do pracy nie potrafię również — rzekł War. — Chcę życia, nie zaś mitręgi i usta wicznego liczenia się ze wszystkiem.
Hrabina Oktawja zwróciła się do pani Beaty.
— Widzisz, jakiego masz nieodrodnego synka? Ale skończyło się używanie życia, w znaczeniu próżniactwa, trzeba je teraz używać pod znakiem pracy. Samo urąganie na czasy dzisiejsze nie wpłynie na zmianę naszej sytuacji, przeciwnie pogorszy ją, a nas ośmieszy. Starajmy się, by nas w społeczeństwie brano poważnie. Na cały ustrój obecnej Polski nie można tylko sarkać i na wszystko patrzeć pod własnym kątem widzenia.
Zaległa cisza. Hrabina sapała z oburzenia, szyjąc coś zamaszyście. Pani Beata siedziała wtulona w róg kanapki, bezradna, wzbudzająca współczucie samym wyglądem osoby, z której została tylko estetyczna powłoka, lecz w której jedyny blask złota i próżności zgasł i spopielał. Hrabia August, z rękoma na piersiach, zapatrzył się gdzieś daleko przed siebie, jakby wywołując dawne wizje i dziwiąc się, że one jednak zbladły nieco. I dziwił się, że nie pozostawiły one w jego duszy tego piękna, któreby teraz rozjaśniało go i dodawało mu mocy. Została po przeszłości jakaś pustka i żal niewiedzieć do kogo skierowany, że całe życie nie pozostawiło po sobie nic więcej nad tę wizję błyszczącą, która rozwiewa się, bo żadnej nie zawiera w sobie treści.
— Ach tak — westchnął — skończyło się wszystko dla nas starych. Nawet i wspomnienia jakieś jałowe, tego owego!... Ale młodzi, tacy jak ty, War, powinniście istotnie budować jakieś, uważasz, gmachy, któreby nie były pałacami na lodzie, ale gmachami niezwalczonymi przez żaden kataklizm wojny, czy starości. Oktawcia ma rację! Nasza przeszłość to nasz pomnik. Ale gdy nie zostaje po nas nic, jeno gruzy, lotny piach jedynie, wtedy, wiesz, tak jakoś głupio w duszy, że człowiek przyzwyczajony do tego, iż zawsze na kogoś zwala swoje czyny, zwala je teraz na Boga, za to, że żyje się tylko raz, niestety.
War ocknął się z zadumy.
— To jednak wuj jest żywotny, bo mnie już dzisiejsze życie cięży i dokucza... i gdyby miało być takie do końca, nie wytrwałbym. A co tam po mnie zostanie?! Nie może zostać pomnik, gdy jest już ruina!
— Oto macie! — krzyknęła hrabina. — Tak mówi młody człowiek, do którego życie uśmiecha się i wyciąga ramiona i do czynu wzywa. Zamiast iść za jego głosem, on stworzył sobie błędny ogień i myśli, że ujarzmił wielki los, który jest niczem więcej, jak tylko złotym bałwanem.
— Ciociu, możeby trochę mniej silnie.
— Powiedziałabym ci jeszcze dosadniej, ale nie warto.
— Co ja mam naprawdę robić, ciociu, ze swoją osobą. Rąk zakasywać nie umiem, więc co?
— Jeśli nie chcesz gospodarować, mógłbyś się zająć jakimś czynem społecznym. Tak wiele otwiera się teraz placówek w tej dziedzinie. Masz wykształcenie, inteligencję i gdybyś chciał, mógłbyś się stać pożytecznym. Marzyłeś dawniej o karjerze dyplomatycznej. Czemuż teraz nie wprowadzasz w czyn choćby tych marzeń?
— Niemam pieniędzy!
— Zawsze ta sama śpiewka! Na staranie się o Krongoldównę pieniądze jednakże były. Jesteś znudzony i rozkapryszony jak histeryczka. Sam nie wiesz, czego chcesz i do czego zmierzasz.
— Cioteczko, pozwól mi na ten jedyny zbytek jaki mi pozostał po wszystkich moich dawnych swobodach.
— Dawniej byłeś innym i sam wiesz o tem. Pomimo wszystkich twoich szaleństw, miałeś energję, a często bardzo dobre pomysły, byłeś czynny i żywotny.
— Bo miałem pieniądze.
— Et! daj pokój. Zawsze mówię to samo, że ty, War, dawno powinieneś być żonatym i mieć dzieci. Możebyś wtedy poważniej myślał — rzekła hrabina.
— Właśnie, w myśl życzeń cioteczki żenię się z panną Różą.
— Nie widzę jej w twojej perspektywie! Gdyby ta panna potrafiła istotnie zatrzymać cię przy sobie i ustatkować, zyskałaby nawet mój szacunek. Ileż ta twoja Rebeka ma lat?
War wybuchnął śmiechem, zawtórował mu hrabia serdecznie.
— Że też ciocia choć raz mnie się o to pyta? Uszom nie wierzę!
— Zdarzyło się to po raz pierwszy od czasu, jak z sobą żyjemy, to znaczy mniej więcej od zburzenia Troi! — wołał Mohyński.
— A jeśli powiem, że Róża ma dwadzieścia trzy, czy ciocia uwierzy?
— Dajcie mi spokój, śmiejcie się dalej!
Pani Zebrzydowska zaczęła wypytywać syna o posag Krongoldówny. War umyślnie przejaskrawiał bogactwa narzeczonej, a uśmiechał się przytem do wuja porozumiewawczo. Oni obaj i pani Oktawja zauważyli łatwo, że pani Zebrzydowska łagodnieje pod wpływem opowiadania syna i że ją małżeństwo jego nie przeraża. Hrabina rzucała się na to oburzona, hrabia August po swojemu pokpiwał, ale pani Beata zaczęła już robić projekty. Więc: pojadą razem zagranicę, ach tak dawno już nie przestąpiła progu tego więzienia, w jakiem zmuszona jest żyć od czasu wybuchu wojny. Ostatecznie rzecz prosta, że War mógłby się ożenić lepiej, ale, mon Dieu, czasy się zmieniły tak niepojęcie, że stosownie do nich on robi jeszcze karjerę, przynajmniej finansowo. O ile zaś panna Róża jest piękna, tedy War będzie miał i to zadowolenie. Co zaś do reprezentacji rodu, to ona zawsze służy swoją osobą jako matka w domu młodego małżeństwa, Dzieją się różne skandale na dworach europejskich; arcyksiążęta żenili się z aktorkami nawet, a wszakże Krongoldówna ma majątek ogromny, co już znaczy bardzo wiele i co jej daje prerogatywy zupełne do należenia do towarzystwa...
Pani Beata żywo zainteresowana się tem, gdzie zamieszkają, jak urządzą mieszkanie, jaki panna Róża ma gust i czy jest łatwa w obejściu, czy nakłoni się do stylu pani Beaty, bo ona zrobi wszystko, aby synową przygotować godnie do noszenia nazwiska Zebrzydowskich itd. Pytała syna, jak się jego narzeczona ubiera i gdzie, jakie ma klejnoty i zgorszyła się wielce, gdy War nie okazał w tym zakresie ani pamięci, ani zaciekawienia.
— Wiem, że ubiera się ładnie, ale jak, co i gdzie... — machnął ręką już znudzony.
Pani Oktawja zaś szepnęła do niego zupełnie serjo:
— Dlaczego zmniejszyła się tak bardzo renta matki?
War spojrzał zdziwiony.
— No, bo przecie to musi być wpływem głównym zapału Beaty do bogactwa Krongoldów.
War uczuł zgnębienie, a hrabia westchnął głośno i rzekł:
— Wiecie co? Mam już wrażenie, że złoto Krongoldów wyłazi ze mnie wszystkiemi porami. Tego... owego! Szkoda, że nie jestem alchemikiem, miałbym przynajmniej cudne sny. Zejdźmy z piramidy tych wspaniałości na nasz swojski teren. Czy wiesz, War, coś o Pobogach? Coraz głośniej mówią, że on zginął. To fakt, że Romana dotąd niema.
— Czy to możliwe? Jednak o tem zadużo mówią. Już słyszałem to samo od pana Krongolda.
— Tak? A no, to zaczyna w takim razie mieć pozory prawdy, bo żydzi mają znakomitą „pantoflową“ pocztę. Oni zawsze wszystko wiedzą i najwcześniej — mówił hrabia, zauważywszy z przyjemnością gniewny błysk na twarzy Wara. — To mnie zaczyna już niepokoić. Biedna pani Teresa, o ile wieść się sprawdzi.
War drgnął i po chwili namysłu rzekł z płomieniem w oczach:
— Jadę dziś w nocy do Uchań.
Spojrzeli zdziwieni.
— Skądże ten projekt rapide?
— Miałem zamiar jeszcze w Warszawie. Coś mię tam poprostu niesie. Pojadę stanowczo!
— Via Warszawa, gdzie narzeczona.
— Ona mię nie zatrzyma, gdy ja nie zechcę. Zresztą teraz umówimy termin ślubu, który odbędzie się za granicą.
— Gdzie? Gdzie? — ożywiła się pani Beata. — Może najlepiej w Paryżu albo w Rzymie?
— Przypuszczam, że mama na tym ślubie nie będzie, gdyż ślub weźmiemy cywilny.
— Cooo? — rozległy się wszystkie trzy głosy, każdy w innym tonie zdumienia.
— War?
— War, oszalałeś? Quelle horreur!
— War, to za gruby żart — rzekł surowo hrabia August.
Zebrzydowski spojrzał na nich roziskrzonym wzrokiem i rzekł sucho:
— Dlatego mówiłem, że mama, a zapewne i wujostwo na ślubie moim nie będą.
Podszedł do telefonu i połączył się z hotelem Francuskim. Usłyszeli, jak kamerdynerowi swemu polecił zamówić sleeping na nocny express do Warszawy. Po chwili położył słuchawkę.
— Pawcio melduje, że nadeszły do mnie listy. Zatem dowidzenia.
— List od niej?
— Tak, od mojej narzeczonej. Już wie, gdzie jestem! To spryt papuńcia! Ho, ho!
Był widocznie podrażniony.
— War, spodziewam się, że przyjdziesz do nas na kolację — rzekła hrabina.
— Tak, przyjdę się pożegnać.
— Już przed... tym... ślubem? War! — jęknęła pani Beata.
— Mówiłem, że jadę do Uchań — rzekł z naciskiem i wyszedł.
— On teraz gotów w Teresie Pobożynie odnowić swe dawne ideały, licząc na to, że Roman...
— Nie wiedziałam, Beti, żeś taka przewidująca. — sarknęła Mohyńska. — Tylko, że w Pobożynie trafi na mur, o który rozwali sobie znowu szaloną głowę. Ona za bardzo kocha męża. Należeli do wyjątkowych małżeństw.
Hrabia August siedział zamyślony. Milczenie jego w końcu zdenerwowało żonę.
— Guciu, cóż to wiersze układasz, czy nad Warem ubolewasz?
— Myślę, że gdyby istotnie Roman, nieszczęsny, tego ten... i gdyby War naprawdę... z Terenią, tedy warto żyć na świecie tylko takim, jak on szaławiłom. Cóż to za kobieta! Prawdziwa jak ją nazywają — Thérèse enchanteresse.
— Nazwał ją tak sam Pobóg — wycedziła pani Beata kwaśno.
— To jeszcze ciekawsze, że taki superlativ męża przyjęto ogólnie. Nazywano ją także — królewną uroku — i słusznie. Ale War znowu się na niej sparzy. Ho, ho! tego owego.
Hrabia zamachał ręką w powietrzu, a mina jego wyrażała, że jest dobrze poinformowany.





Sobotni dzień majowy kończył się, robotnicy schodzili z pola. Na drodze polnej, wiodącej do folwarku stłoczyły się dziewczęta, wesoło rozchichotane. Podśpiewywały z radości, że po całodziennej pracy wracają do domów na wieczerzę i zasłużony odpoczynek. Cieszyły się majem, sobotą i nadzieją niedzielnej swobody i wieczorem dzisiejszym i zapowiedzią „muzyki“ czyli wieczorynki. Rozlegały się głośne wybuchy śmiechów, żartobliwe docinki z chłopcami. Środkiem drogi fornale prowadzili zmęczone konie przy bronach i kultywatorach, od uprawy pól na okopowe. Dziewczęta rzucały na młodszych żółtemi kwiatami mlecza, szczerząc zęby w szerokich uśmiechach. Padały gęsto dowcipy pieprzne, często aż wiercące w uszach. Jerzy Strzełecki przejechał koło robotników tęgim kłusem. Dziewczęta rozbiegły się przed nim z piskiem; uśmiechnął się do nich i popędził w stronę folwarku Zdołczyce.

Jerzy gospodarował z zamiłowaniem. Doskonała ziemia, gospodarstwo duże. zamożne, dogadzało mu i budziło w nim zapał do pracy. Po nowosiółeckich łanach trochę mu było tu za ciasno, przytem praca na roli wzmagała tęsknotę do rodzinnej gleby, ale Strzełecki umiał się opanować. Nie poddawał się niczemu, co mogło w nim nie tylko zachwiać, bo o tem nie było mowy, ale choćby chwilowo osłabić energję. Rolnictwo było jego żywiołem, praca celem ukochanym. Pracą pragnął osiągnąć z czasem stanowisko niezależne. Marzenia te opromieniała szczera i głęboka miłość dla Dady. Każde wspomnienie narzeczonej, rzucało blask w oczy Jerzego. Czuł, że w tej kobiecie zawarł życie, że w niej zamknięta jest tajemnica jego przyszłego bytu. Nadzieja szczęścia z nią miała w sobie tyle czaru, że Jerzy pod wpływem tych uczuć zapominał niejako o przeszłości, a myśl o Nowosiółkach, jednoczyła się w nim najczęściej z żalem, że Dady nie może widzieć tam swoją żoną, że ona nie uświęci sobą jego domu. Ale wierzył, że ona przystosuje się do jego obecnego życia i do dzisiejszej skromnej egzystencji. Tylko nie w Zdołczycach.
Strzełecki spostrzegł już po parotygodniowej obecności na swojej posadzie, że przywozić tu żony nie podobna. I co dzień bardziej się o tem przekonywał. Rodzina Bójskich nie wzbudzała w nim przekonania i w takie środowisko wprowadzać Dady nie chciał. Ponieważ jednak ślub ich miał być dopiero za rok, na wyraźne i niezłomne żądanie Turowej, czemu się Strzełecki nie mógł sprzeciwić, przeto postanowił pracować w Zdołczycach do roku, a przez ten czas poszukać innej, lepszej posady. Tymczasem gospodarował sumiennie z energją i zapałem, bo inaczej nie umiał. Do narzeczonej tęsknił, lecz był o nią spokojny; została w Uchaniach, zatrzymana stanowczo przez panią Teresę w roli nauczycielki Celusia, Prócz tego Dada postanowiła zająć się ochronką Uchańską, która przez wojnę była zdewastowaną, a pani Teresa miała za dużo pracy, by się temu poświęcać.
Listy od narzeczonej pełne pogody, odzwierciadlające szczęśliwy nastrój młodej kobiety, były dla Jerzego osłodą jego pracy w Zdołczycach. Chociaż rozrywek tu nie brakowało. Bójscy prowadzili życie wesołe, lekkie i wciągali w nie Strzełeckiego, często pomimo chęci z jego strony.
Jerzy zsiadał właśnie z konia, przed stajniami, gdy podszedł do niego elegancki chłopak, praktykant rolniczy. Szpicrutą trzepał się po butach i spytał z uśmiechem:
— Gdzie pan był? na koniu ani śladu dalszej drogi. Już to pan jeździ artystycznie. Ja przejadę dwa kilometry po gładkim trakcie i koń w mydle.
Strzelecki uśmiechnął się.
— Niema pan treningu, cała rzecz.
— Właśnie, ale dziś pan chyba daleko jeździł?
— Dlaczego? Objechałem folwarki tak samo jak codziennie.
— No to pan się chyba w czapkę niewidkę ubrał, bo pani Bójska do szczętu zamęczyła Trystana, pędzając się za panem po polach i zagajnikach. Wróciła zła okrutnie. Na mnie napadła.
Strzelecki zmarszczył brwi.
— Za cóż na pana?
— A czy ja wiem? Pewno dla tego, że się pierwszy nadarzyłem. Będzie się pan miał z pyszna, taka zła!
— Nic mię to nie obchodzi. Mam dziś wypłatę czeladzi, idę do siebie i tam będę jadł kolację.
— Aha, pewno! tylko, że goście przyjechali.
— Znowu? Skaranie z tymi gośćmi!
— Ba! ale pan nie wie, kto przyjechał.
— Naprzykład? może ten obiecywany ciągle minister?
— Gdzież tam! Przyjechali państwo Zachłańscy.
— Kto taki?
— Zachłańscy z Pławic, dalsi sąsiedzi Zdołczyc. Ona z domu Słucka, pani Justa. Przecie pan ją zna.
— Owszem znam. Wesoła osoba?
Praktykant uśmiechnął się dowcipnie.
— Ona się strasznie ucieszyła, jak się dowiedziała, że pan tu jest, tylko dała do zrozumienia nam wszystkim, że pana to spotkanie pewno zmiesza.
Strzelecki wybuchnął śmiechem.
— Dlaczego?
— No, bo przecie pan był jej konkurentem.
— Ja?! Co pan komponuje, panie Adamie?
— Doprawdy, że ona sama tak mówiła, że pan jakoby na kresach kochał się w niej na zabój, że panu dała dwa kosze i że pan straszliwie rozpaczał.
— Zwarjowała baba! Niech mi pan nie opowiada takich bzdur!
— Pan nie zna pani Justy? Przecie w jej mniemaniu wszyscy się w niej kochają. Mówiła raz zupełnie otwarcie, że gdyby była cokolwiek ładniejsza, rozumie pan? toby za nią szalał cały świat. Sam słyszałem, jak to mówiła. Wtedy już podobno wszystkich mężczyzn miałaby u nóg. Co? Ha!
— No i nikt nie śmiał się?
— Wszyscy ryczeliśmy!
— Ale jej w oczy, pewno potakiwaliście. Co?... Oto łgarstwo. To właśnie psuje naiwne i zarozumiałe kobiety.
— No, ale na takie jej dictum, jakże inaczej można reagować? Przecie pan wie, że szczerym w takich razach nie można być. Najpierw by się śmiertelnie obraziła, a w rezultacie nie uwierzyłaby. Mieliśmy tylko trochę głupie miny. Nawet Konopski miał minę nie zupełnie pewną.
— Któż to taki?
— Djabli go wiedzą, ale jest attache pani Justy, taki wie pan? hm... stale mieszka w Pławicach.
— Rozumiem!
— On także jutro przyjeżdża do nas. To, uważa pan, prawa ręka Zachłańskiego we... wszystkiem.
— A Zachłański nie ma lewej ręki, żeby mu dać w pysk?
— Eee, widzę, że pan naprawdę nie zna dobrze pani Justy! Jak pan ją teraz zobaczy i jej męża także, to pan wszystko zrozumie dokładnie. Poco mam pana objaśniać. Zachłański to spokojny sobie człowieczek i dla świętego spokoju nawet na rogi własne patrzy przez palce.
— Hm! No dobrze. Ale kiedyż nareszcie odbędzie się zebranie organizacyjne kółka rolniczego? Pan Bójski ciągle mi to obiecuje i zawsze kończy się wszystko na majówkach, tańcach, kartach i flircie. Czas byłoby zorganizować się przed żniwami. Zapowiadają się strajki, więc musimy zespolić się i mieć jakąś własną decyzję. Przyjęto mój projekt jednogłośnie, a teraz ciągle się zwleka.
— Oho ho! Nie tak to będzie łatwo! Teraz po wojnie rozprzęgli się ludziska. Czyż im się chce jakiego czynu społecznego, a zwłaszcza tu w Zdołczycach?
— Takich Zdołczyc na szczęście mamy nie za wiele. Inne dwory mogą wziąć kierunek w rękę. Pewno, że pana Bójskiego prezesem nie zrobimy.
— Bo wtedy prezes schowałby się za plecy prezesowej, a stowarzyszonym w to graj! Tu, panie Jerzy, są wyjątkowe warunki. Każda inicjatywa społeczna skończy się zawsze pijatyką, każdy projekt kartami. Jestem tu parę lat i znam stosunki. W dodatku, gdyby ich pan nawet zorganizował, to przy pierwszej kwestji każdy z tutejszych ziemian będzie opozycją, aż się rozlecą z szeregu i każdy na swoją rękę zacznie działać.
— W kierunku najpraktyczniejszym dla własnej kieszeni?
— A no, oczywiście. Każdy maca się za kieszeń i bada skrupulatnie, czy aby pęcznieje.
— Mówi pan pod kątem patrzenia na rzeczy w Zdołczycach.
— Zobaczymy, czy pan tu zdoła rozpalić jakiś już nie stos, ale choćby trwały ogieniek społecznych czynów? Będzie się to tak nazywało oczywiście, ale tylko de nomine. W rezultacie będą czcze gadania, sprzeczki, ale za to pełne stoły, stoliki zielone, obsadzone solidnie i soczyste zabawy.
— Pesymizm, panie Adasiu, czy niechęć?
— Doświadczenie i praktyka! Ja tu wogóle mam praktykę bardzo rozległą.
— Zauważyłem! Idę wypłacać, ludzie się już przy oficynie zbierają.
— Ja panu pomogę, będzie prędzej. Pani Bójska zapowiedziała mi, że jak pan tylko przyjedzie, żeby koniecznie przyszedł na kolację.
— Och, rzetelnie na to nie mam ochoty!
Zaczęła się wypłata i przeciągnęła długo. Przez ten czas lokaj kilkakrotnie wpadał do oficyny, po obu panów. Lecz widząc rządcę zajętego wypłatą, nie śmiał mu przeszkadzać. Robił rozpaczliwe miny do praktykanta poza plecami czeladzi i coś tam szeptał do jednej z dziewczyn. Wreszcie Strzelecki skończył rachunki, zamknął księgi. Pan Adam rzekł nagląco, pomimo obecności ekonoma:
— Panie Jerzy, dalibóg nie można dłużej. Tu już nawet kucharz przybiegał i pokojówka.
Jerzy niewzruszony kończył jakąś dyspozycję ekonomowi. Gdy ten opuścił kancelarję, Jerzy poszedł do swego pokoju. Adam podążył za nim. Strzełecki przeciągnął się, rozkładając szeroko ramiona i rzekł niechętnie:
— Och, panie Adasiu, do djabła z tą kolacją! Spać mi się chce.
— Nie wierzę! W taki wieczór majowy? — mówił praktykant wychylony do ogrodu przez otwarte okno. — Słyszy pan, jak słowiki wycinają kuranty? Żaby tak się drą, jakby je chciały przekrzyczeć. Niech się pan ubiera prędko, ja robię to samo. Dziś będzie feta nie byle jaka! Zapowiedziałem, że za dwadzieścia minut przyjdziemy.
— Bardzo pan pośpieszny, panie Adasiu, albo głodny. Co prawda i ja jestem głodny. Uch, spać, to przedewszystkiem!
— A poco pan wstaje przed świtem? Pan ma żelazne zdrowie.
— Zdrowie musi się nakłaniać do obowiązku, drogi panie.
— Eh, obowiązek, to ciężkie słowo — jęknął młodzieniec. — Ja mam wyrzuty sumienia, że sypiam do szóstej z pańskiej łaski. Ale rozkaz to rozkaz! Ja byłem żołnierzem w piechocie, a pan porucznikiem w kawalerji.
— Przyjdą żniwa, to i panu nie daruję. Tymczasem niech pan wypoczywa, żeby nabrać sił, bo chuchraczek z pana.
— Wie pan, psiakrew, dziś muzyka na ośmiorakach. Wolałbym pójść tam, niż na tę kolację. Widział pan Paulkę? Och, co za dziewucha! Ale prawda, że pan... że panu co innego w głowie. Gdybym był na pana miejscu, ba, ba! tobym także na żadną nie patrzał. Ale ja samotny chuchraczek, mizeraczek... Cóż mnie pozostało!
Praktykant mówił bez ustanku, a tymczasem Strzełecki ubrał się. Jednocześnie zapukano do drzwi.
— Jaśnie pani dziedziczka prosi panów do stołu — odezwał się głos za drzwiami.
— Jaśnie — trzaśnie, mospanie — zostanie! — sentencjonalnie i powoli wycedził pan Adam. — Idziemy — rzekł Strzełecki. — Wyszło na to, że teraz ja pana będę naglił. Ależ z pana maruda.
— Panie poruczniku, melduję pokornie, że nie mamy się czego śpieszyć. Jedynie my dwaj reprezentujemy dziś młodzież we dworze. Żonaci nic nie znaczą, to już manekiny, a zresztą jeden bawół, a drugi szczypawka. Nie do flirtu! Oj te słowiki! Lękam się o siebie coraz więcej. Ale cóż tam ja? Pani Bójska na mnie teraz kręci noskiem. Mój czas przeszedł. Pan to dopiero będzie dziś w opałach.
— Ja?
— No, no, niechno nastąpi spacer po kolacji. Znamy się na tem!
W sali stołowej panie siedziały już przy stole. Na widok Strzełeckiego pani Justa Zachłańska zerwała się tak gwałtownie, że omal całej zastawy wraz z obrusem nie ściągnęła za sobą. Z krzykiem wrzaskliwym rzuciła się do Jerzego, jakby go miała uściskać.
— Panie Jerzy! panie Jerzy, czy pan mnie poznaje? czy pan mnie poznaje?
— Ależ owszem, poznaję panią — zdziwił się.
— Ile lat! byłam wtedy ot taka, ot taka malutka! Ach, bardzo byłam młodziutka wtedy.
— Poznaliśmy się z panią na balu publicznym w Warszawie, na kilka lat przed ślubem państwa Pobogów. Zaraz, był to rok...
— Ach, ach, mniejsza o to! Więc mnie pan poznał? Prawda, że podobno nic się nie zmieniłam? bo wszyscy mi to mówią. Nie spodziewałam się pana tu spotkać.
— Justo pozwól panu Jerzemu siąść do stołu, bo czekamy — rzekła niecierpliwie pani Bójska.
— Ach, szalenie się cieszę, że pana widzę! Niech pan siada przy mnie! Dawno pan widział Zebrzydowskiego? Niech pan sobie wyobrazi, że on się podobno miał żenić z żydówką! Radzono mi, żeby go zaprosić do Pławic i że ja mu tylko wyperswaduję to małżeństwo. Tak się uśmiałam, że to coś okropnego! No i naturalnie wybierał się do mnie, ale...
— Nie przyjechał! — podchwycił Strzełecki. — Ha, nie miał czasu, bo się właśnie zaręczał.
— Więc żeni się z tą bankierówną? Ach, to okropne taki śliczny chłopiec!
— Powinszuj Justo panu Jerzemu, bo jest także narzeczony — rzekła Bójska z kwaśną miną.
— Pan?! Z kim, kiedy? Nic mi Kamilko o tem nie mówiłaś.
— Masz niespodziankę!
— Ach tak? no to winszuję panu. Ha, ha! Zaraz ja pewno odgadnę z kim pan zaręczony. Zresztą niewiem! Nie! no, powiedzieć z kim, panie Jerzy?
— Narzeczonej mojej pani nigdy nie znała.
— A o mnie to pani zupełnie już nie pamięta — podchwycił nagle pan Adam, widząc niechęć na twarzy Strzełeckiego.
Justa zwróciła się do praktykanta roztrzepotana. Strzełecki obserwował dyskretnie Zachłańskiego, który miał wygląd chrabąszcza. Żona zagłuszała go tak, że aż malał i nikł prawie.
— Zmizerowane jakieś biedactwo — pomyślał Jerzy i w tej chwili przyłapał na sobie wzrok pani Bójskiej. Patrzyła na niego tak przenikliwie, że to go zastanowiło.
— Czego ona chce?
Bójska, bardzo jasna blondynka, ładna, umalowana, z dużemi podczernionemi oczami, koloru niezapominajek, wpatrywała się w niego z takim wyrazem zachwytu, że Jerzy drgnął. Przesunął wzrok po ciężkiej rubasznej postaci Bójskiego. Ten znowu przypominał słonia tuszą swą i wyrazem dobrodusznych małych oczek siwych, przy ogromnych, jasnych jak konopie wąsach. Gdy Jerzy powtórnie spojrzał na Bójską, spostrzegł w jej źrenicach niemal pokorne błaganie. Rozdrażniło go to. Bójska prześladowała go od początku swojemi względami okazywanemi zbyt jaskrawo. Nie było sposobu skryć się przed nią, ani w polu, ani w lesie, wszędzie trafiła konno, w pogoni za nim. Strzełeckiego gniewało to niesłychanie. Widział często uśmiechy tajemne służby, która musiała to również zauważyć. Wiedział, że te uśmiechy krytykują głównie Bójską, lecz to nie łagodziło jego rozdrażnienia.
Bójski przyzwyczajony do zakusów żony, względem mężczyzn nie zwracał jakoby na to uwagi.
Przez cały czas kolacji głównie słychać było głos Zachłańskiej. Prędko porzuciła rozmowę z Adamem i zwróciła się cała do Jerzego. Kokietowała go zamaszyście, rzucając oczami na wszystkie strony, lecz Jerzy był pierwszym celem pocisków.
Adam przewidział dalszy ciąg wieczoru. Pani Justa natychmiast po powstaniu od stołu wsunęła rękę pod ramię Jerzego, proponując spacer po ogrodzie. Jerzy wymawiał się dość obcesowo, ale go zakrzyczała, więc ustąpił. Bójska wyraźnie zła chodziła z Adamem. Dwaj mężowie wlekli się z tyłu, gaworząc coś nie coś, mętnie i sennie, niby dwie bony kroczące poważnie za zbyt bujnego temperamentu podlotkami, które pragną się w tej chwili, nawet od tolerancyjnych bon wyzwolić. Wkrótce też to nastąpiło. Pani Justa skręciła raptownie w jakąś uliczkę. Znaleźli się ze Strzełeckim sami, w cichym szpalerze, gdzie blaski księżyca przesiewane przez liście tworzyły plamy i plamki jasne, przypominające skórę lamparcią. Niezadługo znalazła się ustronna ławeczka i pani Justa zaczęła się na niej roztkliwiać na temat majowych uroków. Dopomagał jej znakomicie do wytworzenia nastroju Bogu ducha winien słowik, który pomimo, że tylko własne opiewał uczucia, był jednak kusicielem. Strzełecki nie dostroił się do romantycznego usposobienia swej towarzyszki. Odczuwając w niej zbyt gorącą temperaturę, zaczął ją ochładzać rozmową nic z pokusami wiosennemi nie mającą wspólnego. Rozgniewana takim brakiem zrozumienia, zerwała się impetycznie z ławki, nagadała coś, trzepiąc jak młyn i już chciała zaryzykować ostrą ofenzywę, gdy usłyszeli szmer i głos pani Bójskiej:
— Ach to państwo! Myśleliśmy z panem Adasiem, że ktoś się zakradł na kwiaty. Jaka cudna noc, księżyc i te bzy...
— Oj, te bzy! te bzy! — westchnął głęboko pan Adam.
— Panie, pan mnie kompromituje! tylko co przecie my oboje chodziliśmy wśród bzów i pan tak wzdycha? — zawołała pani Kamila.
— Niech się pani nie dziwi, to atawistyczne westchnienie. Bowiem nasz pierwszy rodzic, a mój imiennik właśnie podczas kwitnienia bzów tak się rozmarzył, że został z raju sromotnie wypędzony i także wzdychał: ach te bzy!...
— W takim razie i pana zostawiam na dalsze westchnienia z panią. Pozwól Justo, że powierzę ci pana Adasia. Dowidzenia!
Nastąpiła zmiana panów i dam. Pary rozeszły się w dwie strony przeciwne.
— Chodźmy wszyscy najlepiej do domu, jest zupełnie chłodno — zmarzła nagle pani Justa.
— Ależ jest prawie duszno, tylko to ja widocznie tak ochładzam, prawda pani? — skarżył się Adam. — Śmieje się pani? no, naturalnie! Cóż tam ja, mizeraczek przy panu Jerzym. On panią samemi wspomnieniami przedwojennnych czasów rozgrzewa!
— Ee! minęło już to.
— Pewno! Cudzy narzeczony, to dużo gorszy element, niż nawet cudzy mąż.
W drugim końcu alei Strzełecki spytał towarzyszki:
— Czy mąż pani istotnie chciał się ze mną widzieć? Idziemy w przeciwną stronę.
Wtem uczuł się opleciony ramionami pani Bójskiej.
— Co pani robi?
— Cicho! chciałam mieć ciebie choć podstępem. Czy ty nie widzisz, nie wiesz, że tracę głowę dla ciebie? Chciałam cię spotkać dziś, w lesie, aleś nie przyjechał. Gdzie byłeś?
— Pani będzie łaskawa uspokoić się.
— Cicho, bo znowu ta Justa nas wytropi.
Chwyciła głowę Jerzego i wpiła w jego usta gorące wargi.
— Jurku, do jutra! Jutro będzie dużo gości, będzie i Konopski. On od Justy nie odejdzie, bo żadna inna nie chciałaby go. Jutro nasz dzień!
Znikła w gęstwinie bzów.
Strzełecki był tak zaskoczony, że nie mógł się nawet śmiać. Wzruszył ramionami i odszedł wolno, rozmyślając nad niespodziewaną napaścią. Ogarniała go złość i śmiech go dławił.
— A to wściekłe baby!
Szedł aleją lipową, kierując się w stronę oficyny. Przeleciał mu nad głową cichym zdradzieckim lotem nietoperz. Gdzieś w zaroślach śpiewały słowiki i monotonnie hukały sowy. W powietrzu przesyconem blaskiem księżyca, wonią bzów, rosą i zapachem świeżych liści i traw soczystych, wibrowały jakieś prądy niepokojące, a mocne jak narkotyki. Zapach z bliskich łąk wpływał orzeźwiająco, lecz wnet łączył się z tą duszną atmosferą czaru i stawał się jeszcze jednym z nieskończonych jej uroków. Monotonny rechot żab, z odległych bagienek, tworzył ciągły refren do pieśni słowiczych i coś budził w duszy coś z niej unosił w dal, jakby na szerokich, szumnych skrzydłach niósł w niebo.
— Dado moja!...
Jerzy drgnął. Imię ukochanej wypowiedział bezwiednie głośno i teraz zląkł się, czy w tym ogrodzie erotycznych nimf nie usłyszał kto krzyku jego serca. Doszedł prędko do małej bramki w sztachetach, znalazł się w bliskości mieszkań służbowych. Usłyszał piskliwe biedolenie skrzypiec i dudnienie bębenka. Słychać było wyraźnie tupot nóg tańczących i wesołe pokrzykiwanie. Z oddali, hen, naszczekiwał pies. Wtem cichy szept, furknięcie spódnicy, przypominające odgłosem spłoszoną kuropatwę.
Jerzy natknął się na jakąś parę. Odeszli pośpiesznie.
— Tu za blisko ogniska zabawy — pomyślał — może być więcej majowych par.
Obszedłszy podwórze i budynki, skontrolowawszy stróża nocnego, wracał do oficyny. Był już blisko, gdy doszedł jego uszów głos dziewczęcy:
— Abo nie? to ci prawdziwie piękny pan, a na koniu ci siedzi jak jaki król. Jeszczem też takiego nie widziała! Jak się do człowieka uśmiechnie, to jakby zorzę miał w tych oczach. A kiej się rozgniewa, to brwie czarne jednym łukiem nad oczami jak chmura, aż strach!
— Ochota cię bierze, widzę na rządcę? Ej Paulka, Paulka! — odpowiedział głos, w którym Strzełecki poznał lokaja Wojtka.
— Pewnie, że wolałabym pana rządcę, niż ciebie, abo tego niedojdę pana Adama.
— Ja ci dam rządcę! popamiętasz! Twoje szczęście, że on nawet i nie spojrzy na żadną. Ma lepsze!
— Owa! że on z jaśnie panów pochodzi, to co? To jeszcze piękniej. A kogóż to on ma lepszego? Niby to ja ułomek?
— Ale nasza jaśnie pani tyż nie ułomek.
— Stul pysk, jeszcze kto usłyszy!
— A będziesz na rządcę czatować?
— Bede! Nie dziś to jutro mnie obaczy. Co mu ta po żeniatej.
— Nie masz co czekać, bo rządca i praktykant w sadzie z paniami się bawią. Jeszcze ci raz mówię, ruszaj do chałupy, albo na muzykę, bo jak się zagniewam...
— O, widzisz go, jaki jaśnie pan liberyjny!
Rozległ się śmiech dziewczyny, szamotanie się i przytłumiony głos Wojtka.
— Daj gęby, Paulka!
Strzełecki cofnął się prędko za krzewy. Dziewczyna przebiegła blisko niego, za nią podążyła ciemna sylwetka pokojowca.
— Stanowczo wiosna jest najrozwioźlejsza rozpustnica i kusicielka — mruknął Jerzy, wchodząc do swego pokoju. Zapalił lampę, wyjął z portfelu fotografję Dady, amatorską z Uchań i zapatrzył się w uśmiech jej wdzięcznych ustek. Patrzał długo, ciekawie rozpatrywał każdy rys twarzyczki. Utkwił oczy w podniesioną lekko brew lewą, na gładkiem odkrytem czole. Przypomniał sobie, że tę brewkę Dada podniosła, przedrzeźniając się z nim w ostatnim momencie przed zdjęciem.
— Moja ty, moja! Czemu tak długo jeszcze i czemu nie w Nowosiółkach?
Jerzy siedział w otwartem oknie, chłonąc czar majowej nocy. Z wizją Dady był w starym parku nowosiółeckim, przeniósł się tam wyobraźnią i sercem.
Nazajutrz od samego rana Jerzy zaangażowany był do dworu na majówkę. Gdy przypomniał panu Bójskiemu, że wartoby zgromadzić zebranych tak licznie mężczyzn, by zagaić omówione na dziś zebranie organizacyjne kółka, wąsal zakłopotał się nieco.
— Wie pan, lepiej będzie po powrocie z lasu, po obiedzie. Teraz, tak odrazu, na gorąco...
— Teraz właśnie byłoby na zimno, potem będzie pewno za gorąco...
— Zobaczymy, zobaczymy! Ale niektórzy sąsiedzi, wie pan, krzywią się. Mówią, że to za wcześnie, że niema gotówki.
— Nam nie potrzebna gotówka, tylko dobre chęci i czyn.
— No tak, tak! Ale któżby naprzykład był prezesem?
— Aha, najpierw od tego zaczynać? Uważam, że najpierw powinna być zgoda ogólna. Ja tu znam mało osób. Możeby pan X:?
— Za stary, niedołęga!
— Hm! pan Y: wydaje mi się jednostka nieprzeciętną. Człowiek wykształcony, fachowy, doskonały rolnik.
— Oponent z zasady! Będzie wszystko tylko krytykował, sam nic nie zbuduje, a rozbije to, co inni zaczną.
— Patrząc na jego gospodarstwo i administrowanie majątkiem, sądziłbym, że byłby bardzo odpowiedni. Ma dużo inicjatywy.
— Ee, panie Jerzy. Czepia się pan dziwaków i narwańców. Jego nikt z nas nie będzie słuchał. On zaś będzie wszystkim przeczył.
— Możeby tedy pan objął kierunek?
Ja? No, możebym się zdecydował, ale to wymaga pracy, trudu, to, wie pan, rzecz kłopotliwa. No, może uda się panu uskutecznić dziś to zebranie. Ale to po obiedzie, po obiedzie...
Strzełecki z uśmiechem zagadkowym poszedł do pana X: przedstawił mu swoje projekty. Stary obywatel patrzał na niego badawczo.
— To jeszcze za wcześnie trochę. To będzie trudne do wykonania. Któż podejmie się przewodnictwa?
— Sądziłem, że może pan właśnie.
— Ja? Tak, tak... rozumiem potrzebę takiej organizacji, lecz... lecz... teraz po wojnie tak człowiek wyszedł z wprawy, że narazie będzie trudno.
— Jednakże rozpocząć trzeba. Inicjatywa pociągnie nowe projekty, wyłonią się programy i czyn pójdzie już własnym rozpędem.
— Zobaczymy, zobaczymy, ale to jeszcze nie teraz.. a przedewszystkiem nie dziś, łaskawy panie.
— Zjazd ziemian jest tak liczny, że warto skorzystać.
— Ach, my się tu bardzo często zjeżdżamy! O, widzi pan, wybierają się do lasu. Jakże więc teraz...
Jerzy odszedł.
Skierował się do pana Y: Ale ten sam go zaczepił.
— Czy to prawda, że pan kreuje Bójskiego na prezesa mającego się zawiązać kółka rolniczego? Przecież to jest trąba słoniowa ten pański pryncypał.
— Wolałbym pana X: pan Bójski trochę niechętny.
— A X: zapalił się?.. Taki mamut, wątpię, czy czego dokona w dzisiejszych, zupełnie nowych warunkach.
— Miałem coprawda pana głównie na myśli.
— Mnie?... A broń Boże! Czyż jabym ścierpiał, gdyby każdy z nich leciał w tyraljerkę i tym sposobem uniemożliwił każdy czyn, wymagający solidarności?
Jerzy spojrzał na pana Y: z szacunkiem.
— Może pan potrafiłby zjednoczyć sąsiadów, skuć ich obowiązującą spójnią, by szli z panem ręka w rękę i nauczyli się działać, związani jedną ideą bez odskoków i prywaty.
— Pan ich nie zna! Jeden nie uznałby żadnej mojej inicjatywy, dlatego tylko, że wyszłaby odemnie. Drugi urągałby, że jego pomysł jest tak samo dobry albo i lepszy. Trzeci skierowałby się tam, gdzie mu najdogodniej. A czwarty wreszcie zły, że nie on daje dyrektywy, nagadałby mi impertynencji, za które wyleciałby za drzwi, mnie zaś po raz setny ogłosiliby brutalem, oponentem z zasady i... finita la comedia.
— Rozumując tak, do niczego nigdy nie dojdziemy. Ludzie wybitni intelektualnie powinni się przepychać poprostu do kierownictwa, nie zważając na sarkanie malkontentów, ani na odpadanie oponentów, którzy umieją jedynie krzyczeć bez treści.
— Treścią bywa tu najczęściej własny zysk lub strata, choćby niekiedy groszowa. Albo prosta zawiść, zrobić innemu na przekór. Widzę, że w panu jest zapał, panie Strzełecki, proszę mnie uważać zawsze za poplecznika pańskich idei. Będziemy razem próbowali. Ja tu już dawno zaczynałem, lecz nigdy nie dozwolono mi skończyć żadnej najmniejszej budowy.
Zjazd był liczny istotnie, zwłaszcza młodzieży. Przyjechał i Konopski, wysoki, grubo ciosany, parobkowaty, przystojny zresztą i bardzo pewny siebie.
Strzełecki spojrzawszy na niego, zastanowił się:
— Gdzie ja go widziałem?
Zauważył, że Konopski na jego widok zbladł, a potem poczerwieniał nagle i zaczął się przed nim wyraźnie ukrywać.
Zabawa wrzała. Wycieczka do lasu wozami i na koniach dostarczyła mnóstwo epizodów, które rozżarzały oczy niewieście i męskie.
Panie Justa i Bójska, otoczone zgrają lecących na łatwe zdobycze młodzieńców, były w swoim żywiole i starały się prześcigać z sobą. Jerzy był jednym z najbardziej rozrywanych i mógł sobie zanotować dużo wrażeń nie tyle zachwycających, ile sensacyjnych. Prócz pań o bujnych nadmiernie temperamentach, snuło się kilka młodszych panien, które, jak Strzełecki zauważył, nie bardzo wiedziały co z sobą robić i do kogo się przyłączyć, bowiem młodzież interesowała się bardziej niewiastami, u których można było coś skorzystać i zabawniej, bez żadnych skrupułów flirtować. Strzełecki zdołał się raz wymknąć do panien i pań z innego obozu i stwierdził, że są bardzo miłe. Ale to orzeźwienie źródlaną wodą po ukropie nie długo trwało, gdyż zabrano go znowu par force pod lżejsze znaki.
Po powrocie do Zdołczyc, Strzełecki już teraz wspólnie z panem Y. rozpoczęli agitację, by zgromadzić pewne grono ziemian sąsiadów do gabinetu gospodarza domu.
Zeszło się wprawdzie kilkunastu obywateli, lecz patrzyli podejrzliwie na sojusz Strzełeckiego z panem Y: i zaczęli ich obu lekko ignorować. Pan X: zwrócił się do Jerzego i rzekł dość arbitralnym tonem:
— Właściwie o co panu chodzi? Pan Bójski mówi nam o jakichś programach pańskich, ale nie wiemy, jakie są te programy i czego się tyczą?
— To nie są programy moje, lecz ogólne, i tyczą się całego ziemiaństwa — rzekł Strzełecki. — Chodzi o to, że obecnie, po wojnie wszystkie warstwy narodu organizują się, aby utrzymać swój stan i swój byt. Ziemianie, posiadacze większych czy mniejszych własności, powinni także iść społem, aby bronić swoich placówek, nie w myśli jedynie tej, aby utrzymać się przy tych obszarach, lecz aby wywalczyć sobie możliwą egzystencję. Dlatego trzeba się przeciwstawiać nadmiernym żądaniom związków pracy, które, idąc w myśl swoich interesów, żądają naturalnie, jaknajwięcej i nie liczą się z tem, że to może rujnować warsztaty. Trzeba występować solidarnie, aby uzyskać jaknajkorzystniejsze konjunktury dla gospodarstw rolnych.
— Przepraszam — odezwał się jakiś głos. — Mówił pan, że posiadacze większych i mniejszych własności powinni iść społem? Cóż to, z drobną szlachtą, czy z chłopami chce pan nas konsolidować?
Zaczęły się nieprzychylne szmery.
— Tak — odrzekł śmiało Strzełecki — bo rolnicy mali i więksi mają jedne i te same cele i dążności, które powinni rozwijać nie tylko dla dobrobytu osobistego, lecz dla dobrobytu państwa. Idee ziemian powinny zakreślać jaknajszersze kręgi społecznych działań, których podstawą jest rolnictwo. Na tym fundamencie mogą wvrastać coraz nowe. twórcze pomysły i coraz świetniejsze zdobycze, tylko trzeba chcieć, a to już całkowicie zależy od panów. Gdy będą zgodne dążności, inicjatywa zacznie wzrastać. Ale nie można zasklepiać się w swoich sferach, bo to już nie pora po temu.
— Przemawia pan w duchu socjalistycznym!
— Przemawiam za ziemiaństwem, bo ziemianinem jest tak samo chłop na kilku morgach, jak i szlachcic na paru włókach, lub obszarnik na kilkudziesięciu, czy na kilkuset. Każdy z nich, stosunkowo, powinien mieć jednakowe prerogatywy i każdy ma jedne i te same obowiązki dla kraju.
— Jednem słowem chce pan, abyśmy chłopów nauczyli pracy na roli i dali im broń w rękę, którą oni potem wyzyskają przeciwko nam.
— Gdyby nawet tak było, będzie to godny czyn społeczny i patryjotyczny i wyjdzie z czasem na dobro państwa.
Strzełecki mówił dalej w tym duchu, lecz odezwały się głosy ciche.
— Dlaczegóż to jakiś rządca i obcy ma dawać dyrektywy? Przecie my chyba sami...
— Posłuchajmy dalej!
— Et plecie! Chce zapewne wysadzić Y: na prezesa.
— Albo sam się na to stanowisko wykierować.
— Dajcie pokój! Któż za nim pójdzie?
— Słuchajcie panowie, to są uwagi słuszne i rady dobre — odezwał się jakiś głos.
Lecz głosów takich było zbyt mało, natomiast panowie zaczęli szeptać z sobą o urodzajach, o cenach na zboża. Ten i ów ziewnął, ten i ów zajrzał do okna, ktoś szepnął — „wiecie co, bridge mi zapachniał“.
— Patrzcie, jak się tam bawią w ogrodzie. Et, dosyć z temi nudami!
Wkrótce jeden z gości wysunął się dyskretnie, za nim drugi, trzeci. Panowie zaczęli się niecierpliwić. Dyskusja rozpoczęta przez kilku wyczerpała się rychło, wreszcie zaczęli krytykować zbyt szerokie inicjatywy jak na czasy obecne. Powstały sprzeczki, rozległy się niechętne głosy znudzonych, stęsknionych za stolikiem lub zabawą. Strzełecki i pan Y: trzymali się dzielnie, tylko Jerzy obserwując zgromadzonych, miał wrażenie, że mówi właściwie sam do siebie. Pan Y: uśmiechał się złośliwie pod wąsem. Wreszcie pan Bójski zakończył sprawę.
— Ot wiecie co, panowie, dosyć na dziś! Chodźmy na bridge’a!
Projekt przyjęto z zapałem. Rozeszli się wszyscy. Jerzy był chmurny. Pan Y: wybuchnął:
— Na dziś dosyć! Będzie to bardzo częsty refren tych zebrań.
— Jakże pan myśli, zjednoczymy się? Przecie to niesłychanie ważne!
— Wymaga czasu, cierpliwości, praktyki i przykładu płynącego z innych okolic kraju — rzekł pan Y: W naturze naszej jest już tendencja naśladownictwa i chęć by nie być zakasowanym. To będzie atut najpewniejszy. Ale mam wrażenie, że gdy pan się nie zniechęci, gdy wytrwale będziemy działali w tym kierunku, coś się z czasem zrobi.
— Ha, zobaczymy! — Chciałbym by nie zabrakło mi zapału — odrzekł Jerzy.
W ogrodzie towarzystwo bawiło się. Pływano po stawie, robiono zdjęcia fotograficzne całych grup, grano w tennisa. Pełno było śmiechu, flirtu, swobodnych dowcipów. Niektórzy tańczyli w salonie, inni woleli odosobnione zakątki.
Jerzy złapany przez panią Justę kładł jej kabałę, blagując ile wlazło, na co ona odpowiadała sentymentalnie z tęskną zadumą i potakiwaniem, kokietując go znowu inną metodą. Gdy Jerzy zwrócił się do której z obecnych pań. Justa nie dawała jej dojść do słowa, a gdy ta umiała pomimo wszystko zdobyć głos i zaczęła mówić, Zachłańska rozpraszała uwagę wszystkich zagadywaniem bodaj do służby, lub ostatecznie wychodziła z pokoju. Widocznem było aż nadto, że pragnie tylko samą sobą absorbować całe towarzystwo i nie znosi konkurencji. Strzełecki miał już tego wszystkiego zupełnie dosyć. Ucieszył się, gdy pan Adam zaproponował, aby Konopski zagrał na oboju z akopanjamentem pani Justy.
— Na oboju? — zastanowił się znowu Jerzy.
Zaczął się popis. Pan Adam usiadł obok Jerzego.
— Niech pan teraz obserwuje Zachłańską. Wielki nastrój!
Jerzy patrzał i podziwiał pozę grającej. Zachłańska rzucała oczami po kątach sufitu i spuszczała je nagle melancholijnie na swoje ręce, które podnosiła z klawiszów wysoko, odrywając je od nich gwałtownie, jakby ją parzyły.
— Cóż to za ekstaza, bo melodja nie nastraja tak wysoko. Coś gra pospolitego.
— Ale on siedzi obok. Pan nie umie wyczuć — zgorszył się Adam.
— A.. prawda!
Spojrzał na Konopskiego i znowu dłużej zatrzymał na nim zdumiony wzrok.
— Kto to jest? Kto to jest? U licha!..
— Czy on panu kogo przypomina? Bo na mnie on robi wrażenie fauna grającego na flecie nad strumykiem.
— Eee, gdzież tam! raczej swojskiego chłopaczka z ligawką adwentową.
Wtem ośmioletni chłopczyk przeglądający na stole album z fotografjami, podsunął go Jerzemu i Adamowi i brudnym palcem wskazał jedną fotografję.
— To ja!..
Spojrzeli i jednocześnie obaj parsknęli stłumionym śmiechem.
Na fotografji stał chłopczyk półtoraroczny, lub dwuletni, zupełnie nagi. Ręce miał opuszczone po bokach wydętego brzuszka, minę wielce zabawną w swej bezradności. I taki wypięty, uwieczniony, reklamował się jeszcze podpisem umieszczonym pod fotografją:
„Nasz syn“.
— Pocóż ten podpis? W niedwuznaczną męskość jego płci, nikt tu nie może wątpić — śmiał się Strzełecki szczerze ubawiony.
A pan Adam rzekł z całą powagą do malca:
— Bezwstydnik jesteś!.. Nie mogłeś to sobie choć listka figowego zafundować? Nygusie!
— Ja nie wiem co to?
— Nie wiesz? Jesteś tedy nowoczesny Apollo, uznajesz plastykę i naturę. Ślicznie!
— Ja nie rozumiem tego.
— A słuchajno, dawno ci zdechł czarny kot?
— Żaden kot nie zdechł.
— Czemuż nosisz żałobę po kocie? Spójrz na swoje paznokcie.
Chłopak wytrzeszczył oczy.
— A bo co?!
— No, bo czarne jak święta ziemia.
— Et, bo pan to też!..
Zachłańska chrząknęła parę razy charakterystycznie i twarde spojrzenia ciskała na szepcących panów.
— Cyt, panie Adamie, rozpraszamy nastrój!
Właśnie muzyka urwała się. Zachłańska powstawszy od fortepianu, rzekła kwaśno:
— Panowie nie słuchacie, a pan Konopski tak cudownie gra!
— Winszujemy, winszujemy — wołał Adam. — Gdzie pan się tak nauczył?
— E.. to jeszcze w Budyjo.. wie..
Konopski zaciął się, poczerwieniał i dodał szybko:
— To już dawno..
Strzełecki nagle odwrócił się i popatrzał na niego uważnie. I w jednej chwili olśniła go błyskawica wspomnienia. — Ależ tak, naturalnie!
— Pan zna Budyjów na kresach? — spytał obojętnym tonem.
— A to dobre sobie! Przecie to był majątek pana Juljana — zawołała pani Justa z nerwowym śmiechem.
Konopski milczał i odwrócony plecami do salonu przebierał coś w nutach.
Strzełecki nie przestawał patrzeć na niego z nieuchwytnym uśmiechem. — Chyba to inny Budyjów jakiś, bo ten gdzie była gorzelnia i ogromna rektyfikacja, do której całe nasze rejony odstawiały spirytus, ten Budyjów należał do Połubińskich.
— Ależ pan się myli! W majątku pana Juljana także była gorzelnia — trzepała Justa.
— W takim razie, powtarzam, to inny Budyjów — uśmiechał się wciąż Strzełecki, nie spuszczając oczów z Konopskiego.
Ale on wypadł już z salonu. Za nim pobiegła pani Justa.
— Co ci się stało? — zwarjowałeś! — spytała zła.
— Bo niech mnie każdy dureń nie zaczepia! Psia.. krew I
— Cicho, co pleciesz! Jesteś z kresów i wiesz chyba, kto to Strzełecki i Zebrzydowski, do którego także coś cierpisz.
— Jabym tych panów.. jabym ich...
— Sam jesteś panem, kiedyś miał Budyjów.
— A pewnie, że tak!
— No to czego się bzdyczysz? Wyglądasz jakbyś się ich wstydził czy bał..
— Także opowiadanie! Bał?.. Pfy!.. Jedźmy już lepiej stąd, bo mnie złość zaleje.
Pani Zachłańska łagodziła wzburzonego przyjaciela. W salonie Bójski z łagodnym uśmiechem, gładząc wąsy, mówił do Jerzego:
— Mnie się też zdawało, że ten jego Budyjów był na księżycu. A pan go zna, pan wie kto on jest?
— Niech mu tam Bóg sekunduje! Co mi do niego!
— Nie, panie Jerzy, tak nie można, żeby byle kto.
— Więc cóż, oderwiesz go od Zachłańskiej — zawołała z gniewem Bójska.
— Czekaj, Kamilko, mnie nic do pani Justy. Niech go sobie ma za... przyjaciela, ale ja chcę wiedzieć o nim prawdę. Lubię wszędzie i zawsze przedewszystkiem znać prawdę.
Strzełecki spojrzał na słoniowatego jegomościa z ironją i niemal pogardliwem pobłażaniem.
— Pan wybaczy, że dziś zaniechamy tych wyjaśnień. Do takich zaś zjawisk jak pan Konopski jestem już przyzwyczajony! Nie psujmy mu zabawy, a jego księżycowy Budyjów niech mu i nadal dodaje uroku i powodzenia.
Pan Adam pałał ciekawością i po chwili przyłapał Strzełeckiego.
Jerzy śmiał się.
— Kim jest Konopski? Przecie mi pan sam mówił, wczoraj, kim on jest.
— No teraz! mnie chodzi o to, jak wyglądał wtedy, gdy był w Budyjowie?
— Był synem jednego z oficjalistów gorzelniczych, ale właśnie tem się odznaczał, że grał ciągle na oboju i czytał wiecznie powieści kryminalne, czem bawił przyjezdnych panów, bo był zabawny i pretensjonalny kabotyn. Oto wszystko!
— Aha! No, widzi pan! zawsze jednak był na Budyjowie i nawet był znany.
— Taak, tego nie zaprzeczę.
— Szczęściarz życiowy. On się tupetu nauczył od delikwentów Szerlok Holmesa i znalazł swojego Szerlok Holmesa w osobie pańskiej, na którego bardzo niefortunnie trafił.
Po tem małem pozornie zajściu nastąpiła jednak pewna konsternacja w towarzystwie.
Konopski nie pokazywał się w salonie. Zjawił się dopiero przy kolacji w usposobieniu minorowem. Lecz przy stole humor mu wracał prawie impetycznie, pod wpływem nadmiaru trunków.
Wreszcie kolację przyśpieszono, gdyż humory wielu mężczyzn doszły do tych granic, po za któremi już kurtyna zapada. Po kolacji towarzystwo wypłynęło do ogrodu, w jednem zaś z pokojów, w sąsiedztwie stołowego, libacja trwała jeszcze. Dochodziły stamtąd wesołe śpiewy, toasty, a często gęsto i brzęk szkła. Zdarzało się nawet, że przez okno wylatywały z furją puste butelki, ciśnięte z pogardą, gdyż zastąpiły je nowe i pełne.
Pewien młodzieniec, któremu oczy zasnuły się prześliczną mgłą rozrzewnienia, chodził za wszystkiemi paniami po kolei i każdej oświadczał, że ją kocha, szanuje i że jest dumny z tego. Zapewnieniami temi panie bawiły się znakomicie, ale tylko jedna z nich, starsza i bardziej romantyczna, niż nawet ów młodzieniec, a łatwowierna, pozwoliła mu wyprowadzić się do ogrodu i objąć w pół. Tak spacerowali po nocy; Ona upojona nim, on rozczulony jej dobrą wiarą w swoje zapały alkoholiczne.
Wkrótce mnóstwo innych par rozsypało się po ogrodzie. Tryskały w górę rakiety. Pan Adam operując ogniem bengalskim, oświetlał często, bardzo niepotrzebnie, ciemne zakamarki, skąd płynęły tajemnicze szepty.
Strzełecki nauczony doświadczeniem wczorajszem, unikał cienistych ustroni pachnących bzem. To go jednakże nie uratowało.
W pewnej chwili pani Bójska otarła się prawie o niego i szepnęła mu w same ucho:
— Będę za godzinę na ławeczce, pod płaczącym jesionem.
Strzełecki przyjął to do wiadomości, ale nie poszedł. Po dwuch godzinach grania w bridge’a wyszedł przejść się. Ogród miał wiele rozmaitości i żywej dekoracji, a księżyc tak bezczelnie śmiał się prosto w oczy Strzełeckiemu, że Jerzy zaraził się swawolnem tchnieniem, jakiem oddychał cały ogród; postanowił sprawdzić, co się po spóźnionym terminie dzieje pod jesionem. Nadejście jego tam wywołało niespodziewanie burzę oklasków. Kilku młodych ludzi i kilka weselszych pań, z panią Justą, urządziło sobie dodatkową bibkę na ławce, która miłośnie obejmowała w krąg cały jesion. Krążyły gęsto kieliszki, śmiechy, dowcipy. Pani Justa była zapatrzona w jednego z młodych wojskowych i najwyraźniej podniecona nim. Illustrowało to zdwojone rozrzucenie oczu i potrojona krzykliwość. Piękny porucznik był w opałach. Zachłańska, ujrzawszy Strzełeckiego, zaczęła go wzywać do siebie gwałtownie głosem i giestami. Jerzy podszedł, ale po kilku kieliszkach uznał, że nie należy przeszkadzać nowym atakom zaborczym, skierowanym obecnie do porucznika i że ta oryginalna zabawa obejdzie się zupełnie bez jego udziału.
Wyszedł z pod obwisłych konarów jesiona i poszedł w stronę domu.
Był zamyślony, nie z powodu straconej okazji pod jesionem, ale z powodu, że w tej księżycowo wyskokowej atmosferze budziły się różne refleksje.
..Bawimy się nieźle! początki ciekawe!
A potem ni z tego ni z owego przyszły mu na myśl czasy, kiedy było i bogato i nawet hucznie wśród ziemiaństwa, a jednak jakoś spokojniej, czy może wytwórniej.
..Ba, mamy przecie swobodę!
Dochodząc do dworu usłyszał muzykę i śpiew. Z otwartych okien lała się melodja swawolnej śpiewki. Głos kobiecy dodawał do tej melodji bardzo frywolne słowa z brawurą i zacięciem. W oknie salonowem siedziała powstać kobieca, pod oknem zaś od strony ogrodu na werandzie ciemniały jakieś postacie. Strzełecki podszedł bliżej. Ujrzał kilku mężczyzn stłoczonych w grupie zwartej. Zdziwił się i jeszcze się przybliżył. Wszedł na werandę. Wtedy zobaczył, że mężczyźni obcałowywali po kolei zwieszoną na zewnątrz, obnażoną rękę siedzącej w oknie kobiety aż po osadę ramienia.
— Panie, do ogonka! — szepnął jeden z roześmianych amatorów, pociągając Jerzego do grupy.
Strzełecki poznał panią Bójską.
— Słyszy pan, pani Kamila śpiewa przy akompaniamencie swego męża, a że przecie i nam się coś należy...
Wtłoczyli Strzełeckiego do środka, gdzie znajdował się i pan Adam.
Praktykant szepnął do ucha Jerzemu.
— Pański pocałunek odczuje napewno.
— Wątpię! Nie zdążyła go poznać.
Gdy kolej wypadła na Jerzego cmoknął głośno w powietrzu i wycofał się z grupy. Pani odwróciła głowę do okna, półprofilem i, w tekście śpiewu rzuciła krótkie pytanie:
— Który to taki oryginalny?
Zamiast odpowiedzi posypały się nowe pocałunki następujących.
Gdy Strzełecki ukazał się w salonie, pani Kamila błysnęła na niego oczami porozumiewawczo. Jerzy patrzał rozśmieszony na zgarbioną postać Bójskiego przy fortepianie. Grał miękko i rzewnie, cieniował akompanjament do piosnki żony, która przytem nie marnowała czasu, bawiąc się jednocześnie w salonie i na werandzie.
Do Jerzego przysunął się młody człowiek, znajomy z pobytu jego w Uchaniach w czasie świąt wielkanocnych.
— A co panie, czy nie mówiłem, jak to się w Zdołczycach bawią? Wesoło panie, co? Przynajmniej człowiek wie, że żyje.
— Pewno! pewno!
— A zobaczy pan rano, jak się będziemy rozjeżdżali. Tu kilku pojedzie włożonych do powozu jak tłomoki.
— Nie winszuję paniom, które z nimi pojadą.
— Eee, przyzwyczajone!
Po skończonym śpiewie Bójska dopadła do Strzełeckiego.
— Byłam i czekałam. Spłoszyli mnie tamci warjaci z Justą.
— Mnie także — odrzekł jak echo.
Z ciężką głową Jerzy wrócił do oficyny o białym dniu. Pod prysznicem orzeźwił się i wyjechał konno w pole.
W południe znalazł u siebie list od Dady. Czytał go długo. Na twarzy jego odbiły się wrażenia słoneczne.
— Wesoły, drogi mój dzieciak! — szepnął w pewnej chwili.
Czuł w sercu gorącą falę szczęścia. Oparł głowę na dłoni, zapatrzył się w obraz narzeczonej, która była dla niego krynicą ożywczą po zatęchłej erotycznym upałem swawolnej nocy dzisiejszej.
— My stworzymy inną rodzinę, a z czasem inny, polski ziemiański dwór, taki jak u Pobogów w Uchaniach. Prawda, Daduś mój serdeczny?
Podniecony nowym zapałem jakby nań wionęły nowe wiosenne prądy, świeżo rozkwitłej, wonnej kniei leśnej, pracowrał cały dzień. Wieczorem pisał list do narzeczonej i przenosząc się do niej wyobraźnią, klęczał u jej stóp, ręce jej miał na ustach.





Na łąkach Uchańskich wrzała gorączkowa praca. Zbiór siana trzeba było przyśpieszyć, bo chociaż na pogodnem niebie nie dostrzegano ani jednej jeszcze chmurki, ale hen, z daleka, nadlatywał głuchy odgłos grzmotu, zwiastun burzy i deszczu. Powietrze miało w sobie wilgoć specyficzną, zaprawną aromatem ziół i skoszonej trawy. Zapach siana mocny, odurzający przesiąkał coraz bardziej wilgocią, która się już wyczuwała w powietrzu. Jaskółki latały nisko nad ziemią, gdzieś w olszynach skrzeczała głośno zielona żabka; były to oznaki wróżące niechybny deszcz. Na łąkach było pełno ludzi, dziewczęta grabiły siano, ekonom Karwacki dozorował stawiania stogu, do którego fornale dowozili naładowane wozy. Wśród dziewcząt była Dada Turowa z Celusiem. Ona pracowała na równi z czeladzią. Celuś zgrabiał małe kłaczki siana na swe grabki, ale miał minę buńczuczną i pot mozołu na białem czółku. Opodal na kopicy siana siedział stary Krzepa. Wrócił przed chwilą z wędrówki po lesie i z ogromnego snopa ziół i kwiatów, który z sobą przyniósł, wybierał teraz cenne nabytki lekarskie. Układał je w pęczki i mruczał do nich różne przemowy.

— Co masz rosnąć bez żadnego pożytku, to lepiej służ ludziom, bo takie twoje prawo od Boga dane. Niemasz co żałować lasu, dziś, jutro bydło by cię stratowało i zjadło. Myślisz, że będziesz żyło i kwitło wieki? Akurat! a jednej wiosny nie dosyć? I za tę łaskę Bogu dziękuj. To co dla człowieka znaczy osiemdziesiąt czy sto lat, to dla was jedna wiosna. A potem skurczysz się, zeschniesz, daj zapomnisz, żeś był młody i piękny. Ot tak ono i jest!
Wtem Dada zmęczona i zgrzana podbiegła pędem do starego.
— Dziadulku, ledwo oddycham! Niema tu jeszcze trochę wody?
Zajrzała do blaszanej konwi,
— Niema! oj bieda! Umieram z pragnienia.
— Ja skoczę po wodę! — zawołał Celuś.
— Nie chódź sam do strumienia. Cel. poczekaj, pójdziemy razem.
— A cóż to ja dziecko jestem? — oburzył się malec.
— Każdy wie, żeś mężczyzna dzielny, jeszczeby też! — przytwierdził Krzepa.
Ale Dada porwała konew i biegła naprzód ze śpiewką na ustach.
Krzepa patrzał za nią z lubością.
— To, to także sama ta najpiękniejsza wiosna! Taka ci była i nasza Terenia jak my do Porzecza zajechali z panem Romanem. Była ci ona jako ten kwiat majowy na łące a jako ptaszek ciwirkający w lesie. A teraz co? we łzach tonie i w żałości. A on, Bóg tylko wie gdzie się obraca a może już i trawą mogiła porosła. Hej Boże miły! czyby twoje wyroki były napraiwdę takie okrutne?
Stary rozgniótł łzę zebraną pod powieką i wyrzekł z pasją do siebie.
— A tobie dziadygo nie wglądać do wyroków Boga. Będzie tu wydziwiał a pytania Bogu zadawał? Widzisz go masz! mądrala! A jak jaśnie pan Roman przyjedzie to gdzie stare ślepska przed spojrzeniem Boga ukryjesz?
Tu nagle podnióśł głowę, namyślał się chwilę i rzekł z uśmiechem szerokim.
— „Howory’ szczo hoczesz o ludyszczach i zemli, ale do Boha czełowiku tebe kudy!“
— Ot jak, tak to ono i jest! Wara od tego co twoja głowa nie zmierzy. A taki pan Roman wróci i znowu słońce zajaśnieje nam jeszcze piękniej a kwiatuszki, one zapachną słodziej i nasza pani na nowo kwiatem zakwitnie.
Nadbiegła Dada, przed nią pędził Celuś z rozwianą czuprynką.
— Burza idzie, dziadulku! o słyszy dziadulek jak grzmi za lasem? Niewiadomo czy Karwacki skończy stóg, a mamuś koniecznie kazała ten stóg postawić. >
— Do roboty, Cel! Piotruś podawaj tu wóz! naładujemy! — wołała Dada do ogrodniczka, który z wozem ogrodowym pomagał także w pilnej pracy. Chłopak układał na wóz kopice siana, które powoli nadziewał na widły.
— Żwawo Piotruś! ruszasz się jak rak!
— Toć nie gardłowa sprawa! Deszcz musi poczekać aż skończymy. Zrobi się, a co nagle to po djable!
— Piotruś zawsze fisolof.
— Kto? — wybuchnęła Dada śmiechem.
— Przecie dziadziuś nazywa go fisolof?
— Filozof! nie można przekręcać, a wiesz co to znaczy filozof?
Ale zanim Celuś odpowiedział, Dada zaczęła nasłuchiwać. Chłopczyk zadarł główkę do góry i słuchał także pilnie głuchiego odgłosu płytnącego od strony drogi. Piotruś nastawił uszów.
— To nie grzmoty — rzekł przekomywująco — to aeroplan leci daleko stąd.
— To samochód! — zawołała Dada, zwracając się w stronę linji wierzb, gdzie była droga.
— O, o, o! widzi pani? pędzi, och jak pędził — krzyknął Celuś — a jak błyszczy!
— Maszyną ktości jedzie do dworu — zakonkludował Piotruś flegmatycznie.
Już i Krzepa zobaczył i usłyszał równy łoskot motoru. Dziad wstrząsnął się niemile.
— Nasłuchał ja się tego a napatrzył w Krążu, jak była wojna, to teraz aż skóra cierpnie kiedy zatrąbi a benzyną zaleci. Zdaje mi się zaraz, że to nowa jakaś bieda.
— Nie plótłby dziadek byle co!
Krzepa uśmiechnął się wesoło.
— A to pewno pan Jerzy szoruje, żeby prędzej swoje słonko zobaczyć.
Dada zerwała się jakby podfrunęła. Ale wnet ochłodła.
— Nie, Jurek teraz przyjechać nie może i... nie tak.
Zapatrzyła się w sylwetkę błyszczącego auta i krzyknęła znowu.
— Do dworu zboczyło. Jakiś gość do nas!
Spojrzała na Krzepę chmurnie.
— Tak mnie dziadulek tem przypomnieniem wojny usposobił, że się teraz boję tego auta.
Krzepa spojrzał na nią pytająco. Między źrenice ich spadła chmura nagła i złowroga. I w jednej chwili oboje poczuli, że krew im krzepnie w żyłach.
— Może to jaka zła wieść — szepnęła Dada, pilnie patrząc w oczy starego.
Krzepa zatrząsł się i rzucił wystraszone spojrzenie na Celusia.
— Boże! Boże! — szepnęła Dada z lękiem szczególnym.
Z daleka odezwał się grzmot, iskra piorunowa przeleciała wskroś obłoków ukośnie, jak złamana ognista igła. Zahuczało, zerwał się lekki wiatr niosący już wyraźny zapach deszczu na swych mokrych skrzydłach. Krzepa powstał żywo jakby odmłodzony.
— Nie, to pewno pan Roman Pobóg przyjechał!
Krzepa miał w oczach blask niezwykły. Patrzał na Dadę z mocą.
— Zła wieść nie pędziła by tu z takim szumem, przyniósł by ją telegram albo list. To najpewniej pan Roman!
Szli we troje z Celusiem, któremu jednak Dada zabroniła powtarzać przypuszczenia Krzepy. Prawie biegli. Dada chciała pędzić naprzód, lecz żal jej było zostawić starego. Krzepa gorączkował się idąc dużemi krokami, podpierając się kijem i sapiąc ze zmęczenia jak niedźwiedź. Nie mówili do siebie nic, oboje przejęci czemś nieokreślonem co się wkradło pomiędzy nich i gnało naprzód. Jednym tchem prawie weszli do parku. Dada podbiegła prędzej, ale Krzepa jęknął żałosnym głosem.
— Zaraz... zaraz i ja... i ja!...
Pierwszy dopadł do domu Celuś, wbiegł do salonu. Z po za węgła, od strony kuchni wyjrzała Ewka. Dada kiwnęła na nią.
— Kto przyjechał?...
— Maszyną przyjechał jakiści obcy pan, bardzo piękny! Rozmawia z panią dziedziczką i ze starszym panem. O la Boga jak się błyska!
Krzepa stanął, bo mu nagle nogi stężały.
— To... nie dziedzic przyjechał?...
Ewka zrobiła wielkie oczy.
— A bo co?...
Krzepa machnął ręką z gniewem i usiadł na stopniach tarasu zupełnie wyzbyty z sił. Dada przemówiła do niego uspokajająco, ale stary obu dłońmi tarł skronie i powtarzał zmienionym głosem.
— Kiedy to nie on sam, to coś złego o nim.
Tyle było przerażenia w oczach starego, że Dada bez namysłu postanowiła sprawdzić, kim był niepokojący przybysz. Wbiegła na taras i znikła we drzwiach salonu. Od pierwszego rzutu oka na panią Teresę i pana Pawła poznała, iż gość nie był złym zwiastunem. Siedział odwrócony do wejścia plecami. Dada spostrzegła jego elegancką sylwetkę i już chciała się cofnąć, gdy Celuś ujrzawszy ją, podbiegł do niej. Jednocześnie pani Teresa zawołała:
— Dado chodź do nas.
Wytworny młody człowiek żywo powstał z krzesła.
— Pan Edward Zebrzydowski — pani Magdalena Turowa.
— Jeszcze jedna rodaczka wasza — rzekł pan Paweł.
War skłonił się głęboko. Dada podała mu rękę i podniosła na niego oczy. Zwarli się spojrzeniem i... oboje na raz zastygli w tem spojrzeniu. Szkarłatny rumieniec wytrysnął na twarzyczce Dady. Zadrżała jakby sparzona ogniem. — Spłoszone oczy jej oderwały się przemocą od jego oczów. Rzęsy czarne zafalowały prędko nad roziskrzonym błękitem jej źrenic. Cofnęła rękę. Odsunęła się. A Zebrzydowski stał na miejscu wpatrzony, z brwią zciągniętą, z twarzą pobladłą. W oczach jego było zdumienie bezmierne. Stał jak posąg. Dada podniosła na niego znowu oczy szeroko otwarte i znowu przyćmiła je powiekami.
Niezwykłość tego powitania i cały jego nastrój był tak rażący a wygląd obojga tak szczególny, że pani Teresa i pan Paweł odruchowo powstali z miejsc. Odczuli niepojętą dla siebie konsternację Dady i Zebrzydowskiego, która świadczyła aż nadto wyraźnie, że to nie był efekt pierwszego spotkania. Pomimo, że Edward i Dada opanowali się już, sytuacja była kłopotliwa, nikt nie mógł zdobyć się na słowo. Nagle Dada bąknęła coś do Teresy i prędko wyszła z pokoju. Za nią pobiegł Celuś.
Zebrzydowski powiódł oczami za Dadą i po długiej chwili milczenia spytał pana Pawła matowym głosem.
— Pan powiedział, że ta młoda osoba jest naszą rodaczką?... Więc pochodzi z Kresów.
— Tak.
— Bardzo piękna!
Powiedziane to było takim tonem, że możnaby sądzić, iż tylko uroda Dady zrobiła na Edwardzie tak piorunujące wrażenie. Pan Paweł i Pobożyna zrozumieli intecję Zebrzydowskiego i odrazu skierowali rozmowę inaczej. Tematu dostarczyła burza, która zbliżała się hucząc i olśniewając błyskawicami.
War Zebrzydowski był układny, uprzejmy, ale bez dawnej swobody.
Zdradzał wielkie roztargnienie. Często zwracał oczy na drzwi od tarasu, jakby mimowoli oczekując w nich smukłej postaci w ciemnej sukience. Wydała mu się zjąwiskiem. Rozmowa tak dalece nie szła, że wreszcie Terenia zaproponowała Warowi odpoczynek.
— Ojczulek zaprowadzi pana do jego pokoju. Proszę się przed podwieczorkiem rozgościć u nas. Lokaj pański już zaniósł tam walizki.
— Lękam się, czy nie zrobię państwu kłopotu swoją osobą?...
— Witamy pana jak przyjaciela, wierząc że i pan tak samo się do nas odnosi. Zatem ceremonje między nami zbyteczne.
Zebrzydowski ucałował jej ręce.
— Trochę nas pan odświeży tchnieniem ze świata, od którego już prawie odwykliśmy na wsi.
Teresa zostawiła panów i poszła zarządzić podwieczorek. Pierwszą myślą kierowana chciała zajść do Dady z którą zaprzyjaźniła się serdecznie. Ale może ona sobie tego nie życzy?
Terenia odczuła, że zaszło coś, co Zebrzydowskiego i Dadę niebywale wstrząsnęło. Ciekawość niewieścia nurtowała Teresę, lecz delikatność nakazywała zostawić na razie przyjaciółkę w spokoju.
Jaskrawa błyskawica i prawie jednocześnie huk gromu przeraziły Terenię. Wybiegła na ganek, by zobaczyć, czy piorun tak bliski nie uderzył w budynki. Na dziedzińcu ujrzała Piotrusia z koniem i z wozem od siana.
— Czy stóg skończony? — krzyknęła Teresa.
— Skończony! — odkrzyknął, podchodząc blisko.
— Gdzie to uderzył piorun?
Piotruś patrzał jakoś zezem a ciekawie w jedno okno za gankiem.
— A to ci gruchnęło w samą sadzawkę. A młodsza pani w taką burzę pobiegła do lasu.
— Kto? pani Dada?
— No, juści. Pani Turowa.
— Skąd wiesz! Dawno?
— A już z kwadrans albo i lepiej. Przez łąkę szła tak prędko jakby ją kto gonił. Wołałem, że będzie trzaskało to tylko kiwnęła głową i poszła dalej.
— Trzeba po panią pojechać, Piotruś zaprzęgaj konia to będzie najprędzej.
Nowy błysk i ogłuszający huk wepchnął panią Teresę do przedpokoju.
Za gankiem głośno zamknęło się okno.
Teresa wołała na Piotrusia przymykając drzwi od wiatru, gdy stanął przed nią Zebrzydowski. W oczach miał płomienie.
— Ja pojadę po panią Turową — rzekł tak stanowczo, że Pobożyna osłupiała.
Zebrzydowski zbiegł z ganku i podążył szybko w stronę zabudowań. W chwilę potem zahuczał motor samochodu błyszcząca limuzyna pomknęła drogą wiodącą do lasu.
War siedział sam przy kierownicy. Drogę pamiętał z dawnych polowań, zresztą jechał obok lasu przed godziną do Uchań.
Deszcz siekł w szyby auta. Długa, zgrabna maszyna prowadzona dobrze, pędziła śmiało, sunąc po twardej, mokrej drodze jak po linie. Gromy huczały coraz częściej, wiatr dął, oślepiające błyskawice zalewały świat potokiem złota. War bezpieczny od deszczu i wichru zdwajał pęd ocierając szybę od spływających po niej strumieni wody. W oczach swoich miał odbicie oczu Dady.
— To ona! to ona! — powtarzał sobie od tej chwili, gdy ją ujrzał i gdy jej oczy spojrzały na niego, zapamiętaną tak dobrze głębiną błękitu.
— Takie oczy ma tylko ona! tylko ona!
Nie zastanawiał się kim ona jest i jak się tu wzięła, wiedział tylko, że to tamta i wiedział, że jak om ją tak i ona jego poznała odrazu. Ani na chwilę nie wątpił, że to ona. A ta ucieczka teraz do lasu? czy to nie dowód, że i ona wizję jego nosiła w sobie i dlatego doznała takiego samego wstrząsu jak i on?
Limuzyna cicho wsunęła się na drogę leśną, pod sklepienie sosen.
Deszcz tu nie zacinał tak ostro jak na polu tylko wiatr buszował i gwizdał po igłach sosnowych. Droga była pełna korzeni i trochę za wąska. War zwolnił biegu, jechał ostrożnie rozglądając się pilnie dokoła. Nareszcie na jednym zakręcie drogi stanął. Dalej niepodobna było prowadzić auta. Edward zamknął motor i wysiadł zastanawiając się w którą stronę podążyć. Las był tu zwarty i podszyty gęsto jałowcem. Wołać na nic się nie zdało, bo nie usłyszy z powodu głośnego szumu i chrzęstu drzew. War myślał chwilę.
— Nie poto przyjechałem, żeby w lesie obserwować burzę, mogłem to samo czynić w domu!
Zebrzydowski poszedł drogą przed siebie, rozumując, że Dada chyba także nie będzie brodziła po mokrej trawie i wśród zaroszonego obficie podścieliska zagajów leśnych. Szedł wytrwale i wypatrywał przed sobą.
Burza uspokoiła się nieco, gromy huczały już dalej, tylko jaskrawe błyskawice, raz po raz złociły drzewa i zmyte deszczem różowe pnie sosen.
W pewnej chwili bystre oczy Wara ujrzały daleko przed sobą ciemną postać kobiecą i białą główkę.
— To ona, to ten jej biały zawoik na włosach. Uczuł łomot serca. Przyśpieszył kroku. Był już dosyć blisko, gdy ona obejrzała się nagle. Zrobiła ruch rękoma jakby się przed nim zasłaniając i uniosła się cała jakby do ucieczki. On podchodził patrząc na nią. Ramiona jej opadły, na twarz spłynął znowu rumieniec. Zebrzydowski był już przy niej. Chwycił jej obie ręce i zachwycone oczy wnurzył w błękit jej źrenic spłoszonych.
— Znalazłem ciebie! — rzekł głucho.
Załopotała rzęsami, usta jej drgnęły. Cała była jak struna, na której jego wzrok i uścisk jego rąk grał podniecającą oszalałą fugę. Wzruszenie i lęk zatamowały jej głos. Patrzała tylko na niego, jak urzeczona, jak by spadł na nią czar przedziwny i zamącił jej świadomość. A on pił urok jej oczów i ręce jej trzymał na swych piersiach.
— Ktoś ty? wizja czy zjawisko cudu naszego w puszczy na kresach? Odnalazłem cię dopiero teraz, po siedmiu latach, tajemnicza cyganko moja — mówił War stłumionym głosem.
Ona milczała. Usta jej rozchyliły się jakby miały wypowiedzieć jakieś słowo ważne, ale drgnęły tylko i zapłonęły gorącą krwią. Zebrzydowski patrzał na te usta świeże jak jagody, łakomie... łaskotliwie.
— Były moje, całowałem je — wyszeptał drżąc cały.
Dada szarpnęła się, przybladła. Zebrzydowski nie puścił jej rąk, ujął je mocniej jeszcze i z oczami w jej oczach spytał:
— Mów, kto jesteś?
— Nie jestem cyganką, nie jesteśmy w puszczy kresowej. Proszę niech mnie pan uwolni.
— Nie! muszę wiedzieć twoje imię i nazwisko.
— Poco?... zresztą pan słyszał. Ja zniknę z oczu pana dziś jeszcze i.. na zawsze.
— Nie! Ja cię już teraz nie puszczę! Tyś moja i sama wiesz o tem najlepiej! Nazywasz się Magdalena Turowa? co to za nazwisko? Czy jesteś mężatką?
— Jestem wdową.
— A!... A wtedy w puszczy jak się nazywałaś?
— Dobrucka.
— Dobrucka?
Zebrzydowski zmarszczył brwi i patrzył na Dadę zdumiony.
— Dobrucka? panna Magdalena Dobrucka z Dawidówki, panna Dada?
— Tak.
— Czemuż ja o tem wtedy nie wiedziałem?
Młoda kobieta zmrużyła oczy. Pierwszy uśmiech błysnął na jej ustach.
— Byłam cyganką. Nie wiedziałam także pańskiego nazwiska, dopiero dziś...
— Ależ ja o pani słyszałem wtedy.
— Ja o panu również!
— Miała pani wystąpić w świat po raz pierwszy w karnawale w 1915 roku.
— Losy moje były inne.
— Wiem, rozeszły się wieści, że rodzinę pani w Dawidówce zamordowano.
— Ojca mego i matkę. Brat poległ na wojnie, ja tylko z nich żyję.
Zebrzydowski podniósł jej ręce do ust i trzymał je długo.
— Panie Edwardzie...
Zatonęli znowu w sobie oczami.
— Żyjesz dla mnie, Dado moja.
— Panie Edwardzie...
— Nie zaprzeczaj! Niech pani nie zaprzecza! Wspomnienia o tobie, pozwól mi się tak nazywać, były nitką złotą, która wiła się po przez moje życie subtelną przędzą. Wspomnienie twoich ustek było mi marzeniem, rozkosznym snem. Twoich ustek, Dado.
— To co było... to. O, niech pan na mnie już nie patrzy, tak jak wtedy!
Młoda kobieta zatrzęsła się, odstąpiła krok cofając się z pod jego wzroku, od tego czaru, który ją ogarniał tak przemożnie, że traciła na nowo władzę nad sobą. War przyciągał ją do siebie despotycznie. Wnużona w jego oczy drżała. Zaborcze ramiona Zebrzydowskiego oplotły ją mocnym uściskiem, na usta jej spadły jego wrzące głodne wargi.
Dada straciła panowanie nad sobą. Chwilę trwała upojona poddana bez tchu jego łaknącym ustom. Nagle szał jego obsypał ją jakby potopem iskier. Zapłonęła! Rzuciła mu ręce na szyję. Pocałunki ich stopiły się w purpurze buchającego z nich płomienia. Usta ich odrywając się od siebie wypowiadały jakieś słowa obłędne, słowa które były nowem zarzewiem ich szaleństwa. Słowa i pocałunki jego były potokiem żywego ognia, które spalały ją, które targnęły w niej śpiące zmysły i rzuciły ją w orkan jego pożądania. Czerwony tuman zasłonił mu oczy, okrutna fala pragnień niosła ich w otchłań rozkoszy. Ale nad tą otchłanią Dada odzyskała pierwsza przytomność. Przegięta w tył w jego ramionach, cała pochłonięta jego uściskiem jęknęła rozpaczliwie i wyzwoliła się z jego przemocy. Zdyszana oparła się plecami o pień sosny, oczy jej patrzyły na Wara, wielkie, gorejące, zapamiętałe, bezdenne w wyrazie, z których mgłę upojenia zdarła ciemna chmurka nagłej zupełnej świadomości.
— Jestem narzeczoną!
Wyrzekła te słowa jakby do samej siebie, tępo, nawet bez wyrzutu, tylko niejako stwierdzając sam fakt.
— Tak! Jesteś narzeczoną moją — zawołał Zebrzydowski.
— Nie! Jestem narzeczoną Jerzego Strzełeckiego.
— Strzełeckiego?
— Tak.
— Strzełeckiego? Kiedy to nastąpiło?
— Przed dwoma miesiącami.
— Nie jesteś już narzeczoną Strzełeckiego, jesteś moją i tylko moją!
— A pan? przecie i pan jest zaręczony.
— Powiedz — byłem! Tak! ale dziś jestem twój.
— Jakie to dziwne, jakie to straszne! Dlaczego dopiero teraz się spotykamy? Obraz twój nosiłam w sercu niezatarty ani tragedją w Dawidówce, ani następnie w szarzyźnie mego życia, ani potem, gdym pokochała Jurka.
— Kochasz Strzełeckiego?
— Zdawało mi się, że go bardzo kocham i... kocham go, tak, ale jakoś zupełnie inaczej. Teraz widzę przepaść, jaka dzieli takie dwa uczucia. Miłość moja dla ciebie trwała w mej duszy do tej pory. Ale ten myśliwiec z puszczy stał mi się, przez lata marzeń o nim bajką, cudną fantazją najpiękniejszego snu. Byłeś dla mnie mytem, pieśnią. Czyż sądziłam, że cię jeszcze spotkam w życiu?
— Opowiedz mi swoje losy Dado — rzekł Edward i z uczuciem przytulił jej dłonie do ust. Poddawała się tej nowej pieszczocie z radością szczęśliwą, widząc inny a tak drogi dla niej wyraz w jego oczach. Ta cicha, dobra pieszczota jej rąk, które on całował ze czcią, była dla niej niewypowiedzianie miłą, choć nie zdawała sobie sprawy dlaczego.
Zebrzydowski ujął jej rękę i poszli przed siebie oczarowani cudem swego spotkania.
Młoda kobieta opowiadała swoją historję od tego momentu gdy rozstali się wówczas w puszczy. Mówiła szczerze, jak na spowiedzi, odbywanej z całego życia. Nie zataiła przed nim ani jednego wrażenia, ani jednego momentu. Nawet gdy zwierzała mu się z bolesnych przeżyć swego małżeństwa z Wacławem Turem była szczera i prosta, bez perfidji, bez egzaltacji. Nie czyniła z siebie ofiary, nie oskarżała w niczem Wacława, przeciwnie siebie tylko, że mogła zdecydować się na to małżeństwo, czem i Wacława uczyniła nieszczęśliwym. Ojca Tura wspominała serdecznie z uczuciem córki. O swojej pracy na Sarnach opowiadała z zapałem i wtedy oczy jej grały weselem i energją życia. Często śmiech jej srebrzystą gamą zaakompanjował jakiemuś wspomnieniu z tych niedawnych czasów jej służby. Parę razy w toku zwierzeń zajrzała głębią źrenic w oczy Edwarda a jego przenikał dreszcz i ognistym gradem siekł jego nerwy. To spojrzenie jej posiadało dla Wara siłę magnetyczna i wszechmocną.
Zebrzydowski słuchał jej wyznań z ściągniętą brwią i chmurą w oczach. Odczuwał jej dramat, jej walki i bóle, ale myśl, że ona była żoną takiego Tura, burzyła w nim krew. W pewnym momencie ścisnął jej rękę aż syknęła i rzekł z oburzeniem.
— Jak mogłaś żyć z takim człowiekiem, w takich warunkach?... Jak ty mogłaś, Dado?
A ona spojrzała na niego pogodnie i rzekła cichym głosem.
— Musiałam! Szukałam serca tam, gdzie je mogłam znaleźć, a serca potrzebowałam bardzo, bardzo! Przeszłam męczarnię duszy i ciała, ratowały mnie wspomnienia Dawidówki, często... twój obraz. Pamięć twego pocałunku, który był pierwszym pocałunkiem mężczyzny na moich ustach i jako pocałunek miłosny, dający szczęście, pozostał jedynym aż do dzisiejszego dnia.
Zebrzydowski był pełen zachwytu dla niej i dla jej szczerości, tulił jej ręce do ust.
Nie spostrzegli się, że zapada wieczór. Po burzy pogoda błysnęła błękitem nieba. Słońce spływało ku zachodowi na pasmach czerwieni i złota. W powietrzu był przeczysty oddech czerwcowego wieczoru.
Dada i War wracali autem do Uchań, promienni, jakby skupili w sobie wszystkie uroki rozkwitłych pól i blasków nieba. Mieli w sercach taki sam bogaty ton i melodję przesłodką, jakie unosiły się i grały wskroś powietrznych rozedrganych prądów młodego lata.
Pani Teresa wyszła na ich spotkanie zaniepokojona, z zapytaniem w oczach. Dada rzuciła się jej na sztyję z nieokreślonym okrzykiem wybuchłym z jej piersi. Pobożyna uniosła brwi w górę.
— Ach tak! Czy to było powtórne spotkanie się cyganki z nieznajomym myśliwcem z puszcz naszych, kresowych?
— Więc domyśliłaś się Tereniu? Jak to dobrze! Bo ja opowiedziałam Tereni nasze spotkanie i naszą sielankę już dawno — zwróciła się Dada do Edwarda.
Zebrzydowski ucałował gorąco ręce Teresy.
— I jaki wyrok wydała droga pani na tę romantyczną parę z puszczy?
— Zdaje mi się, że wyrok mój odpowiada w zupełności dzisiejszej sytuacji — rzekła Teresa patrząc na rozpromienienie Dady i Wara — Ale... teraz...
— Wiem co powiesz Tereniu. Wiem! Ty może nie rozumiesz tej siły...
— Ja nie rozumiem?! Oj, dziecko drogie. Odczuwam was bardziej niż przypuszczacie. Tylko lękam się o kogoś dla którego jesteś... wszystkiem.
— Tereniu! Tereniu!
Zebrzydowski ujął ręce Dady i rzekł bardzo miękko i bardzo serdecznie.
— I dla mnie jest ona wszystkiem.
— Czy tak, panie Edwardzie, czy tak istotnie? — pytała Teresa.
Szczere wzruszenie zadrgało w jej głosie. Wyciągnęła do nich ręce.
— Jeżeli miłość wasza jest prawdziwą, głęboką i świętą, jaka rzadko zdarza się wśród ludzi, tedy ten trzeci musi ustąpić. Ale biedny, biedny pan Jerzy!
Pan Paweł Pobóg okazał się mniej wyrozumiały od Teresy i bardzo surowo osądził Dadę, pomimo, że ją szczerze lubił i cenił. Oburzył się na nią za straszny zawód jaki robi Strzełeckiemu i nie dał się przekonać Tereni, że Dada nosiła stale w duszy pamięć nieznajomego z puszczy, którym był War.
— Nie powinna się była zaręczać, z Jerzym kiedy tak!
Sympatja jego przechylała się stanowczo na stronę Jerzego. Na Wara Pobóg patrzał nieufnie, ale że go także lubił, tylko mu niedowierzał, przeto przy pierwszej rozmowie nakładł mu w uszy dużo morałów i teorji tyczących się poważnego pojmowania życia i miłości w małżeństwie. War był tak zapalony i szczerze zakochany w Dadzie, że nawet i morały Poboga przyjął z należnem uznaniem i buchnął pana Pawła w ramię, Poboga pocałunek ten rozśmieszył, ale nie przekonał. Stary pan tylko stwierdził raz jeszcze, że Zebrzydowskiego można krytykować ale niepodobieństwo go nie lubić i gniewać się na niego. Zastanawiał się jedynie nad tem, jak się Edward przystosuje do koniecznej teraz egzystencji na Pochlebach, bez żadnych już sperand rozleglejszych. Na to pytanie odpowiedziała mu Terenia.
— Teraz wszystko zależy od Dady. Gdy ona go prawdziwie kocha, potrafi go zatrzymać w Pochlebach i nawet nauczyć go pracować i ukochać tę pracę.
— Dzieweczko, po sobie sądzisz Dadę! Ale pamiętaj, że ona wyfrunęła ze swego gniazda w wir wojenny i odrazu połamała skrzydła. Teraz jest trochę jak błędny ptak, albo może ćma, którą taki ogień jak War może spalić na żużel i spopielić. A on sam, przecie to wicher, rozkapryszony, wybraniec fortuny, którą wojna wygnała precz na cztery wiatry. Oni oboje teraz to ludzie powojenni, jakich widzi się mnóstwo. Wykolejeńcy! Strzełecki jest także z ich szeregów. Ale Strzełecki to feniks! On nie zginie, on jeszcze ginących wyratuje! Tak samo jak ty, dzieweczko.
— Ja? — Ej tatuś przesadza! Życie bym oddała za to gdybym mogła Romka wyratować z jego niedoli. Bo jeśli on żyje, to jest w jakiejś strasznej nędzy, inaczej sobie nie wyobrażam! A tymczasem moje najżarliwsze modlitwy, najzbożniejsze pragnienia nie mogą go wyratować i wrócić nam go... jeśli żyje...
Łzy ukazały się w jej oczach.
— Tereniu, dziecko moje, pamiętaj o maleństwach waszych. Oczy już wypłakałaś, ale zwątpienia nie dopuszczaj do serca. Skądże to możesz wiedzieć, jakiemi drogami Bóg prowadzi Romka do ciebie i dzieci, i czy modlitwy twoje...
Teresa uścisnęła ojca prędko i bojąc się rozpłakać na dobre, odeszła pośpiesznie. Gorycz jej przebierała już miarę, męka stawała się okrutną i zaczynała się właśnie najstraszniejsza choroba duszy i serca — zwątpienie. War i Dada i miłość ich nasuwając Tereni najdroższe wspomnienia męża z czasów narzeczeństwa i późniejszych, budziła tem większą tęsknotę jej duszy i tembardziej cierpiała. Myśl Tereni biegła także z bolesną zadumą ku Strzełeckiemu. Żałowała go z całego serca, a nie mogła mieć za złe Dadzie jej szału;. Terenia rozumiała przyjaciółkę i jej gwałtowną miłość dla Wara, bo przypomniała sobie swoje pierwsze spotkanie z Romanem na rzece i pod jodłami w lesie krążskim, po którem oboje należeli już duchem do siebie. Dada była w oczach Tereni wytłomaczoną jeszcze i dlatego, że wspomnienia nieznanego myśliwca z puszczy i ówczesna ich sielanka była właściwie niemilknącem echem w sercu młodej kobiety pomimo jej strasznych przeżyć.
A Dada była ciągle jak pod wpływem narkozy, która odurzała ją do zatraty wszelkich rozumowań. War przy Dadzie zapomniał także zupełnie o narzeczonej i wogóle o wszystkiem, co nie było oczami Dady i urokiem jej. Parę dni zeszło im jak cudny sen. Byli ciągle z sobą, zachwyt ich nie przygasał, ale też nie było w nim nic realnego. Żyli fantazją i czarem chwili. Młoda kobieta nie pamiętała nic więcej po nad przeżytą sielajnkę w puszczy i obecne ich spotkanie, jakby całe jej życie skoncentrowało się tylko w tych dwóch momentach. Wspomnienie dawne i otumainienie dzisiejsze to był jeden akord zgodny bez żadnych dysonainsów. Ale nadeszła chwila, że harmonja ich zmąciła się nieco.
W przeddzień wyjazdu Zebrzydowskiego z Uchań spędzili oboje z Dadą szarą godzinę przy fortepianie. Młoda kobieta słuchała muzyki Wara w upojeniu. Grał z artyzmem, pełnią uczucia. Dada była pod urokiem melodji Chopina, Schumanna, które Edward wykonywał precyzyjnie. Griega grał z brawurą i z temperamentem bujnej swej natury. Ogarniał ją zachwyt. Postać Wara przy fortepianie dostrajała się stylem do jego muzyki. Czasem snuł własne kompozycje, w których zwierzał narzeczonej wszystek zapał i moc uczuć gorejących dla niej w jego duszy. Gdy potem śpiewali razem romanse cygańskie, wspomnienie sielanki kresowej owiało ich nowym szaleńczym wichrem wspólnych pragnień. Edward chwycił Dadę na ręce i chłonął pocałunkami jej usta, wybiegł z nią z salonu w mroczne srebrzyste aleje parku. Przytuleni do siebie chodzili do późna w opalowej poświacie księżyca. Nad nimi huczały chrabąszcze, gdzieś z daleka z pól wołały derkacze. Świeży zapach jaśminów wnikał strugą woni i drażnił, pachniały róże. Dada i War chodzili pod szpalerem starych lip. On projektował ich życie wspólne i miał takie dobre myśli, takie piękne roztaczał przed nią perspektywy, że Dada po raz pierwszy odczuła w nim nieznany dotąd sentyment jego dla rzeczy, które kochała. Była w nim przytem energja i zapał. który ją uniósł. Poczuła się jeszcze szczęśliwszą i oddaną jemu. Było jej z nim tak dobrze, że sama przytuliła głowę do jego ramienia i spytała cicho, serdecznie.
— War, kiedy będzie nasz ślub?
A on drgnął nagle.
Kto to tak mówił do niego niedawno, temi samemi słowami? I oto ujrzał mały salonik w morelowem oświetleniu, dźwięki muzyki tanga, szelest tańczących par, w sali balowej i oczy Róży tuż przy swoich oczach i ten sam szept jej pragnących ust.
— Wah, kiedy nasz ślub?
I jego bezbarwna odpowiedź:
— Kiedy zechcesz...
— Dlaczego zadrżałeś War? — spytała Dacia.
— Droga moja, chcę ślubu jaknajprędzej, ty wiesz!
— Ale przyznaj, uderzyła cię przed chwilą jakaś myśl, nieprawdaż? Czy to jakie wspomnienie?
— Nie, najdroższa — skłamał gładko.
Lecz w tej samej minucie i na nią spadło wspomnienie jakby jedną złośliwą rzucone ręką. Ujrzała Jerzego przed kominkiem w pokoju pana Pawła wtedy gdy dali sobie słowo. A potem gdy na jego nalegania o prędki ślub podała mu nieodwołalnie termin roczny, na który musiał się zgodzić. Rumieniec okrasił jej twarz. A teraz?...
Przypomniała sobie jeszcze własne słowa do Jerzego, że to duch leśny przywiódł go w jesieni na Sarny, że to nakaz leśnego ducha ich łączy.
Młoda kobieta przetarła dłonią czoło, jakby myśl natrętną zniweczyć pragnęła. Myśl, która się stała intruzem.
— Co tobie, jedyna?
— Co teraz robi Jurek?
— Ktoooo?!
— Jerzy Strzełecki, bo zadaję sobie pytanie, który nakaz ducha leśnego był istotnem prawem dla mnie? Czy ten z puszczy, który nas z sobą spotkał, złączył usta nasze i zapalił w naszych sercach niezagasłą pamięć, czy też ten, który Jerzego przywiódł na Sarny.
— Jaki duch leśny? Nie rozumiem! Skąd te myśli Dado, teraz, przy mnie?... Więc gdy ja wyjadę?...
— Będę zawsze twoja. Ale wszakże... wszakże i ty teraz jedziesz do panny Róży.
— Postaram się, aby ona sama zwróciła mi słowo. Wiem, że ją zranię, ona mnie kocha.
— A Jurek! On prócz mnie już nikogo nie ma na świecie. Mówił mi, że we mnie złożył całe życie i nadzieję... Zająknęła się wzruszeniem.
— Więc? — spytał War sucho, patrząc na nią badawczo, — Dado ja muszę być jedyny i wyłączny dla ciebie, nawet jako wspomnienie. Ja wspomnień innych niż nasze wspólne nie ścierpię — rzekł twardo.
— Ani ja również. Ale trudno mi jest pogodzić się z myślą, że Jerzy będzie tak bardzo skrzywdzony moją omyłką.
— Dado dosyć! błagam cię! Dado ja cię tu niechcę zostawić! Jedź ze mną do Warszawy. Przyśpieszymy ślub i pojedziemy za granicę. Dla takiego szczęścia jak nasze potrzeba szerszego świata, włoskiego nieba, morza, gór, świetności! Pokażę ci tyle cudów, tyle doznamy wspólnych wrażeń.
— Ty znasz to wszystko, a ja znam tylko Ostendę. Przyjechaliśmy tam z rodzicami i Zychem bezpośrednio po naszej sielance, a przed samym wybuchem wojny. Już myślałam, że moje marzenia o szerokim świecie, którego jestem tak ciekawa, nie spełnią się nigdy, a oto ty mi obiecujesz ich zrealizowanie...
— Dla ciebie Daduś, powiększyłbym świat i jeszcze go upiększył, aby tylko widzieć blask radości w twoich oczach.
— Blask ten nie jest dla świata, lecz dla ciebie War — odrzekła poważniejąc. Będę najszczęśliwszą wtedy gdy będziemy razem w swoim domu.
— Och, gdyby w Hłowatynie i Derbyszczach...
— To nie stanowi największego szczęścia. Zobaczysz, że i w Pochlebach będzie nam bosko.
Zebrzydowski zasępił się.
— Szlachecka habenda!
— Będziesz ją jeszcze kochał, bo ja chcę ci tam niebo stworzyć na ziemi.
— Za ciasne! — sarknął.
— Nawet ze mną? O nie mów tak War i rozpędź ten brzydki cień w oczach. Słyszysz słowika? Tak samo śpiewał w Dawidówce, gdy jako młodziutka dziewczyna marzyłam o przyszłem szczęściu, o czemś, o czemś takiem wielkiem! Myślałam, że cały świat dla mnie! Jeszcze i ciebie wtedy nie znałam. Ty byłeś wtedy w Hłowatynie, Jurek w Nowosiółkach...
— Znowu?... Dado prosiłem cię...
— Ależ War, czego się zaraz gniewasz? Wspominam czasy, kiedy my wszyscy byliśmy szczęśliwi, u siebie, nie przeczuwając, że będziemy rozbitkami. Nie bądź zazdrosny War, bo wtedy i ja mogę być zazdrosną o wszystkie twoje wspomnienia, liczniejsze i pewno ponętniejsze niż moje, jak i te ostatnie z Różą.
— To było co innego!
— Wiem! ale chyba ona nie była ci zupełnie obojętną, bo nie wierzę abyś ty... tylko...
Edward zatrząsł się.
— Nie mówmy o tem!
— Jak chcesz, ale ja ci jej nie wypominam. A wiesz dlaczego? Bo żadna dotąd kobieta napewno, prócz mnie, nie oddała tobie razem tyle uczuć i płomienia swojej krwi. Zebrzydowski wziął Dadę przed siebie, objął ją ramionami i wpatrzył się w jej oczy poddane mu i już od jego płonących źrenic zapalające się. Pragnął jej ust, więc oddała mu je z ufnością, jak przynależne jemu, który pierwszą krasę dziewczęcą z nich spił...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy Zebrzydowski odjechał i cichy łoskot samochodu rozwiał się już w zasłuchanych uszach Dady, otoczyła ją nagła pustka, chwycił ją lęk niepojęty. Doznała wrażenia, że chlusnął ktoś na nią ceber zimnej wody. Zbudziła się w niej męcząca rozterka i nurtowała w duszy. Cały dzień Dada nie mogła pozbyć się wrażenia, że Jerzy Strzełecki to jakaś potęga, której ona nie złamie, ale ją z przed siebie usuwa, by runąć w przestrzeń płomienistą, w której zginie... ale w którei widziała tylko oczy Wara.
— Więc niech w nich spłonę!...
Późno w nocy Dada pisała list do Strzełeckiego.






— No, nareszcie jestem tu, na swojej habendzie! Mam ją kochać podobno, jak obiecuje moja Dada. Ha, zobaczymy!
Zebrzydowski przeciągnął się na łóżku i zadzwonił.
— Pawciu, ubranie do konnej jazdy, żywo! Każ tam osiodłać jaką szkapę. Może jest co przyzwoitego pod siodło.
— A śniadanie?
— Dawaj śniadanie!
— Do łóżka?
— Czyś zwarjował? Cóż to jestem położnicą, żebym w betach jadł. Idjociejesz kotku!
— Można i zidjocieć od ciągłej jazdy.
— Pojedziesz znowu do Warszawy.
— Jaśnie pan się zamęczy! Szofer mówi, że w samochodzie jest mały remont. Z Uchań to niezły kawał drogi miejscami...
— Pojedziesz sam i koleją.
— Ja?
— Ty!
— Już wiem! Pewno z kwiatami.
— Głupiś! Pojedziesz do Bristolu, zabierzesz resztę rzeczy, listy, które tam do mnie nadeszły...
— O, o to widać na dłużej do Pochlebów wybraliśmy się!? Słusznie!
— Bardzo się cieszę, żeś zadowolony! No, woda, ubranie, śniadanie i koń. Cóż się tak gapisz?
— Bo jaśnie pan taki inny..
— Jaki naprzykład?
— Jakby przed wojną.
— No, to się ciesz!
— A czy ja wiem, co z tego wyjdzie?
— Słuchaj no, Pawciu!
— Już! w ten moment. A łazienka już czeka.
Gdy War po śniadaniu wyszedł na ganek i naciągał rękawiczki reniferowe na delikatne ręce, uśmiechnął się rzewnie.
— Trzeba sobie ręce opalić jak Dada! I to moje cyganiątko było gajowym? Oryginalne!
Wskoczył na konia.
Złotogniady traken tańczył pod siodłem i żuł niecierpliwie wędzidło. Zebrzydowski w sportsmenskim wytwornym kostjumie normował gorączkę konia z flegmą umiejętnie i w krótkim galopie wyjechał za bramę. Minął szeroką aleję topolową, kłusował pomiędzy polami, na których szeregi pochylonych postaci pełły buraki. Czerwieniły się ubrania kobiet, głowy odwracały się w stronę drogi, skąd dochodził raźny tętent. Dziedzic zaciekawiał, był tu bowiem nader rzadkim gościem. Przed Warem rozciągały się pola, łany jego własne. Szmaragdowy jęczmień chylił się aksamitną gładzią, próbując się wykłaszać. Ciemno-zielone owsy rozciągały się kobiercem puszystym. Pszenice dostojne w swych ciężkich bardzo ciemnych piórach, zaczynały się już luzować, tryskając gdzie niegdzie pierwszym kłosem. Dalej falowały szeroko rozlewnie kłosiste żyta, obsypane gęsto płowemi trzęsieniami kwiatu, pokryte były jakby atłasową powłoką, gięły się w ciepłych powiewach i powstawały zgodną harmonją ruchu i kierunku. Do złudzenia podobne były z oddali do powierzchni morza, tą jednolitą falą gibką i rozhybotaną
Zebrzydowski patrzał na łany żyta swojego i oczy trochę zmrużył od blasku słońca i od radości widoku. Wstrzymał konia, jechał stępa i patrzał. Wtem na krańcu łanu zadymiło coś, podniósł się tuman jakby przezrocza płachta pyłu i gęstniał, uniósł się wysoko, hen, aż zakrył słoneczny blask. War zdziwił się, nie poznał narazie co to jest, ale wnet przyszło wspomnienie z Hłowatyna.
„Żyto kurzy“ — mówił stary rządca. — „Żyto plonuje“ — poprawiał ojciec Wara, tłomacząc mu to zjawisko przyrody. Zebrzydowski uczuł radosne ściśnięcie serca. Był zadowolony, że jednak widzi tu, u siebie ten cud na swojej ziemi, że to jego żyto plonuje. Poraz pierwszy Pochleby wydały mu się miłe i nawet ładne. Sunął wolno po drodze i obserwował tuman nad żytem, który po chwili unoszenia się mgłą nad kłosami, opadał, niknął aż rozwiał się zupełnie.
— Kłosy zapylone dadzą ziarno! Jakie to jednak piękne — pomyślał.
W drugiem miejscu znowu zadymiło szeroką ławą i wtedy War porównał swoje pola z polami uchańskiemi w tym roku. Same prawie odłogi, same stratowane na jesieni rżyska. Jeden rok zniszczenia i odrazu pustka! Przypomniał sobie pogodę pani Teresy, gdy mówiła, że już w tym roku zasieje więcej oziminy, bo dostanie nasienie od sąsiadów mniej zniszczonych przez inwazję bolszewicką. War sam nie wiedział, dlaczego, wyobraził sobie wtedy, że pola na Pochlebach wyglądają tak samo jak tegoroczne Uchańskie, i teraz ujrzawszy różnicę tak wielką, pomyślał:
— Jednakże ja jeszcze narzekać nie mogę.
Raźno pokłusował na dalsze pola.
Kartofle pokryły już ziemię liśćmi, buraki były jak kilim zielony, tkany w girlandy robotnic różnokolorowych. Rzepak stał już dojrzewający, obfity, sumiasty, chrzęścił bogatym poszumem ciężkiej fali plonu, obramowanej brzegiem czerwienią maków jaskrawych.
Tam dalej łan czerwonej koniczyny radował oczy barwą i puszystością kraśnych główek kwiatu nasiennego. A tam znowu zabielało coś pasem jakby postawy płótna na ziemi rozciągnięte.
Edward podjechał bliżej i rozdął nozdrza zmysłowo. Uderzył go zapach silny białej koniczyny. Nad kwiatami unosiła się chmara pszczół, brzęk i szept pracowity owadów był jakby konieczną melodją dostosowaną do aromatu przedziwnie słodkiego, który nasuwał zmysłowe pragnienia.
Zebrzydowski oddychał pełną piersią i chłonął upajający zapach. Słuchał brzęku pszczół i słyszał w tym zgiełku jakby radość życia i uciechę z pracy mozolnej. Trud był tu poezją, zebrany pyłek słodyczy nadzieją przyszłości.
— Czy i ja się tu wprzęgnę do pracy? — pomyślał — Czy zdołam z niej wydobyć poezję i nadzieję swojej przyszłości? Z Dadą, tak! Ona taka jakaś świeża, taka prawdziwie leśna. Żywiołem jej jest las, jak sama mówi, ale te pola dyszą zapachem jej fizycznej istoty.
Zadrżały i rozdęły się bardziej nozdrza Zebrzydowskiego. Iskra pożądania przeleciała przez niego na wskroś, budząc w żyłach szybszy obieg krwi.
— Gdybyś tu była teraz, Dada!
Ścisnął w dłoni pejcz, zaciął zęby i pognał naprzód ostrego kłusa. Wpadł w cwał, bo niosło go nowe uczucie przypominające apetyt na zakazany owoc. Podobnego uczucia doznawał kiedyś, gdy kochał Terenię Pobożynę. Ale teraz, teraz? Już nie dozna porażki poprzedniej. Dada będzie owocem dla niego... Świeży, soczysty jak brzoskwinia owoc, taki ponętny i własny!
— Tak, ona to brzoskwinia! Nie, ona to te pola rozkwitłe, pola białej koniczyny.
...A Róża?..
War zmarszczył się.
Róża! Co on z nią teraz zrobi?..
Róża Saronu!.. Jakie ona zajmie wobec niego stanowisko?...
War postanowił już przedtem milczeniem swojem skłonić Różę do zerwania z nim. Papę z przyjemnością poczęstowałby koszem, ale ją... kochała go, czuł to i widział.
Przypomniał sobie teraz, jak przejeżdżając z Krakowa do Uchań, w Warszawie posłał najpierw Róży kwiaty i cukry, a potem sam zaszedł do Krongoldów. Róża była rozpromieniona, czuła i słodka. On z nią w rezerwie, a z papą ceremonjalnie. Był przecie wtedy podminowany myślą, że jedzie, by zobaczyć Terenię. Wszak dla niej tylko jechał do Uchań pod wpływem zasłyszanej od wuja Mohyńskiego wieści o Pobogu.
— Jednak ja jestem świnia! Pobóg może w najlepsze żyje i wróci. Taki Pobóg! O ile go odrazu kula bolszewicka nie wyprawiła na tamten świat, da sobie rady. Szczęśliwiec! Wróci i zastanie po dawnemu kochające ramiona żony i takiej żony! Dada będzie taką samą żoną.
— A Róża? — powróciła myśl natrętna.
— No, cóż Róża!.. Znajdzie dla siebie jakiego Klapsztejna, czy innego, zawsze miljonera, wezmą ślub w synagodze, jak Jehowa przykazał, i będą oboje szczęśliwi, czcząc prawa Mojżesza. Czy wszystkie miljony Róży mogą zastąpić te oto łany mego rodzinnego zboża? Można to kupić za jej miljony, ale czy będą miały ten sam urok swoistej gleby, która wzywa do pracy i łaknie pracy?...
— Czy ja aby mam mózg w porządku, czy też tam, jak mówi rosyjskie przysłowie: „nie wszyscy są w domu, jeden wyszedł“ — pod wpływem miłości dla Dady i zapału? Ha, może to nowa faza życia daje nowe marzenia, nowe umiłowania. Wszak i w Hłowatynie i w Derbyszczach niekiedy rozmarzałem się polami, lasami, gdy znudziły podróże po całym świecie. Czy będzie teraz na podróże? Och, głównie na tę projektowaną wspólnie, najmilszą, poślubną?
Zebrzydowski objechał folwarki, wałęsał się po lesie przypominając sobie las uchański, Dadę i ich szał.
Poczuł nową burzę we krwi i tęsknotę do Dady. Zwiedził zagajniki sosnowe i świerkowe, brzeźniaki cudownie rozwite, szeleszczące błyskotliwem listowiem. Wreszcie powrócił do domu, bardzo zadowolony z uczuciem jakby pewnej sytości.
Odniósł wrażenie wyborne, poczuł się na swojej ziemi panem. Nie tym feudalnym panem kresowych włości, których nie możnaby tak łatwo objechać, no, ale jednak Pochleby zrobiły mu miłą niespodziankę. Mało je naogół znał i nie zwracał na nie nigdy uwagi. Dziś się przekonał, że były przedewszystkiem piękne, zamożne, nawet bogate i szczególnie pociągające go wdziękiem rodzimym, czego się po nich nie spodziewał ani trochę. Przyszło mu na myśl, że trzebaby zbadać rachunki i kasę, co do której miał pewne wątpliwości, pamiętając coś nie coś, ile z niej czerpał przez ostatnie lata. Ale gdy wrócił do domu zajęło go znowu co innego.
Oglądał parkowe urządzenia, kwietniki, irytował się na ogrodnika za jego pomysły. Oranżerja go trochę pocieszyła, ale wszędzie sobie obiecywał mnóstwo inowacji i zmian.
Zwiedzał stajnie, pogrymasił trochę na konie cugowe, które nie zupełnie odpowiadały jego wymaganiom. Skrytykował żłoby za mało eleganckie i wogóle uznał stajnie w stosunku do hłowatyńskich za nędzne.
— Tu trzeba najpierw przerobić od rdzenia, a najlepiej zbudować nowe, dostarczę najpiękniejszych modeli — rzekł do administratora Daszkowskiego, który go oprowadzał, a który słysząc te projekty miał minę niewyraźną.
Wozownia i szorownia także nie zachwyciły Wara. Karety, powozy, trzeba odnowić, całe szczęście, że jest nowe auto. Szory stare!
— Szory są bardzo piękne, proszę pana i zbytek byłby, tembardziej...
— No, już mówię panu, że one mi nie dogadzają!
— Pan Kmietowicz jak tu był w jesieni zachwycał się niemi i czwórką także.
— A stadnina? Mówił mi kolega, że czwórka trakenów podobno bardzo piękna?
— Cztery klacze po Majestozie, złoto-gniade, sprzedałem w kwietniu z polecenia pańskiego z Warszawy.
— A, a prawda! A Majestozo?...
— Dziś pan na nim jeździł.
— A tak, tak! To ładny koń. Trochę zdarty.
— Mam na niego kupca, doskonale płaci. Przydałoby się, bo trzebaby ze dwie pary koni fornalskich dokupić. Stadniny na ten cel szkoda.
— My tu musimy panie dużo kupować, a nic nie sprzedawać.
Administrator popatrzał na Wara zdziwiony.
— Hm! Chciałbym panu przedstawić rachunki, stan kasy.
— Tak, tak, to później.
— Jednak prosiłbym prędko, bo mi zależy, aby pan poznał dokładnie stan interesów na Pochlebach.
— A wie pan, że zrobiły mi niespodziankę. Zasługa pańska. Pola śliczne, urodzaje zdaje się będą wspaniałe.
— Tak, trochę deszczów za mało, ale co z tego?...
— Jakto co z tego?
Administrator znowu spojrzał na Wara zdumiony. Lekko ironiczny uśmiech błąkał się na jego ustach.
Zebrzydowski przez parę dni ciągle zwiedzał majątek. Wszędzie go było pełno. Wpadał na folwarki, interesował się robotami w polach, koszeniem łąk. Zaciekawiał go każdy szczegół.
Wstawał rano i jechał lub szedł w pole. Upajał się polami, czarowała go ich krasa. Słuchał z rozkoszą dzwonienia skowronka, zachwycał się klekotem bocianów na gnieździe, gruchaniem gołębi. O zachodzie słońca lubił słuchać nawoływania się przepiórek, które swoje typowe pit pi lit! pit pi lit! łączyły z głosami czyrrykających kuropatw, z kumkaniem żab na bagienkach, z cykaniem koników polnych, wołaniem derkaczy i mnóstwem głosów innych tworzących charakterystyczną pieśń pól i wsi.
Wszystko bawiło i zachwycało Wara, wszystkiem się cieszył.
Najpóźniej zwiedził oborę. Przeszedł obojętnie długi korytarz oddzielający szeregi krów, czarno-białych łaciatych holendrów; ale popatrzał na piękne bydło bez zainteresowania. Był właśnie wieczorny udój. Mdły zapach mleka w połączeniu ze specyficznym odorem bydła drażnił powonienie Wara.
Wyszedł pośpiesznie z budynku, krzywiąc nos z niesmakiem.
— Pfuj co za wonie! Obrzydliwe bydlęta!
— A jednak teraz obora pochlebska i podborzyńska to dla nas ważne źródło dochodu — rzekł administrator.
— Jakto, sądzę, że najważniejsze to zboża takie piękne.
Daszkowski skierował na niego wzrok nie tylko ciekawy, ale niepokojący.
— Więc o interesach pomówimy potem — rzekł War — Niech pan teraz myśli o dostarczeniu mi jaknajwięcej pieniędzy. Będę potrzebował dużo.
Administrator uśmiechnął się dziwnie.
— Przepraszam za moją nieuwagę, nie złożyłem dotąd moich życzeń, z powodu zaręczyn pana. Pan będzie łaskaw przyjąć bardzo serdeczne.
Zebrzydowski odgadł, że mowa o Krongoldównie i trochę się zmieszał.
— Dziękuję — rzekł z tajemniczym uśmiechem.
Edward długo spacerował po parku wywołując wspomnienia Dady. Grał na fortepianie warjacje różne. Przy sonatach Bethowena unosił go szał, płonął ogniem zapałów i wraz z Dadą, w wyobraźni swej, stwarzał przedziwne fantasmagorje. Kolosalne projekty dźwigał, wznosząc z nich gmachy utopijne. Przy nokturnach i preludjach tulił Dadę do serca i mówił jej: kocham, kocham, kocham! Rozmarzał się, fantazjował, szalał! W narzeczonej widział skoncentrowanie wszystkich swoich ideałów życiowych i tęsknot. Ona budziła jego pragnienia do czynu, uczyła miłości do swojej ziemi, rozpalała mu krew.
War pisał do Dady listy pełne zapału i wielkich projektów. Listy tchnęły uczuciem dla niej i sentymentem dla Pochlebów, które opisywał barwnie i przyznawał, że ich nie doceniał.
Swój optymistyczny nastrój zawdzięczał Dadzie i w bardzo gorących słowach dziękował jej za to. Potem War zaczął niecierpliwić się brakiem wiadomości z Warszawy.
Wreszcie Pawcio powrócił, wioząc pakę listów, wśród których Edward wyłowił jeden od panny Róży i jeden od Krongolda. Ten ostatni zadziwił go.
— Czego on chce? Bankier pisał, że ma na oku piękny majątek do kupna z pałacem i różnemi przepychami, z gorzelnią, młynem parowym i t. d. Proponował, aby Zebrzydowski wybrał się razem z nim i Różą dla obejrzenia majątku, który trzeba kupować prędko, gdyż waluta spada i ceny lecą w górę. W liście było dużo arbitralnego tonu i wielkiej pewności siebie.
Zebrzydowski zgrzytnął zębami. Zaklął z irytacji i odłożył list.
Panna Róża wyrażała mu swoją tęsknotę i prośbę, by przyjeżdżał jak najprędzej. Trzeba ten majątek ich — tak już nazywała — obejrzeć, zarządzić wszystko toco zechce tam zaprowadzić nowego i świetniejszego, bo nareszcie muszą już jechać zagranicę, aby wziąć ślub. Wyrzucała Warowi, że był zbyt krótko podczas ostatniej wizyty i nie naradzili się nad różnemi sprawami. Dziwiła się, że przebywał tak długo w Uchaniach: z tego powodu było w liście trochę niesmacznych aluzji, a pomimo cukrowych słów i czułości dużo wymówek. Odczuwało się w nim niecierpliwość graniczącą z gniewem i obrazą. Ton tego listu wywołał sarkastyczny uśmiech Wara.
— Aha, cukrzone słówka, a w gruncie rzeczy despotyzm i chęć panowania nademną. O, nic z tego, przedwczesne zakusy, panienko! No, podkop już zrobiony, czekajmy dalej! Ciekawym! Ba, ale waluta spada, ceny rosną i Krongold majątek kupi za drogo. Gotów potem odemnie żądać odszkodowania! będzie to po kupiecku!
Inne listy zawierały różne rachunki, na które War krzywił się niechętnie, prośby o wsparcia, których adresy zapisywał w notesie skrupulatnie i natychmiast o nich zapominał. Dwa listy w pachnących kopertach były od znajomych piękności, o tęsknocie, propozycji różnych spotkań i t. d.
Zebrzydowski przejrzawszy listy zapytał Pawcia:
— Jakże tam w Warszawie?
— W hotelu strasznie się zdziwili, że jaśnie pan nie przyjechał. Pan Krongold był podobno sam dwa razy i zapowiedział portjerowi, że jak tylko jaśnie pan przyjedzie, żeby go zawiadomić. Jest pilny interes, bo pan Krongold kupuje dla córki ogromny majątek i chce żeby jaśnie pan sam go obejrzał. Więc jak ja przyjechałem...
— No, więc co?
— Portjer w ten moment zatelefonował do pana barona i pan baron kazał mi przyjść do siebie.
— I ty, ośle jeden, poszedłeś?
— Jaśnie pan zaraz od osłów, a co miałem robić? Nie poszedłem, ale pojechałem, bom też nie żaden posłaniec. Pan Krongold był bardzo niespokojny, czy jaśnie pan czasem nie chory. Panna służąca mówiła mi, że baronówna aż chora z tego niepokoju. I pan baron także.
— Słowem wszyscy się pochorowali. No, co dalej?
— Nie, pan Krongold nie chory, tylko był także niespokojny o jaśnie pana, że niby dlaczego ja sam przyjechałem po rzeczy, bo to już portjer wypaplał. Pytał mnie baron, co się stało, więc powiedziałem jak i co.
— Cóżeś nałgał?
— Co prawda, tom nie łgał! Mówiłem, że byliśmy parę dni w Uchaniach, że jaśnie pan spotkał tam swoją dawną znajomą z kresów, i że się z tego bardzo ucieszył; że prosto z Uchań przyjechaliśmy do Pochlebów i że jaśnie pan zostanie tu przez całe lato, bo się zabieramy do gospodarowania.
— Majster! — szepnął do siebie Edward.
— No i co dalej?
— Ano, pan baron zaczął się wypytywać o Pochleby i czegoś się tak cudacznie uśmiechał, jakby był zły. Ale widać, że on jednakowoż bardzo zdrów to nie jest, bo był taki blady, a krzywił się czasem, jakby go co bolało. A kiedy ja zacząłem chwalić Pochleby i opowiadać, że jaśnie pan będzie tu zaprowadzał dużo nowości i poprawek różnych, to pan Krongold odpowiedział mi ze śmiechem: „Znam ja te Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski“ i jeszcze powiedział, ale nie śmiem powtórzyć.
— Mów!
— Powiedział tak: „Jak pan Zebrzydowski zabierze się do Pochlebów, to tam już nic do poprawienia nie będzie“. War zaciął usta, ale walczył jednocześnie ze śmiechem.
— No, to dobrze o mnie powiedział!
— Kiedy tak się jakoś wtedy paskudnie śmiał, że ażem zdrętwiał!
— Oddrętwiejesz! Spisałeś się dobrze, rad jestem z ciebie.
— Przecie, że jaśnie pan pochwalił! Ale jeszcze zapomniałem jedno. Oto panna służąca mi mówiła w garderobie, że podobno ślub jaśnie pana będzie w Genewie. Bardzom się ucieszył, bo to piękne miasto, a my tam rzadko bywali.
— Przygotuj się zatem do wielkiego zmartwienia, bo będziemy tam bywać jeszcze rzadziej.
Po tej rozmowie Pawcio zupełnie stracił głowę: z kim jego pan teraz zaręczony.
Zebrzydowski po wyjściu famulusa usiadł przy biurku i, zapalając papierosa, rzekł do siebie.
— Hm! drugi podkop zrobiony. No, czekajmy dalej, już pewno nie długo.
Wgłębił się w fotel i puszczając z ust kłęby dymu, rozmyślał:
— O, bestja papo! Jak to on powiedział? Aha, znam Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski. I jak jeszcze? Aha! jak pan Zebrzydowski zabierze się do Pochlebów, to tam już nic do poprawiania nie będzie. Ha, ha, ha, ha, ha! To mi prorok! Psiakrew! O, Salomonie w bankierskiej skórze! Możesz spać spokojnie, do twojego majątku ja się już nie zabiorę! Pałace kupujesz dla Zebrzydowskiego, nawet ci się Krążą chciało?... Czekaj, możesz sobie Rotszyldowskie fortuny kupować, ale ani Krąża ani Zebrzydowskiego nie dostaniesz! A ja tymczasem w Pochlebach stworzę placówkę taką, że się bestjo w słup soli zmienisz ze zdumienia, jak twoja praszczurka, żona Lota, po której odziedziczyłeś ciekawość.
Zebrzydowski poczuł w sobie nagły przypływ energji. Zadzwonił.
— Pawciu, proś tu do mnie pana administratora z księgami. Żywo!
— Teeeraz?
— Czy mam ci powtórzyć po raz drugi?
— W ten moment!
Zebrzydowski zdusił papierosa, wstał i przeszedł się po gabinecie krokiem nerwowym.
— Trzeba raz zdobyć się na odwagę i zajrzeć w paszczę tajemniczym rachunkom, bo coś mi czmera... No, zobaczymy!
Administrator wszedł z paką ksiąg i z bardzo uroczystą miną. Edward powitał go wesoło, mówiąc, że chce już wniknąć w interesy majątkowe, aby zacząć meljoracje, przebudówki, stawianie nowych budynków, restauracje dworu do gruntu i t. d. Administrator westchnął i kiwał dziwnie głową.
— Cóż pan ma taki grobowy nastrój?
— Bo nie pora teraz proszę pana myśleć o meljoracjach i budowlach. Czasy są bardzo ciężkie, zaledwo rok dobiega od wojny, a wojna ekonomiczna trwa jeszcze i nie tak prędko przeminie. Żyjemy w wyjątkowych warunkach, do których trzeba się dostosować. Tymczasem pan na Pochlebach żył jak dotąd przedwojennie. Rezultaty pan powinien zgłębić sam, ale tu jest wszystko czarne na białem.
— Przesadza pan! Przecie Pochleby nie były ruszone przez wojnę.
— Ale zupełnie od niej izolowane nie były również. Zresztą skutki wojny odczuwa cały kraj, nie tylko poszczególne prowincje. Ale przejdźmy do rzeczy konkretnych.
Administrator rozłożył księgi, wydobył listy Edwarda pisane z Warszawy, depesze, przekazy pieniężne, weksle, kwity różne i cały ten arsenał, który nagle zaniepokoił Zebrzydowskiego.
— Mam wszystko w porządku, potwierdzone dokumentami, nawet są tu kopje moich listów do pana, w których niejednokrotnie ostrzegałem...
— Słucham pana, zaczynajmy.
Administrator rozpoczął z systematyczną ścisłością zdawać raporty. Obaj zanurzyli się w księgach. Błękitno siwa chmura dymu gęstniała nad ich głowami od papierosów Zebrzydowskiego, palonych jeden po drugim.
Twarz administratora ponsowiała, Edward bladł. Znużenie i nuda malowały się na jego twarzy z początku, potem zaciekawienie, potem niechęć i niepokój coraz silniejszy, wreszcie niecierpliwość i oburzenie.
— Jakto, więc zboża te już nie moje?...
— Sprzedane są na pniu, pozostaje tylko zebrać je i oddać kupcom, którzy kupili.
— Jakże pan mógł je już sprzedawać!
— Proszę pana, oto listy pańskie, dokumenty, depesze, zlecenia. Ostrzegałem! Sądziłem, że pan pamięta jakich sum żądał i jakie przysyłałem...
— Rzepak sprzedany, za buraki wzięta zaliczka tak duża — przedstawił Edwardowi sumę — że już cukrownia odmówiła dalszego kredytu. Kartofle w krochmalni także zaangażowane w grubej zaliczce na podatki. Proszę oto są dowody z opłaconych podatków, a na jesieni czeka nas danina państwowa, która na Pochleby wypadnie bardzo duża. Oto są dokumenty za sprzedane zboża zeszłoroczne. Prawda, to już panu najpierw przedstawiałem. Mamy przed sobą żniwa pociągające wydatek za robociznę. Wydatek duży. Ceny za najem rosną i ciągłe są kontrole związków służbowych. Oto podatek za las jeszcze nieuiszczony, nałożą już karę.
Zebrzydowski odsunął się z fotelem blady i zmęczony. W oczach miał mgłę znużenia i wyraz prawie rozpaczliwy.
— Więc wobec tego, co słyszę, jestem już zrujnowany? Czy tak?
— Nie, cóż znowu, proszę pana. Interesy Pochlebów są szarpnięte poważnie, ale to jeszcze nie ruina. Niech Bóg broni! Trzeba się tylko ogromnie, jak to mówią, wziąć w kupę, trzeba oszczędzać bardzo, pracować, zabiegać, dbać, a głównie zapomnieć o wszystkiem, co pociąga za sobą jakikolwiek wydatek niepotrzebny. Z tego wychodząc założenia wszelkich remontów i budowlinależy zaniechać. Budynki dobre i solidne, dwór również, nie potrzebują żadnych wkładów. Na daninę trzeba będzie odprzedać kawał lasu, inaczej jej nie zmożemy. Tymczasem ratuje nas dochód z obór, ale potrzeb gospodarskich jest więcej niż dochodu z nich. Zatem powtarzam, trzeba się bardzo liczyć i ograniczać. Bo prócz tego, pan zapewne pamięta, iż mamy długi, wcale niepoślednie. Te dajmy na to mniej grożą z powodu ciągłego spadku waluty. Ale raty długu Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego zalegają już bardzo. Dużo mamy zobowiązań proszę pana, a jak kredyty się wyczerpią?
Zebrzydowski siedział zgnębiony, był jakby wkuty w swój fotel. Na bladem czole wystąpiły gęste krople potu, usta miał zacięte, oczy przyćmione mgławicą zupełnej, krańcowej apatji.
Milczał.
Administrator chrząknął parę. razy. Widząc zmienioną twarz Zebrzydowskiego zdziwił się i rzekł wreszcie:
— Wszystko to da się naprawić, proszę pana, trzeba tylko dużo woli z pana strony i zrozumienia sytuacji, która jest zawikłana i ciężka, nie przeczę, ale nie beznadziejna. Zresztą wobec pańskich projektów matrymonjalnych warunki zmienią się zasadniczo. Mówię szczerze. Wiem, że pan Krongold interesuje się Pochlebami, miałem dowody.
Edward ocknął się.
— Jakie?
Pan Krongold badał hipotekę Pochlebów.
— Skąd pan wie?
— Mówiono mi w hipotece.
— Ach taki
„Znam Pochleby lepiej niż pan Zebrzydowski“ — przypomniał sobie War słowa Krongolda powtórzone przez kamerdynera. Aha, no to przyznaję mu słuszność, powiedział prawdę.
— Pan Krongold to człowiek bardzo bogaty, nawet na czasy obecne — mówił administrator z leciuchnym odcieniem ironji.
Edward spojrzał na niego twardo.
— Pan Krongold nic mnie nie obchodzi.
— Wszakże pan jest zaręczony z baronówną?
— Pan się myli. Jestem obecnie zaręczony z kim innym.
— Aa! Przepraszam pana. Sądziłem...
Zebrzydowski powstał.
— Dziękuję panu i muszę powinszować ścisłości w prowadzeniu rachunków, które przyznaję, przeszły moje oczekiwania.
— Bardzo mi przykro, że tak się stało i że pomimo moich starań...
— Ach, no tak, rzecz jasna. Utrata kresów musiała się odbić na Pochlebach. Tymczasem dobranoc panu.
— Czy księgi panu zostawić? Może pan zechce jeszcze sam...
— Nie, nie mam dziś głowy na to. Czuję się zmęczonym.
Zebrzydowski uciekł z gabinetu, dławił się tam. Odczuwał straszliwy upadek sił duchowych. Depresja ta złamała odrazu energję jego, spopieliła zapał.
Ocknęły się drzemiące w nim hydry zwątpienia, rozpaczy. Poczuł się na nowo włóknem, istotą bezużyteczną, wyrzuconą po za nawiasy świata i życia. Krzepła w nim wszelka myśl o ratunku. Ani odrobiny woli nie miał w sobie, ani ochoty do rozumowania. Poczuł się na nowo nędzarzem jak bezpośrednio po utracie majątków kresowych, tylko w daleko większym stopniu. Teraz ujrzał przed sobą przepaść rzeczywistą, jakby ostatnia deska ratunku wysunęła mu się z pod nóg. Pustka przed nim, pustka dokoła i on sam wśród niej, zagubiony beznadziejnie. Zatratę swoją widział już jasno. Przecie w takich warunkach żyć nie potrafi. Praca? Och, poco te puste słowa! Morały, teorje, zasady cioci „Kalendarz“. Jak on tu będzie pracował, co tu będzie robił? Zakasać rękawy, jak mówi ciocia Mohyńska i co będzie robił temi zakasanemi rękawami? Będzie orał, czy krowy doił, czy siał, czy żął? Ach, idjotyczne słowo bez wyrazu! Więc co? Zamknie się tu w tych zrujnowanych Pochlebach i będzie wstawał rano i patrzał jak rośnie i plonuje żyto, które już nie jest jego własnością.
Będzie dozorował młocki pszenicy dla kupca, który ją już kupił zanim dała kłosy. Będzie się starał o pieniądze na żniwa, z których już nic dla niego nie zostało.
A co powie Dada na to wszystko? Ona go też do pracy nakłania i obiecuje mu w Pochlebach raj stworzyć. A tak! cudowny raj, na ruinach! A podróż ich, a piękne inne projekty!
Zebrzydowski biegał po parku opętany myślą główną, jak on w warunkach obecnych wytrzyma. Przypomniała mu się znowu pogoda pani Teresy w majątku zdewastowanym do szczętu. Pochleby on sam zdewastował. Co na to powie Dada? Ach, ten Krongold, badał hipotekę i zaraz kupił duży majątek. Nie chciał na habendę do Pochlebów oddać córki.
Edward syknął z wściekłością.
— Nie odda, nie!...
Za ciasno mu było w parku. Wpadł jak burza do kredensu i kazał siodłać konia.
Pawcio przeraził się jego wyglądem.
Edward na Majestozie błądził po polach całą noc. Rozmawiał z sobą głośno, jakby z kimś trzecim, który go słuchał, przytakiwał mu, zaprzeczał. Kłócił się z tym kimś, kto był w nim teraz, ale jakby nie on. War klął, roztkliwiał się, prawił sobie impertynencje i gorzkie wyrzuty sobie czynił, przypominając alarmowe listy administratora w zimie i na wiosnę. Odkładał je na bok ze złością i więcej o nich nie myślał. Dopiero dziś przypomniały mu je ich kopje pokazane przez administratora.
O do djabła! Ale wtedy miał perspektywę posagu Róży. Starał się o nią i zapomniał o tej „kieszonce na drobne“, jak nazywał Pochleby — i nawet o tem nie pamiętał, że ta kieszonka obficie sypała mu pieniądze, tylko, że on nie pytał i nie interesował się skąd czerpie wydawane sumy. Znał tylko adres Pochlebów, ale skąd Pochleby brały i niosły mu paki banknotów, co miesiąc prawie mniej wartościowych, nie zastanawiał się. Wystarczyło mu jedyne pytanie i najgłówniejsze zagadnienie: żenić się z Różą czy nie żenić?... A dziś? Dziś z nią zrywa, można powiedzieć zerwał, bo Dada zapanowała nad nim wszechwładnie.
Porwała go najpierw wspomnieniem przeszłości, a potem sobą. Odnalazła w nim jednem spojrzeniem takiego, jakim był dawniej przed wojną. Oszalał dla niej i także zapomniał, że dziś jest innym. Byli oboje powojenni, a uniósł ich zapał przeszłości.
A teraz?
— Ależ Dada chce pracować z tobą razem, chce ciebie do pracy nakłonić — mówił do Wara ten ktoś drugi, kto był w nim.
Ona chce, ale ja jej dla pracy nie chcę! Pragnę ją otoczyć wszystkiem, czem moja żona otoczona być powinna. Cóż ona będzie robiła w Pochlebach, w obecnych Pochlebach?
Edward jechał przez las wolno, na koniu zgrzanym aż mokrym od potu. Płaty białej piany na szyi konia srebrzyły się w mętnym brzasku zamglonego księżyca, jakby na zlanej potem skórze trakena, wystąpiły sinawo bławe piętna pleśni. Zebrzydowski patrzał na pełnię księżyca, otoczonego ogromnym kręgiem żółtawo-różowej „lisiej czapy“ i myślał z żalem przemożnym w duszy, że ten sam księżyc na nowiu, czysty jak krąg złotej blachy, przyświecał jemu i Dadzie, w parku Uchańskim, gdzie serca ich biły zgodnym rytmem obopólnej miłości. I wydało mu się, że teraz duszę ma, tak samo omgLoną, jak omglonym był blask księżyca. Odczuł jakby zaćmienie w duszy swojej i jakiś dziwny zamęt w sercu, który zaczął w nim budzić różne przyczajone potwory, może nawet stwarzać je na nowo. Oto nagle uklóło go żądło jakieś złośliwe, a myśl odrazu podsunęła pytanie: Jakże to teraz ożenić się z Dadą?
I znowu ból szczególny i znowu myśl: Czyż narażę ją teraz na takie szare życie i czy sam potrafię tak żyć?
Nowy wstrząs niepojętego lęku, jakieś nad wszelki wyraz przykre targnięcie nerwami i myśl cicha, spłoszona, która się nawet ujawnienia bała, ukazując jeno rozognionej wyobraźni Zebrzydowskiego postać Róży Krongoldówny i jej miljonów. Zadrżał.
Szarpnął konia cuglami, aż zwierzę jęknęło od okrutnego uderzenia wędzidłem i pognało dróżką leśną w popłochu, tuląc uszy i chrapiąc ze zmęczenia. Na polu War zdwoił pędu. Koń okapający pianą i jeździec, w którego duszy wrzał potok rozbieżnych myśli, pędzili tak bez tchu, jakby widmo nocne, niesione wichrem zatraty. Koń stękał niemal ludzką skargą, ale War bódł go ostrogami bezlitośnie, ogarnięty jakimś żywiołowem szaleństwem, gotów stratować i zniszczyć wszystko na swojej drodze.
Ranek był już i różowa jutrzenka wypłynęła na wschodnim krańcu nieba, barwiąc jaskrawym rumieńcem obłoki nocne i ziemię zaspaną, gdy Zebrzydowski wpadł na dziedziniec folwarczny. Fornale wyprowadzali konie do roboty. Stanęli zdumieni wyglądem wierzchowca i jeźdźca. Majestozo był pokryty kożuchem krwawej piany, miał zapadłe oczy, które powlekła sina plewka śmiertelnego zmęczenia. Nogi pod nim dygotały jak pręty trzcinowe. Zebrzydowski blady, z brwiami ściągniętemi, bez czapki, w sztylpach obłoconych doszczętnie, zeskoczył z siodła. Ktoś chwycił konia za uzdę. Zebrzydowski bez słowa skierował się w stronę bramy, wiodącej do dworu. Wtem jakiś krzyk, wołania i łomot.
Edward odwrócił się i zapytał z gniewem:
— Co tam się stało?
Jeden z fornali uchylił przed nim czapki i objaśnił z pewnem zakłopotaniem.
— A to koń padł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po południu tegoż dnia przed podjazdem dworu warczał cicho motor samochodu. Pawcio lokował walizy.
— Dokąd jedziemy? — spytał cicho szofer. Kamerdyner podniósł brwi do góry i wykonał dłońmi ruch niezdecydowany.
— Dowiemy się jak usłyszymy.
Na ganku Zebrzydowski mówił do administratora:
— Kiedy wrócę? Nie mogę na to odpowiedzieć! Zresztą pan widział, zacząłem od dużej oszczędności, nieprawdaż?
— Gorycz jest w głosie pana. Szkoda Majestoza. No, ale pan znowu za tragicznie bierze wszystko. Fantazja pańska... trudno, bywa i tak! Będę jednakże oczekiwał pana, bo — zniżył głos — nawał interesów nie cierpiących zwłoki.
— Wiem! Gdy nadejdą tu jakie listy, proszę zatrzymać, albo wrócę, albo telegraficznie zawiadomię, dokąd przesłać.
Siadając do auta Edward rzucił:
— Do Uchań!
Szofer z Pawciem zamienili spojrzenia. A War cofnął się na poduszki siedzenia i mruknął:
— Przyjechałem tylko poto, żeby zabić Majestoza. No, nie, bo i poto jeszcze, aby usłyszeć wyrok na siebie.
Całą drogę Edward pogrążony był w zadumie mrocznej. Ocknął się dopiero nazajutrz, ujrzawszy las uchański. Uczuł w sobie jakąś iskrę, która przeniknęła go i zapaliła.
We dworze nie spodziewano się go tak prędko. Dada powitała go z wybuchem radości, ale odczuł w niej coś niepokojącego. Przy powitaniu zawołała: „jakie to szczęście, że nie wczoraj“.
Chciał ją spytać, co to znaczy, lecz przy powitaniu pani Teresy zastanowił go znowu jej wygląd. Znać było na niej jakąś konsternację. Edward dowiedział się od Dady, że Pobożynę trapią ciągłe przeczucia niedobre, że wczoraj widziała we śnie Romana, który ją wzywa, że miewa wizje niepokojące i jest z tego powodu prawie chora. Wybiera się do Warszawy, wiedziona nieokreślonem przeczuciem.
Dada popatrzyła na Edwarda i rzekła cicho:
— Jeżeli on, broń Boże, zginął — to ja nie wyobrażam już sobie następstw.
Edwardowi ścisnęło się serce żalem.
— Tak, to byłoby straszne. Pojedziemy z panią Terenia do Warszawy i bedziemy nad nią czuwali.
— Nie mogę. Obiecałam Tereni opiekować się dziećmi, ale ty z nią jedź, War, bo istotnie zostawić jej samej nie można.
Edward spojrzał na Dadę uważnie, dotknęły go jej słowa.
— Nie jesteś zazdrosna?
— O Terenię? Byłabym naturalnie, gdyby ona mniej męża swego kochała. Ale ona jest teraz ani dla świata ani dla ludzi. Zresztą ufam ci.
Nagle zasłoniła sobie oczy.
— Wiesz, był tu wczoraj Jurek Strzełecki.
— Był? No... i co?
— Bo ja do niego napisałam szczerze zaraz po twoim odjeździe i on przyjechał wczoraj właśnie. Wyobraź sobie co za szczęście, że nie dziś. Przyjechał najętymi końmi ze stacji, gdy ja byłam z dziećmi w lesie. Terenia pierwsza mu opowiedziała wszystko i, jak to ona, anielska, jakoś go ułagodziła. Ona to tak potrafi! Ale pomimo to, gdy przyszłam, Boże, Boże co się działo! War nie krzyw się tak nieładnie! Taki masz złośliwy, szatański uśmiech. Dlaczego?
— No, chyba nie mogę się nad nim rozczulać i łzy ronić nad jego porażką. Współczuję mu jednakże.
— On współczucia nie potrzebuje!
— Oo! Tak? Bardzo żywo to powiedziałaś. Więc tembardziej.
— Źle mnie rozumiesz. Nie potrzebuje współczucia, nie zniósłby go, bo to człowiek silny i mocarny wolą swoją jak lew!
— Lew jest także żarłoczny i drapieżny, nie tylko mocarny.
— War! ja mówię poważnie i twoje żarty. O, jacy wy różni jesteście od siebie!
— Naturalnie! Mnie masz za wątłą antylopę, którąby ten lew pożarł na surowo i dlatego tak się ucieszyłaś, że nie przyjechałem wczoraj.
— Ze względu na Jurka, bo on, bo on w takiem podnieceniu... Ty znowu... a ja nie lubię i boję się scen.
— Mniejsza o sceny i o mnie, o którym niedopowiedzenie twoje zrozumiałem. Lecz chciałbym wiedzieć, dlaczego dotąd trwa owa poufała forma odzywania się o nim. Ten — Jurek — zaczyna mnie drażnić.
— Nic ci więcej o nim nigdy nie powiem!
— Zupełnie słusznie!
Dada zapłonęła.
— To tylko dodam, że już Jerzego nie chciałabym spotykać w życiu!
— Żeby nie porównywać go ze mną, czy tak? Lwa z antylopą. A ja właśnie życzyłbym sobie tego spotkania, pomimo łaskawej opinji o mnie.
— Nie spotkasz go! Zanadto go zraniłam i dlatego nie chcę życia mu psuć sobą. On mnie naprawdę głęboko kocha.
— Dado!!
Młoda kobieta podała mu obie ręce, głos jej zadrgał.
— War, nie bądź taki...
— To jest... jaki?
— Jeszcze ten sam ton? Inaczej mówiłeś wtedy.
— Ach, wtedy a dziś!!!
Młoda kobieta wstrząsnęła się. Szkarłatny rumieniec wytrysnął na jej twarzy. Wyjęła rękę z rąk Wara i patrzyła na niego chmurnie. Zmienionym głosem spytała cicho:
— Co znaczy twój okrzyk? Co ci się stało? War powiedz mi. Ja pragnę wiedzieć wszystko, wszystko!
Zebrzydowski opamiętał się. Jej oczy wzruszyły go. Ujęty i nanowo zapalony jął zwierzać się przed nią ze swych kłopotów i zawodu jakiego doznał w Pochlebach. Mówił szczerze z głęboką troską, nie oszczędzając siebie i swojej bezradności.
Dada słuchała go z rozpogodzoną twarzą, na ustach jej drżały hamowane uśmiechy. Czasem zamajaczyła na jej jasnej twarzy chmurka zadumy, czasem wesoły ją rozjaśnił promyk. Słuchała Edwarda, patrząc mu prosto w oczy. Gdy skończył powtarzającym się refrenem: — jestem nędzarzem — Dada nagle ujęła jego głowę w obie dłonie i całując go rzekła z uczuciem:
— Mój drogi, najdroższy nędzarz! Mój umiłowany, stroskany pan! A czy ty wiesz, że twoje żale są mi tylko dla tego przykre, że ty się trapisz; że one ciebie gnębią. Ale ja się nie martwię, bo wiem, że to ciebie i nas zahartuje, to nam w dzisiejszych czasach wyjdzie na dobre. Zobaczysz War, jak zakaszemy rękawy do pracy.
— Masz tobie! i ty mi radzisz zakasywać rękawy jak ciocia „Kalendarz“? Gwałtu! za młoda jesteś na to i za piękna!
— Jaka ciocia „Kalendarz“?
— Jest taka ciocia z typu cioć gderliwych i weredyczek nieco cudacznych. Ale niech pan Bóg broni, żebyś była Daduś do niej podobna, choćby w jednej teorji czy idei. Przestałbym cię kochać natychmiast.
— Czy idea pracy to także teorja tej cioci twojej?
— Ależ naturalnie, to jej idee fixe!
— No, to z żalem stwierdzam, że przestaniesz mnie kochać bardzo prędko, bo ja do pracy już przywykłam. Zresztą ideę tę wyniosłam z domu moich rodziców i bez niej życia nie pojmuję.
— Nawet ze mną?
— Nawet z tobą.
— I zakaszemy oboje rękawy do tej pracy? i ona ma się stać dogmatem naszego życia? Szarą rzeczywistością naszego istnienia?
— Albo ona, albo pójdziemy z torbami.
— Dado! Widzisz już gorycz zakradła się do twoich słów, a gdy się zakradnie do serca, co wtedy? Co wtedy?
— Nie wmawiaj we mnie drogi swoich własnych goryczy. Ja się pracy nie boję, a zastosować się do nowych czasów, w których żyjemy, jest już koniecznością, o ile się nie chce zginąć w zalewisku nowych fal.
Zebrzydowski patrzał na nią zdumiony. Wzrok jego zastanowił Dadę.
— Przypomniałam ci widać znowu ciocie „Kalendarz“?
— Tak niestety i widzę, że ideały nasze rozbiegają się. Nie przypuszczałem tego. To bardzo smutne.
Dada zmieszała się.
— Więc wolałbyś, abym była lalą bezduszną, abym teraz łamała ręce nad sytuacją twoją i nad tem, że będziemy musieli żyć skromnie i oszczędzać? że nie będzie na zagranicę, na podróże i zbytki i głupstewka, wolałbyś mnie taką?
Warowi nagle przypomniała się matka i jej próżność.
— Może i nie chciałbym w tobie tego, co mówisz, ale coś, coś pragnąłbym w tobie widzieć.
Dada przytuliła się do narzeczonego.
— War, może ja ciebie rozumiem, tylko nie potrafię tego sformułować. Ale bądź spokojny o przyszłość naszą o ile miłość twoja dla mnie będzie trwała. Ja nie jestem doktrynerką, lubię życie, ach jak lubię, wesele, śmiech, uciechę, świat! A z tobą życie rajem mi będzie. Wierz mi.
War objął ją, lecz nie odczuła w jego objęciu i uścisku dawnego zapału i żaru. Patrzał w jej oczy trochę tępo i rzekł idąc za swoją myślą.
— Ja pracować nie potrafię, nie mogę! Klęska materjalna jest moją klęską duchową i na to jest tylko jedna rada, jedyna.
— Jaka? — spytała ze drżeniem.
— Palnąć sobie w łeb.
— War, czy ty to mówisz poważnie?
Głos Dady był głuchy.
— Najzupełniej! Powiedz, co pozostaje mi więcej? Kocham cię, a nie będę mógł otoczyć ciebie zbytkiem i pięknem, na co zasługujesz tak bardzo. Nie cierpię pracy i ona nie dla mnie, życie w szarzyźnie pospolitej dla mnie. Więc co?
Dada milczała.
Chciała wypowiedzieć: „i ja nie dla ciebie“, lecz nie miała odwagi.
Teraz dopiero uprzytomniła sobie jasno i wyraźnie, że on potrzebuje miljonów, potrzebuje posagu, że ona teraz biedna i dać mu tego nie może. Myśl ta utkwiła w jej mózgu jak oścień żelazny. Ale Dada milczała, bojąc się, by myśli tej War nie odgadł.
Po bardzo długiej chwili milczenia Edward ocknął się z zadumy i zajrzał w oczy narzeczonej uważnie i mocno. Zatrzepotała rzęsami, ukrywając swoje myśli nieszczęsne pod ich cieniem. A on spytał.
— Co ci jest, droga? Po raz pierwszy nie widzę w oczach twoich słońca, ale jakiś zmierzch niesamowity. Co to znaczy?
Młoda kobieta milczała.
— Dado, czy dotknęły cię moje słowa poprzednie?
— Dotknęły, to za mało, zabolały mnie bardzo. Bo jeśli ja wywołuję w tobie podobne refleksje, tedy widocznie jestem dla ciebie niczem.
— Jak możesz tak mówić! Czyż nie rozumiesz, że chodzi mi o ciebie, o twoje szczęście, o to, że chcę ciebie otoczyć...
— Wiem, zbytkiem i chodzi ci o moją oprawę. Ach, War, tak mówi każdy, komu tylko o siebie samego chodzi. Każdy egoista, każdy łowca posagowy mówi to samo, bo tym pięknym parawanem zasłania własne niedołęstwo życia, własny egoizm. Chodzi mu o siebie tylko, a chce wmówić, że o szczęście jego przyszłej żony. Ale musi natrafić na bardzo naiwną, któraby w to uwierzyła. Ja naiwna nie jestem i posagu nie mam, jestem biedna zupełnie i nie chcę twoich bogactw. Chcę ciebie, twojego serca, ale skoro ci ono nie wystarcza...
Głos jej załamał się, lecz zapanowała nad sobą.
— Skoro zaczynasz mieć takie wątpliwości i takie myśli przezemnie.
— Jakto przez ciebie, Dado, co ty mówisz? — wzburzył się Edward.
— Tak, przezemnie, bo jestem biedna, bo może jeszcze nieświadomie odczuwasz, że dzieje ci się jakaś krzywda! Majątek zrujnowałeś i zaręczyłeś się z biedną, podczas gdy ty potrzebujesz dla siebie miljonów by żyć... i miałeś te miljony otrzymać od Krongoldówny.
Zebrzydowski zerwał się z miejsca.
— Dado, jak mam to rozumieć?
— Dosłownie, że ja zrozumiałam sytuację, że odczuwam ciebie. Ty potrzebujesz żony bogatej, bo bez miljonów jesteś... jesteś...
— Dokończ!
— Jesteś zerem.
— Dado!
Zebrzydowski upadł ciężko na fotel i zakrył sobie oczy.
Młoda kobieta oddychała szybko. Łzy trysnęły z jej źrenic. Podsunęła się do Edwarda i zarzuciła mu ręce na szyję. Głowę oparła na jego ramieniu.
— War, zraniłam ciebie, wybacz! Jestem zła, jestem prędka, ale nie umiem być nieszczerą, lubię rzeczy nazywać po imieniu. Intuicja moja nasuwa mi takie właśnie myśli, podejrzenia, więc je wypowiedziałam, samej sobie rwąc serce.
Mówiła przez łzy.
— Dlaczego szczęście musi być zawsze czemś zaćmione? Dlaczego! i to przez pieniądze, przez majątek? Ja chcę iść przez życie z tobą, dla twego serca, nie dla twego majątku. Chcę wspólnie pracować, ale ty nawet tego słowa nie uznajesz, więc co? Twoje marzenia są inne, moje inne, czy może na innych podstawach oparte? Ale jakże my tak rozbieżnie pójdziemy przez życie? We mnie będzie wieczny lęk, że nie odpowiadam twoim ideałom. W tobie może się z czasem zrodzić wyrzut, że ja wniosłam ci tylko miłość swoją i te moje nieszczęsne ideały, które cię nie zadowolnią, bo ty ideał życia widzisz w czem innnem.
Zebrzydowski nagle chwycił ją w ramiona. Był wzburzony niebywale, drżał cały, ale w oczach jego płonął ogień zapału.
— Dado moja, moja, po stokroć moja! Nie mów tak i wybacz mi moje słowa poprzednie, wybacz mi moją apatję. Ja cię kocham nadewszystko i tyś mój jedyny ratunek. Bez ciebie naprawdę zginę. W tobie i w twoich ideałach jest moje być albo nie być, tyś mój dogmat życia.
Dada odsunęła się od niego i głęboko spojrzała mu w oczy.
— War, czy przez usta twoje przemawia teraz serce, czy chimera?
— Przestajesz mi już ufać? Więc ci powiem, serce oddałem ci niepodzielnie, a chimerę moją tylko ty możesz we mnie unicestwić.
— Och, gdyby tak było istotnie, gdybyś ty sam, wierzył w to, co mówisz, może wtedy życie nasze byłoby bardzo piękne.
— Będzie piękne, Dado, tylko bądź ze mną zawsze, nie rozłączajmy się! Jedź ze mną i teraz do Warszawy, chcę tego koniecznie. Pragnę mieć ciebie ciągle przy sobie.
Młoda kobieta uśmiechała się przez łzy i gładziła ręką jedwabne włosy Wara.
— Więc pojedziesz? Ja tego chcę.
— Pojadę dla ciebie.
Zapanowała między nimi znowu pogoda, ale Dada choć wzruszona i kochająca patrzyła na Wara trochę tak, jak na duże, rozkapryszone dziecko. I zupełnie bezwiednie, wbrew jej woli, przyszedł jej na myśl, silny, niezłomny charakter Jerzego.





W pociągu pośpiesznym Bukareszt — Warszawa, w osobnym przedziale pierwszej klasy, leżał na kanapie Roman Pobóg, pogrążony w głębokim śnie. Miał gorączkę. Ogniste wypieki na wychudzonych policzkach, oczy zapadłe i szybki, nierówny oddech wzbudzały straszny lęk w pochylonej nad nim kobiecie. Olga księżniczka Czhangirani, siedząc na przeciwległej kanapie wpatrywała się uparcie w twarz chorego, suchą i zmizerowaną. Przez okno otwarte wlewał się do przedziału zapach rzeźwy wczesnego poranku. Wesoły promień słońca wniknął do wewnątrz i zaigrał czerwonym refleksem na pluszu obicia, nad głową Romana, ukłuł go w zamknięte powieki. Zadrgały lekko. Chory poruszył się gwałtownie, coś zamruczał niezrozumiałego. Olga powstała i opuściła storę w oknie. Pledem okryła Romana i ostrożnie wlała mu do ust jakąś miksturę. Uspokoił się i znowu zasnął. Olga westchnęła z ulgą. Po całonocnej, silnej gorączce i malignie Romana czuła się śmiertelnie znużoną. Ale znużenie jej było nietylko fizyczne lecz i duchowe. »
Od czasu opuszczenia Gruzji, miłość jej dla Poboga przekształciła się w niewysłowioną mękę duszy. Pobóg okazywał jej dużo serdeczności, ale płomień jego zgasł. Olga wyczuwała, że on już całym sobą jest w Polsce, że tam dąży i żyje tylko nadzieją ujrzenia żony. Podczas podróży morzem do Konstantynopola, Roman był bardzo wycieńczony i zdenerwowany. Stosunek ich był pozornie dobry. Przed ludźmi byli kolegami w niedoli i wybornie grali swoją rolę. Ale w istocie wśród nich obojga zmieniło się wszystko zasadniczo. Olga pragnęła Romana zjednać sobie, przykuć go do siebie. Ale jednocześnie odczuwała, że Roman widzi mękę jej duszy, że to go wobec niej krępuje i niejednokrotnie wzrusza. Widziała więcej, bo walkę jego z własną namiętnością dla niej, którą w sobie tłumił i pod wpływem tego nakazu silnej woli, namiętność jego gasła. Stan zdrowia Poboga nie był pocieszający. W czasie podróży konno przez granicę, rana, zadana przez Borysa, odnowiła się, nerwowe zaś podniecenie Romana nie wpływało dodatnio, przeciwnie, jątrzyło ranę i wzmagało ogólne osłabienie. Pobóg zwalczał mężnie chorobę, oczekując przyjazdu do Konstantynopola, by stamtąd wyruszyć przez Bałkany do Polski. Między nim i Olgą wytworzyła się sytuacja szczególna. O powrocie do rodziny nie było nigdy mowy, chociaż Olga doskonale już wiedziała, że zatrzymać go przy sobie nie zdoła. Nie miał dla niej uczuć głębszych i niechciał jej łudzić. Gdy raz napomknęła mu, że mogliby płynąć do Sycylji lub Neapolu, gdzie zdrowie jego poprawiłoby się prędzej, Roman spojrzał na nią zdziwiony. Odrzekł jej wtedy dość sucho.
— Zanim dojadę do Neapolu, będę w domu.
Od tej chwili zaczęła się między nimi milcząca walka. W duszy księżniczki zerwał się bunt i gniew, podburzany skutecznie przez obrażoną miłość własną i przez miłość dla Poboga. Serce jej zamierało na myśl o rozstaniu. Nie mogła się z tą koniecznością pogodzić. A moment fatalny zbliżał się, gdy dopływali do Turcji.
Olga teraz, na samo to wspomnienie wstrząsnęła się ze zgrozy. Spojrzała na Romana z żalem. On był jej ofiarą, ona jego. Oczami wyobraźni widziała na nowo Bosfor i wspaniałą sylwetę Konstantynopola, pdzie losy jej rozegrały się ostatecznie. Ze drżeniem i lękiem patrzyła wtedy na zmęczoną twarz Poboga, na której malowało się stanowcze postanowienie. W oczach jego była wola. Olga wiedziała, że jej nie przełamie, więc oprócz bólu, zrodził się w niej upór nagły i dzika zaciętość. A potem te straszne chwile, gdy Pobóg wyraził jej swoją decyzję bezzwłocznego powrotu do Polski, Wyraził ją w formie bardzo łagodnej i serdecznej a po męsku, bez żadnej argumentacji, z siłą stawiania kwestji, która nie może być nawet komentowaną. Zachował się wogóle wobec niej tak szlachetnie, z taką wdzięcznością dla niej, że Olga mogła być tylko ujętą, gdyby nie szalony poryw zazdrości i gwałtowności jej krwi. Nie zdołała powstrzymać wybuchu i półprzytomna jęła mu wyrzucać jego obojętność. Czyniła mu gorzkie wymówki, rzucała mu w oczy niesłuszne zarzuty. Wreszcie nastąpiła chwila najokropniejsza, gdy Pobóg wyprowadzony z równowagi, wyznał jej szczerze, że nie kochał jej nigdy. Prawda wypowiedziana przez jego usta była dla niej ciosem. Olga targnęła się na własne życie. Gdy w najwyższem podnieceniu wybiegła z pokoju do siebie, Pobóg jakby wiedziony przeczuciem pobiegł w ślad za nią i... zdążył wyrwać jej kindżał z ręki w ostatniej, chwili, ale sam wzburzony jej furją, nie władając już nerwami, doprowadzony do ostatnich granic, zerwał na sobie bandaże. Krew go zalała i padł bez czucia.
Na te ostatnie wspomnienie księżniczka Czhangirani cała drżąca wychyliła się z okna wagonu, poddając twarz rozpaloną chłodzącym powiewom poranku. Oczy Olgi osnute mgłą przerażających wspomnień błądziły po polskich łanach rozfalowanych zbożami, pełnych zieleni i bladego złota, radosnych latem i spokojem. I do duszy Olgi zaczął wpływać spokój dobroczynny, jakby źródłem jego była nie tylko ofiara uczyniona z jej strony, ale jakby spokój ten szedł do niej z owych pól młodą nadzieją rozpromienionych, z pól ojczystych Poboga.
Okrutna scena w Konstantynopolu była ostatnią burzą — orkanem w duszy Olgi. Gdy ujrzała Romana zalanego krwią na podłodze, na którą runął niemal bez życia, wówczas odrazu nastąpił w niej przełom gwałtowny. Usłyszała w sobie głos wuja Bagrata, wypowiedziany jakby głośno, na jawie: „bądź Gruzinką nie tylko z zapałów krwi.“ Zgasła w niej obraza, gniew i zazdrość ustąpiły miejsca rozpaczy, że zabiła Romana. Wszystkie jej uczucia przeistoczyły się wtedy w energję, by go ratować. Jedno jedyne słowo, które Pobóg wypowiedział, w krótkiej sekundzie odzyskanej przytomności, że chce umrzeć w Ojczyźnie, stało się dla Olgi odrazu wolą jej serca. Przebrnąwszy wszystkie trudności i przeszkody wyjechała z Konstantynopola do Warszawy, wioząc Poboga stale prawie nieprzytomnego. Jechał z nimi lekarz, polak, wracający również do kraju, oraz Izmaił jako strzelec Olgi. Chazmara została w Konstantynopolu wraz z bagażami zabranemi z Ałchalczyku. Lekarz robił nadzieje, że Roman odzyska zdrowie, ale nie taił, że niebezpieczeństwo jest duże i że trzeba chorego strzec od silniejszych wrażeń. Olga wyzbyła się wszelkiego egoizmu. Wiedziała, że Roman dla niej stracony, ale chciała widzieć go uratowanym i to było już jej celem głównym. Przeżyte cierpienia nie zniszczyły w niej miłości dla Romana, lecz zahartowały ją. Olga rozważyła całą tę sprawę inaczej i ujrzała ją w innem świetle niż dotąd, bo przedewszystkiem w świetle sprawiedliwości. Analizując swój stosunek z Romanem od początku, stwierdziła, że nie mogła mieć do niego żalu, bo powinna była odczuć odrazu, że kierowały nim tylko zmysły. W zaślepieniu swego szału, łudząc się, że i z jego strony jest uczucie, nad tem właśnie cierpiała niezmiernie, że nie potrafiła odróżnić jego zapałów krwi od miłości, co było tak zdaje się łatwe. Niewypowiedziana trapiła ją męka, że on zostanie z żoną, ona zaś odejdzie jako osoba obca i już nic nie znacząca w jego życiu. Wszelkie długi wdzięczności między nimi były wypłacone. Ona ocaliła go od śmierci w czerezwyczajce Borysa i zorganizowała ucieczkę, Roman czuwał nad nią podczas ich ucieczki i ocalił ją w Ałchalczyku od Borysa. I w Konstantynopolu, ratując ją od zamachu na siebie, własne życie naraził przez nią. Wiedziała doskonale, że zrobił to z rozpaczy, iż ona utrudnia mu powrót do żony. To ją bolało bezgranicznie, rodząc ciągle nowy bunt, z którym już teraz potrafiła walczyć skutecznie. Ale czy zdoła się opanować w momencie rozstania? Zadawała sobie to pytanie w śmiertelnej trwodze na myśl spotkania z Teresą Pobożyną. Postanowiła nie dbała wcale, szło jej tylko o niego. Co będzie? Co będzie, by odwiedzając Romana, nie spotykać jego żony? O swoje zagadkowe stanowisko wobec rodziny Poboga nie dbała wcale, szło jej tylko o niego. Co będzie? Co się stanie? Trwoga jej rosła. Nierówny, ciężki oddech Romana nasuwał ponure myśli.
Z głębokiej zadumy zbudził ją szelest. Obejrzała się, Izmaił stał w odsuniętych drzwiach przedziału i uśmiechał się ze szczerą uciechą w twarzy.
— Za godzinę będziemy w Warszawie.
— Już?!
Olga odsunęła się od okna.
— Już? — powtórzyła zdławionym głosem.
— Doktór pyta, czy może zająć się atamanem?
— Niech wejdzie.
Podczas, gdy lekarz z Izmaiłem zajęli się chorym, Olga ubrana już w kostjum podróżny chodziła po korytarzu nerwowym krokiem. Co będzie, co będzie?... powtarzała pytanie, czując zamęt w głowie.
— Jaki stan? — spytała doktora.
— Bez zmiany, nic na lepsze. Nadałem depeszę z poprzedniej stacji do Warszawy, do lecznicy. Przyślą karetkę na dworzec.
— To dobrze.
Olga odetchnęła. Prawda! zapomniała, że przecie rodzina Poboga dotąd nie zawiadomiona, i że wobec tego nie spotka się zaraz z Teresą. Jednakże Olga taiła przed sobą, że chciałaby widzieć Teresę choć z daleka. Zdawało się jej, że to zdecyduje o jej losie. Sama się obawiała owych obłędnych myśli i marzeń nawiedzających ją bezwiednie. Rozmawiając z lekarzem, patrzyła na Poboga, który spał ciągle.
— Czy przytomny?
— Chwilami tak, ale jest jakby odurzony i ogromnie osłabiony.
— Czy wie, że zbliżamy się do Warszawy?
— Mówiłem mu to. Przyjął tę wiadomość biernie. Pytałem o adres rodziny. Podał go i znowu zapadł w ten bezwład duchowy. Mam wrażenie, że dopiero widok i obecność osób drogich wpłynie dodatnio na jego stan psychiczny. Teraz niech będzie takim jak jest, zyska na tem gojenie się rany a to najważniejsze.
„Widok i obecność osób drogich wpłynie dodatnio na jego stan“ — powtarzała sobie Olga z bolesnem drżeniem serca. I do duszy jej wkradło się posądzenie, że może Roman rozmyślnie przed nią udaje taki stan, by z nią nie rozmawiać i by go nie dręczyła. Ale lekarz jakby odgadując jej myśli, krzywdzące chorego, rzekł, patrząc na pacjenta troskliwie.
— Stan Pana Poboga wymaga, abyśmy działali jaknajostrożniej. Ja odwiozę go do lecznicy i oddam w ręce tamtych lekarzy, bo sam muszę jechać do rodziny na prowincję. Pani zdaje się zostaje w Warszawie dłużej, przeto pani powierzam tę sprawę, aby spotkanie jego z rodziną nie wywołało zbyt silnego wstrząśnienia.
— To znaczy? Jakże ja to załatwię?
— Poprostu pani przygotuje pana Poboga do odwiedzin głównie żony, aby nagłe ujrzenie jej nie pogorszyło jego stanu.
Olga zacięła usta. Domyśliła się, że Roman musiał coś nadmienić doktorowi o żonie swojej, skoro ten lęka się wrażeń tak silnych. Już miała wypowiedzieć coś opryskliwego, że żony Poboga widzieć nie chce, lecz wstrzymała nieopatrzne słowo, mogące lekarza naprowadzić na niepożądane wnioski. Zapewniła go więc, z udanym spokojem, że załatwi wszystko w myśl jego zleceń.
Gdy pociąg zatrzymał się na dworcu, Olga w każdej młodej kobiecie upatrywała Teresę. Rozdraźnienie jej wzrosło. Lekarz z chorym i z Izmaiłem odjechali karetką pogotowia, za nimi Olga autem. W lecznicy, w osobnym pokoju złożono Poboga i po opatrunku i auskultacji, lekarz wysłał depeszę do Uchań. Jakkolwiek Izmaił zajął już w Bristolu pokój dla Olgi, ona nie mogła oderwać się od Romana. Nie zważając na nic i na nikogo, czuwała przy nim uparcie resztę dnia, wyzywając niebezpieczeństwo, którego lękała się. Sprowadziła ogromny pęk czerwonych róż i złożyła je na kołdrze Romana. Usta drżące przytuliła do jego czoła z szeptem, w którym były łzy.
— Może cię więcej nie zobaczę, jeśli zdołam.
Oderwała się przemocą i opuściła lecznicę zostawiając przy łożu Izmaiła, z poleceniem czuwania nad chorym. Tatar ubóstwiający Poboga zapewnił ją, że nie odstąpi od niego i że go sam przygotuje do miłej wiadomości, że jest w kraju.
O żonie Poboga Izmaił nie wiedział. Był przekonany, że Pobóg jest zawsze narzeczonym księżniczki.
Przed północą Pobóg ocknął się. Spojrzał nieco przytomniej na Izmaiła i ściągnął brwi, zbierając myśli. Tatar z uśmiechem radosnym podsunął pod oczy Romana czerwone róże od Olgi. Oczy chorego rozszerzyły się, wąchał róże i nagle jakby uderzony jakąś myślą błyskawiczną, rozejrzał się po pokoju.
— Tereniu! — zawołał głucho.
Izmaił nie zrozumiał, ale się domyślił, że słowo to oznacza w każdym razie wołanie Olgi. Zaczął uspokajać Romana, że księżniczka była tu cały dzień, że go tu przywiozła z Turcji i że jest w hotelu, gdyż zmęczona podróżą. Zapewniał Romana, że rano księżniczka przyjdzie, żeby był cierpliwy, bo teraz ona odpoczywa.
Pobóg w miarę słuchania tych słów mienił się na twarzy. Uprzytomnił sobie wreszcie, że Olga czuwa nad nim w dalszym ciągu. Wspomnienie zajścia w Konstantynopolu poruszyło go. Odsunął niechętnie róże od siebie i spytał Izmaiła, gdzie się znajduje. Dowiedziawszy się, że w Warszawie, w lecznicy, zapłonął jakoś i zażądał natychmiastowego widzenia się z lekarzem dyżurnym. Gdy lekarz nadszedł, Pobóg zadał mu szereg pytań gorączkowych i prosił by zadepeszować do Uchań. Nie wierzył, gdy go lekarz zapewnił, że depesza już wysłana. Pobóg pod wrażeniem tej wieści doznał wstrząsu nerwowego, osłabł bardzo. Nad ranem, wycieńczony, zasnął kamiennym snem. Spał długo, zbudził go szept i ciche łkanie. Wydało mu się w majaczeniu sennem, że jest w Uchaniach i że Terenia płacze, ale dlaczego ona płacze? Chciał ją o to zapytać i nie miał sił, tak jakby mu kto zamykał usta. Chciał na nią spojrzeć i nie mógł otworzyć oczów. A jednak byłby przysiągł, że się znajduje w Uchaniach. Nareszcie borykając się z niemocą usłyszał najwyraźniej przyciszony głos Tereni i jej słowa.
— Gdzież ona jest, abym mogła jej podziękować?
Pobóg zadrżał całem ciałem, zerwał się w sobie, usiłując siąść na łóżku, ale czyjeś mocne ręce zatrzymały go na pościeli.
— Tereniu! — krzyknął.
— Jestem! jestem przy tobie, najdroższy! tylko bądź spokojny, tylko... o Boże, Boże! Romku mój!
Objęły go słodkie ramiona Tereni, uczuł na twarzy, na czole jej pocałunki. Jej łzy padały mu na twarz. Widział jej oczy ukochane, słyszał jej głos, jej słowa i oprzytomniał zupełnie. Terenia klęczała przy nim, ręce jego okrywając pocałunkami. Roman ujął w dłonie głowę żony i długo patrzył w jej oczy dobre i promienne pomimo łez, które z nich spływały. Patrzał ze wzruszeniem i nie mógł się napatrzyć. Czuł w sobie słodycz niepojętą i ciszę i spokój dawno zapomniany i błogie nad wszelki wyraz uczucie szczęścia odzyskanego. Głaskał drżącą dłonią włosy Tereni i usta wtulał w ich ciemną wonną masę i pieścił jej główkę przysuwając ją do swej zbolałej piersi. Teresa chciała go objąć w jednym uścisku i w jednym uścisku wyrazić mu to wszystko czem serce jej było przepełnione. Oboje zatopieni oczami w swoich oczach nie usłyszeli otwierających się cicho drzwi, nie spostrzegli strojnej postaci, która ukazała się w nich, Ale ujrzał ją pan Paweł Pobóg, stojący na boku i oczekujący swojej kolei by powitać syna. Niechciał przerywać powitania jego z żoną. Sam nazbyt wzruszony starał się przez ten czas uspokoić. Zobaczywszy w drzwiach postać pięknej kobiety i zauważywszy odrazu wyraz jej twarzy i oczów, zdumiał się, nie wiedział jak postąpić.
Strojna nieznajoma gwałtownie cofnęła się i zamknęła drzwi. Pan Paweł instynktownie zamilczał o tem zjawisku.
Księżniczka Czhangirani wybiegła z lecznicy jakgdyby uciekała przed kimś. Cały dzień była jak w obłędzie. Kazała się wieźć autem za miasto, a gdy wróciła po kilku godzinach, biegała po ulicach i parkach, wreszcie w pokoju swoim w hotelu ciskała się jak zraniony ptaki w klatce. W oczach jej pozostał obraz ich grupy i twarz Poboga taka, jakiej nigdy przedtem nie ukazywał. Było coś w jego rysach, w jego oczach, utkwionych w główce klęczącej przy łóżku kobiety, czego Olga nie widziała w Romanie nigdy, nawet w momentach największej ekstazy ich szałów w Tataryjsku. Było coś takiego w jego spojrzeniu, co zmizerowaną twarz Romana upiększało dziwnie, ale nadewszystko wyraz jego był taki właśnie o jakim Olga podświadomie marzyła zawsze, by ujrzeć go w oczach Poboga dla siebie. I ujrzała, ale dla jego żony. Rozpacz, zazdrość, zawiść jęły dręczyć ją na nowo. Przeklinała siebie, że targana niepokojem o Romana podążyła do lecznicy, nie zbadawszy, czy jest sam, czy też przybył kto z rodziny. Trafiła najgorzej jak mogła trafić. Zobaczyła jego powitanie z żoną. Tereni nie mogła się przyjrzeć, gdyż cała jej uwaga przez tę chwilę skupiła się na Romanie. Jego tylko widziała! Sylwetkę klęczącej kobiety obrzuciła wzrokiem przelotnie, by stwierdzić, że była przy Romanie i że to jego żona. Burza rozpętała się w duszy Olgi. Ogarniała ją głucha nienawiść do Tereni i jakby do Romana. Dławiło ją uczucie wstydu i upokorzenia. Męka była w niej. Parokrotnie chciała natychmiast opuszczać Warszawę. Izmaił tracił głowę, bo projekt za projektem gonił. Lecz na wyjazd istotny, pomimo, że czuła, iż byłoby to najrozsądniejsze, zdobyć się nie potrafiła.
Izmaił chodził co dzień po parę razy do lecznicy, dowiadywać się o zdrowie Poboga, a gdy wracał z wieścią że „ataman“ zdrowieje, Olga szalała.
Ona go uzdrawia, jej obecność, jej widok, jej opieka! Gdyby był dłużej zemną zginąłby z samej tęsknoty za nią. Księżniczka męczyła się.
Izmaił wiedział już także wszystko. Dowiadując się o zdrowie Poboga, widywał Terenię, która go zdziwiła i zachwyciła jednocześnie, zadawał sobie pytanie, kim ona jest dla Romana? Zdumiał go również fakt, że Pobóg z każdym dniem czuł się lepiei i że było w nim coś odmiennego co nawet Tatara uświadomiło, że to wpływ obecnej jego opiekunki. Izmaił wreszcie spytał lekarza kim jest dla Poboga owa „piękna i anielska pani“. Dowiedziawszy się, że to jego żona, stropił się wielce i pomimo niemego uwielbienia dla Tereni, czuł żal do niej że jest żoną „atamana“ i żal do Poboga za księżniczkę. Bo już teraz odgadł co było powodem dramatu w Konstantynopolu, zrozumiał co oznaczało niepojęte usposobienie Olgi. Izmaił już nie widywał się z Pobogiem. Zaczął nieśmiało namawiać księżniczkę do wyjazdu z Warszawy. Olga odkładała z dnia na dzień swój wyjazd. Chciała jeszcze raz zobaczyć Poboga, by się z nim pożegnać. Parokrotnie krążyła w bliskości lecznicy niezdecydowana, ale zawsze obawa o to, czy zdoła zapanować nad sobą, wstrzymywała ją od ostatecznej decyzji.
Pobyt księżniczki Czhangirani w Bristolu wywołał sensację. Jej piękność, jej wyraźny smutek a przytem jej kapryśne usposobienie wywoływały ciekawość nadzwyczajną. Obserwowano księżniczkę gdziekolwiek się ruszyła. Izmaił był ciągle zarzucany pytaniami, ale zbywał je tłomaczeniem na migi, że nie rozumie czego od niego chcą. Z Olgą rozmawiał zawsze w języku khartlów, co tem bardziej intrygowało. Do portjera mówił po rosyjsku. Wiedziano już, że Olga jest księżniczką gruzińską, uciekającą przed okupacją Sowietów. Wkrótce nie wiadomo skąd i jak, dowiedziano się, że przywiozła do Warszawy chorego oficera o znanem nazwisku i że jest z nim zaręczoną. Inni twierdzili, że jest jego kochanką. Ciekawość wzrosła. Olga była przedmiotem ogólnego podziwu. Spostrzegła to bardzo prędko, lecz nie robiła sobie nic z tego.
Pewnego dnia, podczas obiadu w restauracji hotelu Bristol, obok jej stolika usiadło dwóch panów, których tu nie widywała dotąd. Mówili po polsku, lecz gdy kelnerzy zaczęli ich obsługiwać z wyjątkowem ugrzecznieniem, panowie zmienili język na angielski. Jeden z nich młody, bardzo wykwintny i niezwykle przystojny, patrzył na Olgę dyskretnie ale ciekawie. Poznać można było odrazu, że go wyjątkowo zainteresowała.
Starszy pan siwy, o wyblakłych, wesołych oczach rzucał także na nią spojrzenia zaintrygowane, w których był zachwyt niedwuznaczny. Po chwili panowie przemówili do siebie szeptem, poczem młodszy dodał głośniej z ożywieniem.
— Napewno nie, ja się na tem znam! Bardzo dystyngowana.
— Znamy się i na dystyngowanych.
Olga patrzyła na nich śmiało, ale wyzywająco i bez kokieterji. Rozmowę ich, chociaż niezbyt głośną słyszała wybornie. Starszy pan mówił:
— Bardzo mi się twoja narzeczona podoba, i szczerze ci War winszuję. Takiej właśnie żony dla ciebie potrzeba. Jakże załatwiłeś z Krongoldówną? Nic nie mówisz.
— Hm, z Krongoldówną? Panna Róża zerwała ze mną, odesłała mi pierścionek, zwróciła słowo i sprawa skończona. Papo ciskał się podobno na mnie, i odgrażał wielce. No, ale ostatecznie wyjechali zagranicę.
— Oczywiście zerwanie wywołane przez ciebie.
— Noo, o tem, się wuju nie mówi.
— Po gentlemańsku tak, ale wszyscy to rozumieją. Dobrze zrobiłeś! Lękam się tylko, że między tobą i Dadą zachodzą już pewne dysonanse. To źle! Ona mogłaby na ciebie wywierać wpływ zbawienny, gdybyś chciał. Ale ty masz, War, rozmiłowanie się w swoich wadach. Czasem odnoszę wrażenie bardzo smutne, że żałujesz podświadomie miljonów byłej narzeczonej. Gdyby Dada spostrzegła to samo, będzie katastrofa.
— Nie żałuję niczego, tylko nie wierzę w przyszłość naszą.
— A to z jakiego powodu?
— Z tego, że Dada to druga Terenia, ale ja niestety nie jestem taki jak Pobóg.
Olga drgnęła i już teraz zaczęła słuchać celowo.
— Dobrze War, że sam to rozumiesz — mówił starszy pan. Ale toś trafnie powiedział, że Dada to druga Terenia. Opatrzność łaskawa, że Pobóg wrócił, gdyby zginął, jak to już głośno przypuszczano ona chyba nie przeżyłaby takiego ciosu, pomimo że ma dzieci, i że jest tak samo idealną matką jak i żoną. Teraz gdy się na ich szczęście patrzy, serce rośnie w człowieku.
— On wygląda jakby na drugi dzień po ślubie. Jakoś i ta choroba w oczach ginie i ucieka od niego. Doktór mówił, że przywieziono go do Warszawy nieprzytomnego. Podobno przechodził różne tarapaty. Był w niewoli bolszewickiej, z której uciekł z jakąś księżniczką Gruzinką. Potem w Gruzji był gościem owych książąt i wreszcie, podczas zajmowania Gruzji przez Sowiety, w jakiejś potyczce z bolszewikami został ranny. Potem przeszli granicę Małej Azji i z Trapezundu odpłynęli do Konstantynopola. W podróży rana mu się odnowiła, a że chciał umierać w Ojczyźnie, więc go ta księżniczka przywiozła do Warszawy.
— Skąd wuj to wszystko wie?
— Mówił mi doktór w lecznicy a trochę sam Pobóg. Ale on jakoś bardzo pobieżnie i krótko.
— A jakaż to księżniczka?
— Doktór mówił mi nazwisko, lecz nie zapamiętałem. Podobno bardzo piękna, mieszka zdaje się tu w Bristolu.
— W Bristolu? Czyż możliwe?
— Ha! gdyby nie to, żeś wczoraj wieczorem przyjechał do Warszawy, już byś ją znał. Co? O War, jesteś niepoprawny!
Zebrzydowski rzucił znowu mimowolne spojrzenie na Olgę, która z niezmierną uwagą mięszała łyżeczką w filiżance kawy.
— Trzeba się jednak będzie dowiedzieć — rzekł Zebrzydowski.
— Właśnie — odrzekł hrabia August. — Warto byłoby ją zobaczyć. Gruzinki bywają prześliczne. I wiesz co mi w głowie świta?
— Naprzykład?
— Że tam coś między nią a Pobogiem musiało być.
— Przecież on zakochany w żonie.
— Nie udawaj naiwnego, bo ci z tem nie do twarzy. Pobóg żonę kocha i w takiej Tereni może być nawet ustawicznie zakochany. Ale gdy był prawie rok w niewoli, daleko od żony i obcował z piękną księżniczką, mieszkał z nią, gościł u nich, ach mój drogi! Taki Pobóg! Nie dowierzam cnocie ich obojga! Na niego zawsze kobiety leciały, a owa księżniczka, jeśli piękna, to i on nie anioł.
— Hm..., może być! Tak, to byłoby ciekawe!
— Powiedz sam; ona przywozi go do Warszawy, pielęgnuje, obsypuje ponsowemi różami, a gdy przyjechała żona, już księżniczka się nie zjawia w lecznicy. Przysyła tylko swego strzelca, Tatara, w stroju czerkieskim. On także robi sensację, pewno najwięcej tem, że jest właśnie w takiem ubraniu. Bo chociaż w Gruzji jest to strój narodowy i nic z rosjanami nie mający wspólnego, ani z kozakami, ale tu przypomina Rosjan, którzy niewiem z jakiej dobrej racji zaczynają u nas wchodzić w modę, począwszy od sztuk teatralnych i kinematografów. Chyba z powodu tego, że już przestali być aktualnymi, więc, się ich pamięć odświeża.
— Cóż pani Terenia mówi o tej księżniczce?
— Nie wiem, gorzej to, że Pobóg się o niej nie rozwodzi. Ta jego powściągliwość, a nawet pewna niechęć mówienia o swoich przeżyciach i jeszcze dodam, wyraźny kult dla owych książąt i dla Gruzji, daje mi wiele do myślenia. To sprawa tajemnicza, ale Pobóg gentleman, od niego sam djabeł nic nie wydobędzie.
— Djabeł nie, ale może pani Teresa?
— A, to już ich osobista sprawa! W każdym razie, gdyby jej nawet wyznał swoje grzechy ona mu i to wybaczy wspaniałomyślnie. To kobieta w wielkim stylu, rozumna, dobra nad wszelką miarę i kochająca go nad życie. Ona dla Romana i zazdrość stłumi w sobie, bo egoizmu niema ani krzty.
— Co tam było, to było, ale, że Pobóg przy pani Teresie zapomni o swej księżniczce na amen, za to ja ręczę — rzekł Zebrzydowski.
— Widzisz co to jest taka żona! Twoja Dada to obraz Tereni, powtarzam.
— Zachęta dla mnie, gdybym się też zaawanturował. Czy tak?
— No, musiałaby ciebie tak samo kochać jak Terenia męża i ty musiałbyś się pod pewnymi względami upodobnić trochę do Poboga.
— Że zaś nie jestem podobny i nigdy nie będę... Nie wie wuj, czy ta księżniczka już wyjechała?
— Coś ona ciebie zaczyna intrygować za nadto? Niewiem tego czy wyjechała. Łatwo się dowiedzieć. Doktór mówi, że jeszcze przebywa w Warszawie. Może ją uniosą stąd smutne wieści z Gruzji. Aż strach co tam rozstrzeliwań, mordów, tak samo jak w Rosji. Ona ma pewno w Gruzji rodzinę, może rodziców, braci.
Olga usłyszawszy ostatnie słowa hrabiego Mohyńskiego zadrżała i zbladła. Odruchowo powstawszy z miejsca, podeszła żywo do obu panów.
Oni zerwali się z krzeseł.
Eleganckim ruchem podała im rękę.
— Olga Czhangirani.
— Mohyński.
— Zebrzydowski.
— Jestem księżniczką gruzińską, o której panowie mówiliście przed chwilą — rzekła po angielsku poważnie i bez uśmiechu.
Panowie skłonili się powtórnie, głęboko. Zebrzydowski skwapliwie podsunął jej krzesło. Mohyński zmieszał się wyraźnie. Olga usiadła i zwróciła się do Mohyńskiego.
— Pan mówił o smutnych wieściach z Gruzji? Jakie to wieści?
— Pani zapewne czytała o rozstrzelaniach i represjach w Gruzji, dokonywanych przez okupantów.
— Nie, nie czytałam! Kogo rozstrzelali?
— Nie potrafię pani wymienić nazwisk, ale były ofiary dość liczne, zwłaszcza wśród oficerów armji gruzińskiej, wśród osób należących do sfer rządowych a także i wśród arystokracji.
— Gdzie pan to czytał?
Mohyński wymienił pismo zagraniczne.
— Były tam nazwiska i umieszczone podobizny niektórych ofiar. Ostatni numer.
Olga powstała.
— Dziękuję panu. Zdobędę to pismo.
— Mógłbym je pani dostarczyć, gdyż mam je u siebie, lecz, lękam się być zwiastunem jakiej złej wieści.
— Proszę niech pan przyśle. W dzisiejszych czasach jest się przygotowanym na wszystko. Nie mam już rodziców, ale mam krewnych w Gruzji. Zatem czekam na to pismo i dziękuję za uprzejmość pana.
Podała im znowu rękę i odeszła prędko, wytworna, wyniosła, pewna siebie.
— Wspaniała! — rzekł Edward siadając z powrotem. Cóż za uroda!
Oczy mu błyszczały. Ale spojrzawszy na hrabiego, roześmiał się.
— A to wuj wpadł! No, winszuję! Sytuacja... moje uszanowanie! jak mawia stary Pobóg.
— Co ja tam o niej nagadałem? — spytał hrabia z zakłopotaną miną.
— O niej samej to jeszcze nic, ale o niej i o Pobogu, to gorzej.
— O, jak Boga kocham! I przecie mogliśmy się domyślić, bo wyjątkowo piękna i typ nie tutejszy. Ty także jesteś nieuważny, War. Zjadałeś ją oczami a nie mogłeś mnie przestrzec?
— Wujaszek również połykał ją wzrokiem aż miło. Trzeba jej to pismo dostarczyć.
— Prawda! Prawda! A tom się złapał. Ale ona jaka dystyngowana, nawet poznać po sobie nie dała nic, ani cienia. „Jestem księżniczką o której panowie rozmawialiście przed chwilą“. Więcej nic, nawet uśmiechu. O, przykład, że milczenie jest złotem a mowa srebrem, to za mało! mowa jest rozbitym cymbałem. Ten kto te przysłowia wymyślił jeszcze się zapewne mniej skompromitował niż ja. Idziemy!
Hrabia, zanim odesłał obiecane pismo do pokoju Olgi, przejrzał je z Warem, lecz nazwiska księżniczki nie znaleźli.
— Jest tu dwóch książąt ale nie Czhangirani. Czhangirani?... Nie, tu żadnego takiego niema, Są podobne, kto ich rozróżni. Zresztą krewni mogą mieć inne nazwiska.
— Może wypadałoby, abym jej to pismo zaniósł? — rzekł War niepewnie.
— A potem cucił, gdyby pod wpływem jakiej wieści dostała spazmów lub zasłabła. Ej, War! Znają ciebie! Siedź, uważasz i nie angażuj się. Ooo! ale Pobóg ma gust! Ma wyborny! Teraz nie wątpię, że tarapaty jego miały ciekawe momenty. No, mój drogi, z taką kobietą przebywać w warunkach tak sprzyjających i żeby nie tego... owego... trzebaby limfy pierwszej klasy! To nie na Poboga patrzy. Ho, ho! Tembardziej, że i on ją wiidocznie porwał skoro aż do Warszawy dojechała. Tu musi oczywiście kapitulować.
Hrabia odesłał pismo do pokoju księżniczki i obaj z Warem zastanawiali się, czy złożyć jej wizytę, czy nie? Doszli do przekonania, że w każdym razie nie dziś jeszcze, ale obaj mieli do tego rzetelną ochotę.
Olga oczekiwała niecierpliwie pisma i już chciała posyłać Izmaiła. Gdy więc lokaj wręczył jej opakowany zeszyt zaczęła przerzucać go z gorączkowym niepokojem. Nagle głuchy okrzyk wypadł z jej piersi.
— Wuj Bagrat!!
Załamała ręce nad głową i upadła na kolana ze łkaniem.
— Rozstrzelany! Rozstrzelany! — powtarzała z jękiem żałosnym zalana łzami, patrząc uparcie na podobiznę szlachetnej twarzy księcia Bagrata Czarawdżadze, pomieszczoną w szeregu innych ofiar.
— Nie chciałeś z nami uciekać, nie chciałeś! Czemu pozwoliłam na to byś został w tem piekle! Arczyłła niema w spisie? Może i on, może i on? Jeśli i Arczyłł zginie, zostanę sama na świecie.
Znalazła jeszcze paru znajomych wśród wymienionych ofiar ale młodego księcia Czarawdżadze nie było.
Księżniczka cierpiała bardzo nad stratą wuja. Wspomnienie przynosiło jej ciągle słowa jego, któremi ją pożegnał: „bądź Gruzinką nie tylko z zapałów krwi.“ Pod wpływem bólu i żałoby w sercu, Olga jęła robić z sobą rachunek sumienia. Słowa księcia Bagrata były czynnikiem oskarżającym ją wobec niej samej. Zaczęła poważnie rozsądzać obecność swoją w Warszawie, teraz gdy już nic ją z Pobogiem łączyć nie powinno. Zasłyszana rozmowa obu panów w restauracji o Pobogu i jego stosunku do żony, była także światłem, które w połączeniu z dostrzeżonem przez nią samą powitaniem Poboga z Terenią olśniło ją jaskrawą prawdą faktu, że wszystko skończone i że słowa wuja Bagrata były proroczemi. Pobóg jej nie kochał, nie zatrzymała go przy sobie. Szał krwi zgasł, serce jego było przy żonie.
„Bądź Gruzinką nie tylko z zapałów krwi“ powtarzała sobie Olga z uporem, bo oto w tym momencie postradała już wszystko. Ostatnią złudę w miłość człowieka bezmiernie kochanego, który od niej odszedł, i opiekuna, prawie ojca, którego jej zabrali.
— Arczyłł! Arczyłł! jeśli i ty stracony?!
Pustka otwierała się przed Olgą i bezdeń potworna. Ani rodziny, ani ojczyzny, ani domu, ani miłości. Nic! nic!
Została sama!
Zostały w jej pamięci upojne wspomnienia, ale czuła, że to za mało, że one nie wypełnią pustki w jej duszy bez treści życia. Olga łamała się w sobie, w tej depresji duchowej trwając całe godziny, pogrążona w odmęcie myśli ponurych. Przeraziła ją zupełna martwota serca, jakby zanik wszystkiego co było w niej przedtem takie bardzo żywotne. W stanie obezwładnienia duchowego przebyła do późnej nocy, sama w pokoju nad rozwartem pismem z portretem zamordowanego księcia Bagrata.
Izmaił nie mogąc się doczekać znaku życia od swej pani, zaniepokojony zastukał wreszcie i zajrzał do pokoju, bez pozwolenia. Przerażony widokiem księżniczki wszedł prędko. Olga wskazała mu w milczeniu fotografję księcia. Tatar domyślił się odrazu. Zawył jakimś rozdzierającym jękiem i rzucił się do rąk księżniczki.
— Jedźmy stąd do księcia Arczyłła. Jego ratować trzeba! Ty kniażna zostaniesz z Chazmarą w Konstatynopolu a ja pojadę do Ałchalczyka, do Tataryjska i dalej i wszędzie gdzie potrzeba, szukać młodego księcia. Ja jego znajdę choćby w więzieniu a taki znajdę! Pomogę mu uciec. Ja jego ubłagam, żeby do ciebie jechał sieroteńki! Ty kniażna nie płacz, a jedź stąd czemprędzej! Co tu po tobie? Dla ciebie teraz kniaź Arczyłł został, druh i brat jedyny. Ja jego chcę ratować, ja tu już nie wysiedzę!
Zastanowił się chwilę ocierając wilgotne oczy. Poczem rzekł łamiąc ręce z egzaltacją.
— Ataman już przepadł, on już nie nasz! Ma swoich! A ty kniażna sierota i do swoich także tobie trzeba iść. Nic tu po tobie, nikomu i nic!
Olga powstała.
— Masz rację! Jutro jedziemy!
Izmaił bijąc pokłony wyszedł z pokoju z rozjaśnioną twarzą. Na drugi dzień Olga ubrana czarno, wykwintna i spokojna, lecz jakby marmurowa, z pękiem róż szkarłatnych w ręku, wyjechała z Bristolu do lecznicy, gdzie leżał Roman. Izmaił pośpieszył za nią. W lecznicy księżniczka nie opowiadając się nikomu, zastukała śmiało do pokoju Romana. Weszła i stanęła na progu.
Pobóg był sam, siedział już w fotelu ubrany. Na widok Olgi zbladł i dźwignął się chcąc powstać. Ale ona podbiegła prędko i zatrzymała go na miejscu. Była także blada z płomieniem szczególnym w oczach. Róże szkarłatne złożyła na jego kolanach. Pobóg ucałował jej rękę serdecznie.
Załkało w piersiach Olgi, ale się opanowała.
— Chciałam.... pana pożegnać. Dziś wyjeżdżam. Widzę, że pan zdrowszy ale jeszcze osłabiony.
— Tak, z trudem powracam do sił.
Wskazał jej krzesło obok. Olga nie usiadła. Spojrzeli sobie w oczy głęboko. Ona zamrugała powiekami i rzekła podając Romanowi obie ręce.
— Dowidzenia... drogi... Zapewne już na całe życie... Pobóg ucałował jej ręce z rozrzewnieniem. Mimowoli przysunął ją do siebie. Ona trzęsła się cała, głos jej zdławiony drżał. Pobóg spojrzał mocno w jej źrenice i rzekł głucho.
— Zapomnij wszystko, Olga... jeśli... możesz.
A ona pochyliła się ku niemu i skroń oparła o jego czoło.
— Dałeś mi szczęście i choć było złudą, nie zapomnę naszych cudownych... chwil.
— Dziękuję ci za wszystko, za życie, któreś mi powróciła i za to, żeś jest taką jaką cię przeczuwałem.
— To nie moja zasługa, to wpływ świętej pamięci wuja Bagrata.
Pobóg cofnął się gwałtownie w tył.
— Co się stało?
— Rozstrzelany!
Pobóg zasłonił sobie oczy drżącą dłonią.
— I on kochał ciebie, Rom, i przepowiedział mi wszystko.
Usłyszeli za drzwiami lekkie kroki. Olga odsunęła się z falą krwi na twarzy.
Weszła Teresa.
Była jasno ubrana, wytworna, radosna. W ręku miała kwiaty. Dwie kobiety stanęły naprzeciw siebie. Obie milczały. Wybitna piękność Olgi wprawiła Teresę w osłupienie, Oldze zaś Pobożyna wydała się uosobieniem promiennego szczęścia i wdzięku. Twarz Tereni zgasła. Spojrzała na męża i opamiętała się.
Pobóg ujął jej rękę.
— Moja żona — rzekł miękko.
Terenia z ożywieniem wyciągnęła dłoń do Olgi.
— Księżniczka Czhangirani? domyślam się.
Krótki nerwowy uścisk Olgi.
— Tak! Przyszłam pożegnać pana — odrzekła niby spokojnie ale niższym niż zwykle głosem, zdradzającym wyraźne wzburzenie.
— Pani spocznie? Proszę.
— Dziękuję. Już wychodzę.
— Niewypowiedzianie bolesną przyniosła mi pani wiadomość o śmierci księcia Bagrata Czarawdżadze... Zostało mi po nim wspomnienie jasne. Dla pani ciężką jest strata wuja, dla mnie drogiego towarzysza przeżyć naszych w Ałchalczyku — rzekł Pobóg ze szczerem uczuciem.
— Tak, jestem osierocona bardzo.
— A młody książę Czarawdżadze?
— Arczyłł? niewiem. W spisie ofiar niema go dotąd.
Tyle było bólu i męki w twarzy Olgi, taki płomień w oczach, że Terenia przypisując to żałobnej wieści wyciągnęła do księżniczki obie ręce z właściwą sobie serdecznością.
— Proszę niech się pani uspokoi i... proszę przyjąć moją gorącą wdzięczność za ocalenie mego męża od grozy śmierci i wyrwanie go z tych strasznych rąk. Nigdy, nigdy nie zapomnę co pani jestem winną. Nie zdołam tego wyrazić ani...
Wtem Terenia zacięła się, zauważyła popłoch, prawie przerażenie w oczach Olgi. Jakiś szyderczy, hamowany uśmiech na jej ustach. Błyskawicznie spojrzała na męża. Pobóg miał oczy przysłonięte rzęsami, brwi surowo zmarszczone, usta zwarte mocno i jakiś dziwny wyraz na twarzy.
Ten wyraz!!
Teresa umilkła. Ręce jej w dłoniach Olgi zadrżały. Poczerwieniała silnie i dokończyła prędko, bezbarwnie.
—... ani panią zapewnić o tem nie zdołam. Dziękuję z duszy.
Ręce obu kobiet rozpadły się.
— Niech mi pani nie dziękuje! Ocalając pana Poboga ratowałam siebie jednocześnie — rzekła Olga porywczo lecz z głębokim smutkiem.
Podniosła głowę śmiało i opanowując histeryczne drżenie ust, dodała patrząc na Teresę roziskrzonym wzrokiem.
— Powtarzam, ratując pani męża ratowałam i siebie. Ale on ocalił nas od Borysa, czem naraził własne życie, pomimo, że całą mocą ducha dążył do powrotu, do ojczyzny. Jego rana to moja wina i gorzki wyrzut mój! To odwet okrutny! Jako bohater i człowiek zyskał cześć najwyższą i pozostawił wdzięczność niezapomnianą w Ałchalczyku, gdzie walczył z przemocą i krew swoją przelał. Tam u nas biją dla niego serca bardzo gorąco.
Prędko, gorączkowo podała rękę Tereni, potem Romanowi, który ją ucałował z szacunkiem. Spojrzała rozpacznie, wnikliwie w jego pociemniałe oczy i wybiegła z pokoju panując nad sobą resztą sił.
Po chwili wszedł do pokoju Izmaił. Żegnał Poboga hałaśliwie, bił pokłony, nazywając go „bagadyrem“ i zbawcą Ałchalczyka. Ale dawnej serdeczności Roman w nim nie odczuł, przeciwnie Tatar był teraz nieco sztuczny w swojej egzaltacji.
Gdy wyszedł, między Teresą i Romanem zaległa cisza, długa, męcząca. Pobóg blady, wyczerpany patrzył z pod przymkniętych powiek na żonę z uczuciem. Pobożyna stała w oknie otwartem, cicha, wciąż jakby zgaszona. Patrzyła tępo na ogród, lękając, się odwrócić w stronę męża. Brakło jej tchu.
— Tereniu, chodź do mnie.
Głos jego poderwał ją z miejsca. Podbiegła i upadła na jego piersi. Oddychała prędko.
Pobóg odczuł drżenie jej postaci i przyśpieszone bicie serca. Milczeli. Roman przytulił ją mocniej do piersi, głaskał dłonią jej włosy. W pewnej chwili ona zacisnęła ręce dokoła jego szyi i szepnęła zmienionym głosem:
— Nigdy nie myślałam, że ona taka piękna.
A po chwili jeszcze ciszej.
— Ona ciebie kocha.
Pobóg milczał.
— Romku, czy będziesz ze mną szczery?
— Tak.
Objął ją silniej. Ona przylgnęła gorącą twarzą do jego twarzy i cała drżąca szepnęła:
— Romku ona była twoją... to jest, to jest... należała do ciebie, posiadałeś ją?
— Tak.
— I... kochałeś ją?
— Nie.
— Nie??
— Dziecino moja!
— Pożądałeś jej?
— Tak.
— Baaardzo?
— Teruś!
— Bałam się tej księżniczki! Gdy ją zobaczyłam taką piękną... i te jej oczy na tobie, i twój wyraz twarzy, gdym jej dziękowała za ciebie, zrozumiałam wszystko. Wiem już dlaczego zerwałeś bandaże. Ona ciebie chciała zatrzymać przy sobie? Czy tak?
— Tak.
— Romku, czy ty ją jeszcze kochasz?
— Nie kochałem jej. To było co innego.
— A czy ty jeszcze pożądasz jej?
— Nie, dziecko! Szał minął. Jestem twój!
Zaległo milczenie.
Roman z ustami we włosach Tereni po długiej chwili zapytał.
— Tereniu, czy mi wybaczysz?
Milczała, tylko serce jej biło mocno na jego piersi.
— Tereniu moja, czy możesz mi wybaczyć?
— Tak.
— Czy mi ufasz?
Przymknęła powieki, wstrząsały nią dreszcze, z pod rzęs spłynęły dwie ciężkie łzy.
— Tak — szepnęła cicho.
Pobóg zapłonął.
— Czy mnie dobrze rozumiesz, Tereniu, czy ty mi ufasz i czy nie zachowasz żalu do mnie?
Teresa łamała się w sobie. Krótka lecz bolesna była jej męka. Spojrzała prosto w oczy męża i one ją przekonały.
— Nie, Romku, za silnie cię kocham, za silnie! Ty wróciłeś! Wróciłeś do mnie i do naszych dzieci... i to dla mnie jest wszystkiem.
Wzruszenie zdławiło pierś Romana.
— Teruś moja, jedyna! niechże już nigdy najmniejszy niepokój z tej przyczyny nie zamąci twego spokoju, nie rani ci serca i nie zakłóci pogody szczęścia naszego. Czy mogę w to wierzyć?
— Tak, Romku mój.
— Dziecko umiłowane, moje najmiłościwsze!
Pobóg podniósł główkę żony i odnalazł jej rozpalone usta. Długo trzymał je pod władzą swoich ust. Spojrzał głęboko, poważnie w oddane sobie oczy żony, omglone łzami i odczuł prawdę jej wyznania. Z rozkoszą odnajdywał w nich cud swego szczęścia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .





Księżniczka Olga w pokoju swoim, w hotelu, stała zamyślona, patrząc na wielką więź róż i storczyków, przysłanych jej z kartą Poboga. Usta Olgi były zacięte, oczy zmrużone. Zanurzyła twarz w aksamitnych kwiatach, chłodząc niemi rozpalone powieki. Każdy rys twarzy Poboga i wyraz jego oczów, zapamiętany z ostatniej rozmowy, wyryte były w jej myśli głęboko. Czuła, że chwila ta pójdzie za nią wszędzie jako wspomnienie, świadczące, że najpiękniejszy czar życia skończył się, jak się kończy cudowny sen. Nie żywiła do Romana gniewu ani żalu, tylko była w niej pustka, z powodu jego odejścia i był w niej ból trujący jej serce. Obraz Teresy pozostał w pamięci jakiś nieskalany i dziwnie jasny, którego nawet zazdrość i niechęć Olgi nie zdołała zaćmić i zbrukać.

Olga zrozumiała, że Pobóg musiał wrócić do Teresy, nie tylko jako do żony, lecz i jako do kobiety wybranej, która była jego typem niewieścim, ku której popychało go wszystko. Szał zmysłowy jako taki tylko dla kobiety innej, musiał w nim być krótkotrwały i zgasnąć. Przeważyło uczucie dla żony i poryw ku niej, gdy ją tylko ujrzał.
Olga oderwała się od kwiatów, ręce zarzuciła sobie za głowę. Spojrzała przed siebie rozognionym wzrokiem.
— Teraz w świat, gdzie oczy poniosą! Nic przedemną już, nic, nic! I po za mną już nic!!
Olga nie należała do natur, którym wspomnienia wystarczą i czuła to w sobie aż nadto.
Oczy jej spoczęły znowu na kwiatach od Romana i padły na dwa bilety wizytowe leżące na stoliku.
August hr. Mohyński.
Edward Zebrzydowski.
Nazwiska te nic jej nie mówiły. Olga przypomniała sobie z restauracji wykwintną postać młodego człowieka, który ją obserwował wyłącznie. Z brzmienia jego nazwiska, gdy się jej przedstawił, odgadła teraz jego bilet.
— To ten! Piękny i porywający! Znajomy Poboga! Ma także jakąś narzeczoną... Gdybym chciała odwetu?
Zaśmiała się nienaturalnie, twarz jej przybrała wyraz ironiczny.
— Może być spokojna i jego narzeczona i on. Jadę w świat, pozostawiając tu pierwszy i ostatni urok życia!
Na dworcu kolejowym księżniczka była cały czas jak odurzona. Gdy już wsiadła do wagonu i pociąg miał za chwilę ruszyć, ujrzała przed sobą Zebrzydowskiego. Złożył jej głęboki ukłon i wręczając olbrzymi pęk wytwornych róż, rzekł po angielsku:
— Zechce pani łaskawie przyjąć w hołdzie odemnie, jako od przyjaciela Romana Poboga, oficera polskiego, który w ojczyźnie pani doznał tyle serca.
Olga w pierwszej chwili chciała mu wskazać drzwi, ale usłyszawszy imię Poboga, opanowała się natychmiast. Podała mu rękę swobodnie, bez uśmiechu.
— Dziękuję! Pan Zebrzydowski?
— Tak jest. Żałujemy niezmiernie, że pani tak prędko opuszcza Warszawę, ale mamy nadzieję, że...
Wtem pociąg ruszył.
— Że panią jeszcze kiedy zobaczymy u nas — rzekł War, całując jej rękę i patrząc na nią z zachwytem.
— Chyba gdzieś w świecie — odrzekła z nerwowym śmiechem.
— Bardzo bym tego pragnął! Pani obecnie jedzie?
— Do Konstantynopola, stamtąd do Paryża.
Zebrzydowski skłonił się głęboko. Wyskoczył już w biegu pociągu. Kłaniał się kapeluszem i szedł obok mijających go wagonów zapatrzony w sylwetkę Olgi w oknie. Ale ona nie widziała go już dawno, zajęta swemi myślami.
— Jeśli sprytna, a na to wygląda, domyśli się łatwo, że przemawiałem we własnem imieniu. Ależ djabelnie piękna! Cóż za oczy! — myślał War.
Nie chciał się przed sobą przyznać, że w tej chwili pojechałby w ten świat, tam, dokąd ona pojechała i za nią. I nie zdawał sobie nawet sprawy dokładnie, co go porywało więcej: ona, czy ów świat.
— Nieszczególny ze mnie narzeczony — pomyślał w końcu krytycznie.
Zebrzydowski tegoż dnia mówił do hrabiego Augusta:
— Wuju, jak powinien sobie życie ułożyć człowiek, który do jednej kobiety nie potrafiłby się przywiązać na całe życie?
— Mówisz o sobie, oczywiście, pod nowem wrażeniem, Taki jak ty, wbrew teorji Oktawci, powinien ożenić się jaknajpóźniej, to znaczy wtedy, gdy mu już kobiety spowszednieją i nie będą wzbudzały interesu ani apetytu. Ale u ciebie, taki stan nastąpi nie prędko. Zanadto kusisz kobiety i one ciebie kuszą. To mnie martwi ze względu na Dadę. Jednej rzeczy nie rozumiem.
— Czego?
— Że ona porzuciła dla ciebie Strzełeckiego.
— Dziękuję!
— No, tego owego, daruj mi, War, moją szczerość, lecz ja kochając ciebie, żywię jednocześnie dla Strzełeckiego kult prawdziwy. To człowiek! I taka Dada! Śliczna kobieta! świeża jak owoc soczysty, istna brzoskwinia. Ją także nazwać można — królewną uroku — jak Teresę Pobożynę. Ale czy ty jej dasz szczęście? Czy ona nie będzie znowu twoją ofiarą?
Edward po chwili zadumy rzekł niepewnie.
— Czy dam jej szczęście? Hm! Gdyby w Hłowatynie zapewne tak! Wtedy i ona byłaby inna. Czy wuj wie, jakie ona ma pomysły?
— Naprzykład?
— Ach no, okropne, raczej dziwaczne. Oto chce w naszej mieścinie wojewódzkiej założyć spółdzielnię mleczarską, serownię i coś tam jeszcze, aha, kawiarnię, gdzieby się sprzedawało nabiał, warzywa, owoce i przetwory różne. Prócz tego w Pochlebach jakieś instytucje społeczne, szkołę dla dzieci służbowych, jakąś szwalnię, czy coś tak... Ale ta kawiarnia i mleczarnia, słyszał wuj coś podobnego?
— Bardzo praktycznie, w myśl cioci Oktawy i pani Renaty Palickiej, która tu w Warszawie bierze udział czynny i duży w urządzonej przez kresowianki cukierni kresowej. Byliśmy tam, widziałeś przecie! Jakoś jak dotąd korony im nie spadły z głów.
— Dobrze, ale gdy Dada zostanie moją żoną...
— Bądź pewny, że się na twoją mamę nie przerobi.
War wybuchnął śmiechem.
— Och, spotkanie mamy z Dadą było typowe!
— Ot, wiesz co, żałuję żem nie widział tej sceny. Oktawcia mi mówiła, że te panie całkiem nie przypadły sobie do jgustu!
— Przedewszystkiem mama, jak to zwykle ona, zaczęła mierzyć Dadę od stóp do głów, raczej nie Dadę, lecz jej strój, bo przecie u mamy to najważniejsze! Że zaś Dada była w skromnym kostjumie, choć gustownym, ale tanim, więc mamę odrazu usposobiło to niechętnie. Moja narzeczona wydała się mamie za mało ozdobną — sarknął ironicznie.
— Podobno Dada z początku garnęła się do matki twojej jak córka, że nawet Oktawcię tem wzruszyła.
— Ooch, tak, jednakże zbyt prędko mama potrafiła ostudzić zapały Dady, która ochłodła, zauważywszy bezdenną próżność matki i płytkość jej. Pytania naprzykład były tego rodzaju: — jak to się stało, że ona, panna z dobrego domu, wałęsała się po lesie, wtedy przed wojną i romansowała z przygodnym kawalerem? A wszakże opowiedziałem matce, że spotkaliśmy się tylko dwa razy, pierwszy raz niechcący, gdy ona zbierała jagody w stroju cyganki i zaczęła niby udawać cygankę, na drugi dzień bez umowy, poprostu instynktownie dążyliśmy w to samo miejsce i na trzeci dzień już mi uciekła. Mama mówiła o tem w sposób tak uszczypliwy i przykry, taka zaściankowość była w słowach mamy, że rumieniłem się ze wstydu.
— A cóż na to Dada? — spytał Mohyński.
— Ona wyszła z tej próby z wielkim taktem, chociaż mieniła się na twarzy i spoglądała na mamę zdziwiona. Potem nad wyraz niedelikatne pytania o Tura. Wuj wie, że ten Tur w jej życiu nie zachwyca mnie wcale, a nawet; czasem myśl, że ona była jego żoną, mrozi mnie. Jednakże trzeba przyznać, że rola Dady, do końca, tam, na Sarnach, była bardzo ładna, co wiem od Pobożyny i, nawet oryginalna... Panna Dobrucka z Dawidówki — gajowym — jest w tem pewien odrębny smak i charakteryzuje Dadę.
— Taak! ale dla twojej mamy to już jest przestępstwo konwenansowe, ach to niemal tego.. owego zbrodnia!
— Właśnie! Potem znowu znalezienie rannego żołnierza, którym był Strzełecki, leczenie go... Fi donc! Mamie usta krzywiły się z odrazą i wstrętem. Ale jednocześnie dyskretnie spróbowała palcami z jakiego materjału zrobiony kostjum Dady, no i zaczęła krytykować. Potem pytanie, gdzie kupiony kapelusz, zaczęła Dadę zanudzać radami. Wreszcie egzamin, jak Dada mówi po francusku, czy posiada salonową ogładę, „ponieważ będziesz wielką panią“ — War naśladował głos matki cedzący — „czy przygotowana jest do losu, jaki ją spotyka“...
— I tem podobne, tego.. owego androny — wtrącił hrabia. — Jakbym widział Beatę! Wyobrażam sobie Oktawcię! Jeszcze teraz, jak o tej scenie mówi, trzęsie się cała z oburzenia.
— Aaa! żeby wuj był wtedy w mojej skórze? Wstydzić się za własną matkę, to jednak okropne uczucie. Dada pod koniec tej wizyty zesztywniała, odpowiadała monosylabami. Tylko czekałem, kiedy zacznie szarżować w ujemnym kierunku. Zbladła i miała takie płomyki w oczach.. była naprawdę niesłychanie interesującą.
— Tam podobno i o braku posagu Dady coś było?
— Naturalnie! Mama zaczęła ubolewać z czego my będziemy żyli, że Pochleby zrujnowane i że można je było uratować jedynie, wnosząc duży posag żony mojej, i zaczęła mówić z zachwytami o Krongoldównie, którą znała tylko z fotografji.
Hrabia zaperzył się.
— A Oktawcia nic na to?
— Ach, ciocia Oktawa, co już tam nagadała, tego nie spamiętam! Dla mamy istotnie Róża byłaby idealną synową. Rozmawiałyby po całych dniach o Baccaratach, o dywanach, meblach, strojach, klejnotach, bo Róża lubiła się chwalić, a mama, gdy słucha o tem, jest w swoim żywiole. W końcu przeciąłem krótko te indagacje i żale i wyprowadziłem Dadę wzburzoną. Pożegnała matkę bardzo sucho. Na raut do mamy, jak wuj wie, Dada nie poszła. Pierścionka odemnie nie przyjęła wcale.
Hrabia nasrożył się.
— Ofiarowałeś jej ten sam, co i Krongoldównie?
War zmrużył oczy.
— Wuj uważa mnie za taką świnię? Miałbym dwie narzeczone obdarzać jednym i tym samym pierścionkiem? Nie spodziewałem się takiego pytania.
— No, przypuszczam. Daruj mi, War. Wiesz, żal mi Dady! W niej jest jakiś swoisty wdzięk, którym czaruje. Taka porywająca, prosta, szczera, zapalna!
— Dada nie przyjęła również odemnie medaljonu z brylantami. Nie i nie! „Będzie na to czas, o ile“...
— Oo... ile? O, źle!
— I na tem „o ile“ opiera się wszystko.
— A ty cóż na to?
— Ja? No, nie przyzwyczajony jestem, aby się nademną zastanawiano. Dada poprzednio przychylała się do prędkiego ślubu, teraz zwleka...
— Ty zaś dla osłodzenia sobie owej zmiany odprowadzasz piękną księżniczkę gruzińską z kwiatami na dworzec. To uważasz, tego owego...
— Swobody swojej nie zatracę nigdy i dla nikogo. Zresztą ta księżniczka jest cudowna I Wuj sam to przyznaje.
— Powtarzam ci raz jeszcze, War, że twój los i przyszłość twoja jest w rękach Dady i o tem myśl przedewszystkiem. Winszowałem ci wyboru takiej kobiety, jak Dada. Zrobiłeś wielką niespodziankę mnie i cioci „kalendarz“, która ze szczerej uciechy nawet Dadzie nie dodała lat. Toż rarytas! Więc teraz, gdyby Dada...
— Palnę sobie w łeb!
— Ehe, to się łatwiej wymawia niż robi. Chodzi o to, że wtedy byłbyś naprawdę skrzywdzony.
Zebrzydowski zerwał się i szybkim krokiem chodził po pokoju. Zatrzymał się przed Mohyńskim.
— Czy wuj zna ludzi fatalistów, destruktorów i tym podobnych? Ludzi, którzy wszystko potrafią tylko zepsuć, złamać, zburzyć, a nigdy nic nie zbudować, ani nikomu ani sobie. Do takich właśnie ja się zaliczam. Złamałem szczęście Strzełeckiego, a zapewne i Dady, ale dla siebie nie zbuduję szczęścia i Dadę już nastroiłem tak, że i jej spokój prysł. Ona już daleka od szczęścia, którym promieniowała. A wszakże to kilka tygodni zaledwo. Jestem zawsze i wszędzie destruktor! Ciocia wypaliłaby mi za to verba veritatis, ale wuj milczy i... dobrze robi.
Hrabia August milczał istotnie. Patrzał na rasową i wytworną postać Wara i myślał z żalem, że to, co on mówił było prawdą. Pod piękną powłoką Zebrzydowskiego czaił się fatalizm, wszczepiony przez wychowanie, warunki życia, a może i przez dziwny urok jaki wywierał. Był to jednakże, często bez własnej winy — destruktor.
Zebrzydowski dobrze odczuwał Dadę Turową. Młoda kobieta cały czar swojej miłości dla Wara i swoje szczęście zostawiła w Uchaniach. Od chwili przyjazdu do Warszawy, szczęście jej zachwiało się. Miłość do narzeczonego nie potrafiła zaślepić Dady do tego stopnia, aby mogła nie widzieć coś niepokojącego w ich stosunku. Więc najpierw ją samą trapiła myśl, że usuwając Strzełeckiego, łamie własne życie i rzuca je w odmęt. Uczucie to wobec miłości dla Wara gniewało ją, lecz było natrętne. War męczył ją zagadką swego usposobienia. Był kapryśny i zmienny w nastrojach. Nigdy nie była jego pewna. Gdy, żegnając ją wieczorem, był płonący i klęczał u jej nóg, nie wiedziała, czy nie powita jej rano zasępiony, z chmurą na czole, a chłodem w oczach. Jego niechęć do pracy, przy tak ruchliwem usposobieniu i szczodrej naturze, wzbudzała w niej niepokój. Był stworzony tylko do szerokich ram, sarkał na to wszystko, co Dada nauczyła się cenić i co lubiła. Scysje między nimi powtarzały się coraz częściej. War chciał nakłonić Dadę despotycznie do naśladowania go, lub przynajmniej do podzielania jego poglądów. Ale młoda kobieta miała charakter samodzielny i nie znosiła narzucania sobie zapatrywań, którym była przeciwna. Odgadywała w sobie nawet skłonność do ulegania ukochanemu mężczyźnie, ale musiałby on jej imponować swoją siłą duchową i swoją indywidualnością. Musiałaby w nim odczuwać wyższość nad sobą, moc jakąś, na której mogłaby oprzeć się bezpiecznie i pewnie, z przekonaniem, że wierzy mu i ufa bezwzględnie. W Edwardzie nie odczuwała takiej mocy. Imponował jej urodą, przedziwnym czarem swoim i swoją świetnością, ale tego było dla niej za mało, aby mu ulegać i nie reagować na jego kaprysy.
Fantazje i różne wybryki Wara Dada przyjmowała wesoło i lekko z żartobliwem pobłażaniem, często niechętnie. Najgorsze jednakże bywało mimowolnie nasuwające się porównanie Wara ze Strzełeckim. Wtedy War bladł przy męskiej sile charakteru tamtego. Lekkomyślność Edwarda przerażała Dadę. Przekonywała się coraz częściej, że jej najlepsze wpływy nie odnoszą skutku, przeciwnie wywołują upór Wara.
Częste wspominanie przez Edwarda księżniczki Olgi, o której poznaniu opowiedział narzeczonej, jego zachwyty nad Gruzinką, budziły w jej sercu trwożne posądzenia. Jego wyrywanie się zagranicę doprowadzało Dadę do krańcowego rozdrażnienia.
Po wizycie u pani Zebrzydowskiej młoda kobieta doznała niewypowiedzianie przykrego uczucia, że nie tylko nie będzie mogła szanować matki Wara, lecz, że ją będzie lekceważyła. Natura Dady, jej charakter, jej ideały nie zgadzały się z tą próżną, bezduszną kobietą, która wedle pojęć Dady nie zasługiwała na nazwę kobiety-człowieka. I to była jego matka. Dada łagodziła teraz wielokrotnie różne lekkie cechy charakteru Edwarda. Mając tak próżną matkę, mógł być o wiele gorszym.
Znając stan interesów na Pochlebach, Dada starała się natchnąć Wara do oszczędności, lecz to nie udawało się. Wszystkie rady i projekty jej własne, oraz podsuwane jej przez hrabinę Mohyńską, z którą Dada była w stosunkach serdecznych, War zbywał niecierpliwie. Poróżnili się parę razy tak poważnie, że tylko interwencja hrabiny wstrzymała Dadę od zerwania narzeczeństwa.
Pani Zebrzydowska pomimo nalegań Wara i Mohyńskich nie była u Dady i odzywała się o niej z niechęcią.
Któregoś dnia War wystąpił do matki z gorzką wymówką za narzeczoną. Pani Beata zaczęła cedzić słowa po swojemu z mimiką ironizującą temat.
— Cóż taka Dada? Czy ona się zna na konwenansach? Nawet ubrać się nie potrafi stosownie do obecnej swojej świetnej sytuacji.
— Zechce mama zapamiętać, że ona jest z domu Dobrucka. To chyba wystarczy!
— Dobruccy mieli majątek wielkości jednego z naszych folwarków kresowych. A Dada skoro była na służbie i to takiej ordynarnej, przyzwyczajona do traktowania różnego, po takim mężu jak ów Tur, można się z nią nie krępować. Nie pojmuję, jak można brać żonę, wdowę po takim... kimś? Quelle idée!
War zgrzytnął zębami i zaklął cicho.
— A mama wie, kto to był Strzełecki z Nowosiółek, jednakże on był u nich w lesie i ówczesne stanowisko Dady nie odsunęło go od niej.
— Ach, skoro został rządcą!...
— Mama ceniłaby go bardziej, gdyby był jakimś błękitnym ptakiem salonów, lub udawał się do dobroczynności publicznej, co? albo żeby był na utrzymaniu u której z pięknych dam z towarzystwa? co? to byłoby wytworniej, co? dystyngowaniej!
Edward uciekł od matki roztrzęsiony i zły. Poszedł do narzeczonej.
Zauważyła odrazu jego wzburzenie.
— Co ci się stało? — spytała serdecznie.
— Wracam od mamy. Wiesz Dado, my zerwiemy zupełnie stosunki z matką. Ona mogłaby w nasze życie wprowadzać wieczny niepokój i rozterki. Ja tego nie chcę.
Dada milczała. War spojrzał na spuszczone oczy narzeczonej.
— O czem tak myślisz, Daduś?
— Że to, co mówisz jest niemożliwe. Nie chcę, aby z mego powodu były niesnaski w rodzinie. Ty musisz z matką utrzymywać stosunki. Matka to wielkie słowo, mój drogi!
— Nie może się ono stosować do mojej matki, w każdym razie, bo tu maleje.
— War, tobie nie wolno tak mówić! Jesteś jej synem i na niej ci powinno zależeć. Ja mogę się swobodnie usuwać, na mojej osobie matce nie zależy. Przeciwnie będzie rada z tego. Ja ją rażę, gniewam i najzupełniej do siebie nie pasujemy. Mam nieodparte wrażenie, że ty wogóle głupstwo robisz, chcąc żenić się ze mną.
— Dado, dosyć!
— Nie, mój drogi. Wiem, co mówię! Najlepiej może iść zawsze w życiu za pierwszym projektem, za pierwszem natchnieniem.
— Co to znaczy?
— Że gdybyś się był ożenił z Różą, dogodziłbyś mamie i Pochlebom, podczas gdy ja dogadzam tylko tobie i to — tymczasem, co będzie dalej...
— Dado!
— Nie oburzaj się, bo tak jest.
— Nie ufasz mi! zaczynam ci obojętnieć, przestajesz we mnie wierzyć! Dawniej sama pragnęłaś prędkiego ślubu i wyjazdu zagranicę, teraz przeciwnie! Odkładasz ślub i chcesz siebie i mnie zaszyć w Pochlebach.
— Bo wolę, abyś mnie rzucił przed ślubem i pojechał do... Paryża, niż gdyby to miało nastąpić po ślubie, gdy szał twój minie.
— Nie nazywaj uczuć moich dla ciebie szałem, bo się wścieknę.
— Uspokój się, War. Nie chcesz mnie zrozumieć, jak zawsze zresztą. Nie dręcz mnie i ja ciebie dręczyć nie chcę! Wymawiasz mi, że chcę ciebie — zaszyć — w Pochlebach, jakbyś nie orjentował się w sytuacji własnego majątku. Jednakże ciągle przedemną ubolewasz nad jego złym stanem finansowym. To mnie boli, wiesz, z jakich względów. Nawet matka twoja nie wahała się rzucić mi w oczy, że tobie potrzebny jest posag, którego ja nie mam. Jestem biedna i bez rodziny, ale z tego pogromu wojny ocaliłam ambicję swoją i dumę. Chcę pracować razem z tobą. Pracę lubię, ona to mój żywioł i jej się nie boję. Ale ty przeciwnie, chcesz roztrwonić resztę majątku bezmyślnie, zagranicą.
— Znasz moje zapatrywania, Dado, że takiego życia, jakie ty projektujesz, nie chcę ani dla ciebie, ani dla siebie. Za nic! za nic!
— Słyszę o tem ciągle, niestety i do tego zmierzam, te lepiej się cofnąć z tej mylnej drogi, która nie wiedzie do szczęścia, ani do wspólnej harmonji. Poco brnąć z przeświadczeniem, że się brnie? Ja nazywam rzeczy ich właściwem mianem, pomimo, że nazywają mnie idealistką. Ty, War, owijasz wszystko w jedwabie i taka jest pomiędzy nami różnica. Zdaje się, że treść tych rzeczy nie jest i dla ciebie złudą.
— Widzę, że mnie już nie chcesz i nie kochasz. A wobec tego sprzedam Pochleby i niech mnie!! Uciekam w świat!
— Naturalnie! To najaktualniejsze marzenie twoje. Oj, War, nie bluźnij przeciw moim uczuciom, raczej swoje własne przeanalizuj sumiennie, czy nie są one pod wrażeniem nowej fali szału — rzekła Dada z goryczą.
Zebrzydowski prawie w furji wypadł z pensjonatu. Rozdrażniły go słowa Dady, gdyż odgadła poniekąd kierunek jego obecnych zapałów. Od pewnego czasu był on istotnie pod wpływami nowych pragnień, one były teraz najżywotniejszem widzeniem jego płomiennej natury. Od wyjazdu z Warszawy księżniczki Olgi, War zapamiętał się w jednej jedynej myśli, by jechać za nią. Obraz jej wrył mu się w pamięć z niesłychaną natarczywością. Rozpaloną wyobraźnią Edward widział przed sobą aksamitne oczy Olgi, podłużne, okolone czarem rzęs, pod łukami długich, wąskich brwi czarnych. Oczy te wabiły go i wołały ku sobie nieprzepartą siłą uroku.
Zebrzydowski, wracając od narzeczonej, widział te oczy przed sobą i nie bronił się przed ich pokusą.
W Bristolu Pawcio z tragiczną miną podał mu depeszę.
Zebrzydowski zły, odtrącił faworyta.
— Idź do djabła!
— Niechno jaśnie pan raczy depeszę przeczytać. Djabeł jest teraz u nas na codzień, ale licytacja Pochlebów to się pierwszy raz trafia.
— Co takiego?
Edward wziął papier, rozwinął. Zgniótł depeszę i cisnął ją na podłogę.
— Tego tylko brakowało!
Zaczął się śmiać długo, okropnie.
— No, Pawciuniu luby, nareszcie pójdziemy z torbami! Słyszysz? Powiedz mi teraz, kto ci pozwolił czytać depeszę?
— Nikt, ale że terminowa i z Pochlebów, więc przeczytałem. Oczekiwaliśmy pieniędzy, a tu raptem licytacja! Więc się strasznie zgryzłem...
— Darowuję ci winę, kiedyś taki czuły. Dawaj blankiety! pójdziesz z depeszami.
— A na jaśnie panu to nawet nie znać zgryzoty...
— Cóż ty chciałeś, abym był do ciebie podobny?
Zebrzydowski napisał depesze i oddał je kamerdynerowi.
— Ruszaj prędko!
— W ten moment! Oto, to! do pana Kmietowicza. Jaśnie pan to ma rozum. Ho, ho! A druga... hrabia Mohyński. Nie wiele pomoże, bo niema z czego, ale się naśmieje z nas to rzetelnie! Lepiej poradziłaby pani hrabina.
Pawcio wyszedł.
Zebrzydowski stanął przy oknie.
— Tak! — rzucił przez zęby.
Pogładził dłonią włosy i znowu rzekł jakby stwierdzał fakt:
— Tak! No, to ciekawe! Teraz się żeń i żyj!
Spojrzał w lustro mimochodem i zauważył, że jest blady, w oczach miał cień jakiś zupełnie mu nieznany.
Przeszedł się po pokoju z rękoma w kieszeniach, zdawało mu się, że jest zupełnie spokojny. Nawet więcej, bo obojętny. Coś w nim jakby zastygło. Taka martwota wewnętrzna dogadzała mu narazie i nie chciał się z niej budzić. Pragnął tylko jaknajszybszego przyjazdu Kmietowicza.
Postanowił sprzedać Pochleby, ale zabolała go nagle świadomość, że po sprzedaży majątku zostanie mu bardzo niewiele.
— Na kulkę zawsze wystarczy — rzekł głośno sam do siebie i był w tej minucie zrezygnowany na wszystko.
Cały dzień przesiedział w hotelu, zdawało mu się, że gdy pokaże się ludziom, odgadną odrazu jego ruinę. Matki i narzeczonej nie zawiadamiał.
— Poco? — monologował w myśli. — Matka za sypie mnie wyrzutami, lękając się o swoją rentę, bo na niej wiele jej zależy. W dowód zaś — tkliwości macierzyńskiej — przypomni mi znowu Krongoldównę... A Dada?... Dada zechce mnie ratować. Ale jak? Ofiaruje mi swoją pracę na Pochlebach, gdy tymczasem jedynie Kmietowicz ocalić może Pochleby. Czyż to możliwe, by na tym zrujnowanym majątku, na tej habendzie, żyć z Dadą, która stanie się z wielkiego zapału niemal gospodynią. Och, och! gdzież cały urok miłości i marzeń? Czyż można teraz marzyć? A jeśli się całe Pochleby sprzeda i nie zostanie nic, co wtedy?...
— Jestem nędzarzem, nędzarzem! — powtarzał sobie Zebrzydowski i naprawdę czuł się wykolejeńcem losu.
Myśląc o narzeczonej, wzruszał się i znowu w myśli ciskał gromy na swój los.
— Teraz się żeń i żyj! Oto podły ustrój życia! Drugi raz już szaleję za Dadą i zawsze djabeł przeszkodzi! I nie jest moją i... czy będzie? Tyle rozkoszy z taką jak ona kobietą! I wszystko przez cholerne konwenanse, przez pieniądze... na nic!
Zaklął wściekły. Biegał po pokoju rozgorączkowany. Stanął w oknie, czoło przycisnął do chłodnej szyby i zmrużywszy oczy, rozmyślał żałośnie:
— Tak cię pragnę!... Tyle z tobą obiecywałem sobie rozkoszy, szczęścia, zachwytów, płomieni! Czyż my teraz? Czyż to nie potworne, by my w takich warunkach, jak teraz?... Dlaczego dotąd czekaliśmy? Na co?... by płomień nasz zgasić wiadrem zimnej wody.. bankructwa? Czyż teraz nasze szały zmieszczą się w warunkach obecnych?... Ach nie! nigdy! To byłaby klateczka szczygła dla ptaków rajskich. Wszystko przez podłe konwenanse! One cię wtedy, w puszczy, oderwały odemnie, kradnąc nam cud życia najpiękniejszy! Teraz pieniądze psują nam ten cud?!... Żadne pragnienia i pożądania siebie, które wszakże dowodzą naturalnego doboru, nie mogąż zwalczyć tej przeklętej siły pieniądza? Czyż ten Demon rządzi nawet prawami przyrodzonych pragnień ludzkich? Niszczy piękno szału, gasi płomień żądzy, zaćmiewa zachwyty i zapały, niweczy marzenia?.. Czemuż ludzie dali tej sile złowrogiej tak wielkie prerogatywy?... Czemuż my sami, Dado, płonąc ku sobie, czekaliśmy biernie, aż ta siła nasunie się ku nam, niby ławica lawy, by unicestwić potęgę naszych pragnień i porywów. Ta sama siła wroga dla nas, która znowu innym ludziom daje właśnie i otwiera wszystko to piękno i czar, który przed nami zamyka obecnie.
Zebrzydowski odrzucił się od okna, czuł w sobie jakby ranę ropiącą. W mózg wwiercał mu się oścień rozpalony, jak smuga ognia. A po chwilach męki niewysłowionej, przychodziły momenty zupełnego odrętwienia. Stawał się wtedy nie czującą, zimną bryłą. Palił nieskończoną ilość papierosów i pił czarną kawę z koniakiem. Wmawiał w siebie, że to go tylko ratuje od krańcowej nudy.
Gdy przed wieczorem przyniesiono mu listy, War odsunął je ze wstrętem. Kilka razy dzwonił telefon, lecz War albo nie słyszał, albo udawał, że nie słyszy. Było mu wszystko jedno od kogo są telefony i co ów ktoś może mówić.
Edward doznawał wrażenia, że jest więźniem. Ogarniała go tępa obojętność na wszelakie sprawy świata i apatja beznadziejna. Tak przebył bezsenną noc i cały dzień następny.
W pewnej chwili jął biernie przerzucać wczoraj nadeszłe listy. Wziął do ręki kopertę, która go nagle, najniespodziewaniej zaciekawiła.
Stempel paryski.
— Od kogo to?
Czytał:
„Spełniając zlecenie pańskie, zawiadamiam, że księżniczka gruzińska Olga Czhangirani, przybyła do Paryża przed tygodniem z Konstantynopola. Mieszka w pensjonacie (adres podany był dokładnie). Księżniczka rozpoczęła tu starania o odszukanie przez konsulaty kuzyna swego, księcia Arczyłła Czarawdżadze, który znajduje się w niewoli bolszewickiej“.
Zebrzydowski nagle doznał uczucia, że ciśnięto na niego stos płomieni. Iskry palące obsypały Wara. Wybuchnął w nim wulkan pragnień i pożądań nowych, szaleńczych.
Zrozumiał siebie! Nie może czekać tu na Kmietowicza.
Sytuacja jego obecna w Warszawie wydała mu się ciężką ponad jego siły.
— Ani dnia! ani godziny!
Bez namysłu, uniesiony żywiołowym porywem, opętany nim, War pierwszym kurjerem wyjechał do Lwowa.
Bezpośrednio potem w numerze Edwarda, w Bristolu, zadzwonił telefon.
Pawcio, który został jeszcze w Warszawie i powróciwszy z dworca, raczył się koniakiem, posłuchał z flegmą sygnału i odrzekł zdaleka, obojętnie:
— Daremna fatyga! niema nas w domu!
Telefon zadzwonił powtórnie. Pawcio wzruszył ramionami, zły.
— O do djabła, ktoś się łokciami dobija. Ano, trzeba sprawdzić, komu tak pilno. Hallo?!
Nagle wyprostował się mimowoli, przybierając pozę, jakby stał przed samą osobą Dady.
Poznał jej głos.
— Proszę jaśnie pani, pan mój...
Pawcio zająknął się, nie wiedział, co miał mówić. Postanowił nie powiedzieć prawdy.
— Jaśnie pan mój... jaśnie pan pojechał do Pochlebów, wezwany depeszą.
— Czy co się stało?
— I... i... nic, tylko administrator pana wezwał w jakiejś sprawie.
— Kiedy pan wróci?
— Nie wiem, proszę jaśnie pani. A co mam powiedzieć, jak wróci?
— Proszę powiedzieć, że matka, pani Zebrzydowska, telefonowała do mnie, pytając o pana, bo się nie mogła dodzwonić w Bristolu i ma do pana jakąś sprawę.
— Słucham!
Telefon zamknięto.
Pawcio odszedł stropiony do reszty:
— O do djabła! znowu coś broimy! Goś się zaczyna wyrabiać takiego samego, jak wtedy, kiedy to chcieliśmy się od Krongoldówny odczepić. Ale przecie teraz wcale inna sprawa.
Popatrzał smętnie na pustą butelkę i założył ramiona na piersiach, kiwając głową dramatycznie.
— A jeżeli nam Pochleby naprawdę zlicytują, to niby młodą panią, gdzie, co, i jak?... Eh, Lolek nas wyratuje! Jakoś to będzie!
Z rezygnacją zabrał się do drugiej butelki koniaku.
Dada odeszła od telefonu zamyślona, ze zwieszoną głową. Zauważyła wybornie zająknięcie się Pawcia, przeto informacja jego wydała jej się jakąś intrygą. Zawiadomiła jednak panią Zebrzydowską w ten sam sposób.
Na drugi dzień, bardzo rano, nadeszła depesza krótka i tajemnicza od Wara, z Lublina.
„Jadę Lwów, sprawy pilne, wiadomość wkrótce“.
Dada uczuła przykre ściśnięcie serca. Więc Lwów, nie Pochleby? Jedzie w zupełnie inną stronę? Co się w tem czai?
Ogarnął ją niepokój tłoczący i przeczucia złe nasunęły się nagle chmurą niepojętego zgnębienia. Przez parę dni Dada napróżno oczekiwała wieści od Wara. Poczuła się samotną i bardzo osieroconą. Była jakby w półśnie, w pół jawie, nie rozumiała często natłoku własnych myśli, które ją męczyły niewypowiedzianie. Aż przyszła chwila bolesna, chwila jasnowidzenia. Dada z tępą zaciętą stanowczością woli ockniętej i energji podała do biur ofertę o posadę dla siebie. Nie pomogły perswazje pani Renaty, młoda kobieta nie dała się przekonać.
Wiem, że z Warem już koniec! Życie swe zniszczyłam z własnej winy. Nie jestem stworzona dla Wara i on nie dla mnie! Człowiek jest często lunatykiem w życiu, dąży zupełnie na ślepo do własnej niedoli, a często zdaje sobie nawet jasno sprawę, że idzie drogą mylną, a jednak idzie. Ja tak szłam, na ślepo, wiedziona szałem, łudząc się, że to szczęście. Ale nareszcie mam odwagę uświadomić to sobie jasno i wyzbyć się złudnych mrzonek. Muszę pracować, muszę zagłuszyć w sobie to, co boli w sercu, inaczej nie chcę żyć. Praca mnie uleczy!
— Będzie to tylko powodem do nowych scysji między wami! — rzekła pani Renata. — Dziwaczejesz Dado i poniekąd obrażasz Wara. On cię kocha prawdziwie. Poco odkładałaś ślub? Powinniście się byli pobrać jąknajprędzej.
— Poto, abyśmy się jeszcze prędzej rozwiedli?
— Lecz zanim by ów domniemany rozwód nastąpił, miłość wasza dałaby wam poznać najwyższą rozkosz życia.
— A potem dowidzenia i każde w swoją stronę? — rzekła Dada sucho. — To teraz bardzo modne i na porządku dziennym, co prawda!
— Więc nie wierzysz w miłość Wara?
— Szał to nie miłość!
— Gdy War przyjedzie, może ci to wytłomaczy inaczej.
War nic przyjedzie! — zawołała Dada w szczegółnem podnieceniu. — Pojechał do Lwowa, pojedzie jednym rozpędem dalej! Może nawet przeczuwam, dokąd pojedzie!... Zemściło się na mnie moje marzenie wiośniane, bo tak tylko nazwać mogę sielankę z Warem w puszczy i naszą miłość ówczesną, która była piękną bajką. Takich bajek nie powinno się odnawiać i rozwijać, gdyż bledną i tracą na swym uroku.
Stan duszy młodej kobiety, pomimo pozornego spokoju, przerażał panią Renatę. Dada unikała jej i wogóle ludzi. Chodziła na długie samotne spacery do parków o najwcześniejszej godzinie rano, lub wyjeżdżała za miasto i tułała się po polach bezmiernie zgnębiona. Ale jej cierpienia nikt nie widział prócz Renaty.
Dada z uporem przypominała sobie słowa Jerzego, gdy żegnali się ostatni raz w Uchaniach, po jej zerwaniu z nim, a zaręczeniu się z Warem. Mówił jej:
„Lecisz na ogień, ale w nim spłoniesz. Gdybym mógł cię wyrwać z pod jego uroku i ocalić, oddałbym życie“.
Spaliła się w tym uroku jak ćma!
— Jak ćma! — powtarzała sobie Dada z okrucieństwem. — Gdyby nie Jerzy, możebym teraz mniej cierpiała!
Zaczęła chorobliwie szukać pracy, jako jedynego ratunku dla siebie. Ale ze znalezieniem posady było trudno.
Pewnego wieczoru Dada wróciwszy z dłuższego spaceru, była w lepszem niż zwykle usposobieniu, zachłysnąwszy świeżego powietrza na polach pod Wilanowem, zatęskniła za wsią, za lasem. Ale tęsknota jej nasunęła bardziej optymistyczne myśli. W pensjonacie Dada grała długo na fortepianie, głównie melodje, które lubił War i które grywała mu w Uchaniach podczas pierwszego ich spotkania. Oczami duszy widziała jego postać przed sobą, gdy oparty o pulpit patrzał na nią, widziała go przy sobie, gdy grywali razem, lub gdy ona słuchała jego muzyki. Te niedawne wspomnienia ożywiły ją znowu. Serce młodej kobiety, pomimo zgnębienia i udręki duchowej, zabiło ufniej, jakby ockniętą na nowo nadzieją i wiarą w przyszłość. Grała długo, powierzając klawiszom swe myśli, w których jednakże odnajdywała czasem zupełnie mimowoli i niespodziewanie dla niej samej oczy Strzełeckiego, wtedy, gdy jeszcze nie zaćmione były chmurą bólu, z jej przyczyny. Dada wreszcie rozgniewana za te napływy jaśniejszych marzeń, idących ku niej z przestrzeni, poszła do siebie. Niespokojna, wzburzona, chodziła po pokoju, ściskając skronie. Była w niej walka jakaś niepojęta, jakieś zmaganie się duszy młodej i zapalnej, pełnej wiary i pragnącej życia, z męką i niepewnością obecną, z goryczą, która truła jej duszę, nie mogąc jej zabić.
W owej minucie wręczono jej list od Zebrzydowskiego.
Dada stała chwilę bez ruchu, z listem w ręku, zanim przemogła się mężnie, by z pozornym spokojem, pomimo burzy wewnętrznej, przeczytać ten wyrok na siebie.
„Droga mi bardzo. Wybacz, jeśli możesz, brutalność mego czynu. Jestem zrujnowany do szczętu! Jestem niepoczytalny, nie władam sobą! Pochleby wystawiono na licytację, ocalił je Lolek Kmietowicz; sprzedał las i wziął w dzierżawę majątek. Wrócił mi tylko życie! Wyjeżdżam w świat, bo nic tu po mnie! — Mówiłaś mi zawsze, że społeczeństwo polskie potrzebuje ludzi tęgich energją, twórczością, czynem i pracą. Ani jednego składnika owej tężyzny nie posiadam w sobie. Mam natomiast energję słabości własnej i niezmiernie twórczy brak wiary w samego siebie. Wyjeżdżam przeto z kraju, z głębokiem przekonaniem, że nikomu tem krzywdy nie wyrządzę. Jestem powojennym rozbitkiem i destruktorem. — Dawno odczuwałem, że prysnął czar, który w oczach Twoich ubierał mnie urokiem od chwili naszej sielanki w puszczy, na kresach. A gdy prysnął, jęłaś patrzeć na mnie innym wzrokiem, krytycznym. — Mnie to nazbyt bolało, bo czułem Twoją krytykę, ale zmienić się nie potrafię. Nie wiem — bo ja już teraz nie wiem nic, co się mnie tyczy — lecz zdaje mi się, że Ty jedna, jedyna mogłaś mnie ratować od siebie samego. Ale nie chciałaś, czy nie umiałaś, pomimo Swego czaru i najlepszych pragnień. Przy mnie wszystkie Twoje marzenia dawno rozwiały się. czuwałem to aż nadto. Byłem złym duchem Twego życia, a stać bym się mógł nieszczęściem. — Nie mam wyrzutów i co do Pochlebów, wypadłbym z nich nie dziś to jutro, jak orzech, który rozsadziłby skorupę, bo mu w niej było ciasno. Zgasiłem już w sobie wszelkie ideały. Musi mi teraz wystarczyć pospolita realność życia. Czasem i ona bywa piękna, gdy się jest bogatym, tak, jak byłem ongi. — W Paryżu zamierzam uczęszczać do szkoły nauk politycznych. Przygotowanie prawne mam, zaczerpnięte na studjach w Cambridge, resztę zrobią stosunki, jakie posiadam i dobre chęci, może nawet pragnienia, by się kształcić w tym kierunku. Trochę jestem tylko za biedny i to będzie dużym minusem. Marzą mi się szerokie zakresy czynów, ale nie przy pługu i nie w Pochlebach...“
— I nie przy mnie! — szepnęła Dada, opuszczając bezwładnie list na kolana.
Podniosła głowę i patrząc przed siebie trochę mętnie, rzekła głośno, jakby do kogoś trzeciego:
— On pojechał do księżniczki Czhangirani!...





Minęły dwa lata.

W dużym gabinecie we dworze w Kryszynie, siedziała Dada Turowa przy biurku, zarzuconem stosami papierów. Pisała.
Obok, w głębokim fotelu wnurzony, pan Kryszyński, dyktował jej jakiś urzędowy list. Był to człowiek już w wieku poważnym, białowłosy, o rozumnych oczach i siwych staropolskich wąsach. Ręka jego prawa, podtrzymywana czarnym temblakiem, spoczywała na oparciu fotela bezwładnie.
Głębokie oczy starego człowieka zatrzymywały się często z serdecznym wyrazem na postaci piszącej sekretarki. Dada była pochłonięta pracą. Z szerokiego, białego kołnierza wywiniętego na sukni, wychylała się jej smukła szyja i ładnie na niej osadzona główka. Ciemne, lśniące włosy, rozdzielone na przodzie, wiązały się na karku sutym węzłem. W wyrazistych brwiach, zagiętych w górę, znać było skupienie myśli, w błękitnych ocienionych oczach czaiło się zmęczenie, które widniało także na wdzięcznych ustach, lekko pobladłych.
Nareszcie pan Kryszyński skończywszy dyktowanie listu, rzekł z uśmiechem:
— Na dziś dosyć. Pani już jest zmęczona! Pracujemy bardzo długo. Niechże pani nie idzie już na te kursą do domu ludowego, lecz odpocznie. Do czego to podobne zamęczać się taki
Dada zaśmiała się swobodnie.
— Jestem zdrowa i silna, mogę, muszę i chcę pracować. Ale dziś kursów moich niema. Pani Kryszyńska ma wykład w świetlicy dla gospodyń i o pszczelarstwie, więc moich kursistów naturalnie zwolniłam.
— Bardzo szczęśliwie! Te wykłady pani i odczyty popularne przy pracy biurowej, wycieńczają panią. To nie dobrze, pomimo zadowolenia, jakie to pani daje, zanadto jest męczące. Pani nam zmizerniała.
— Ale gdzież tam! Moje kursy i odczyty są dla mnie tylko przyjemnością wielką, jaką sprawia przeświadczenie, że się ma wyraźny cel jakiś — mówiła Dada, układając papiery i księgi na biurku.
— O, tak, cel swój osiągnęła pani w stopniu wysokim. Wszak to już dwa lata z górą, jak pani jest w Kryszynie sekretarką takiego jak ja nudziarza. Pani jest stworzona do pracy społecznej. Posiada pani zdolności i zamiłowanie do takich czynów i umiłowanie ze strony swoich słuchaczy. To może najważniejszy atut do powodzenia, jakie towarzyszy pani działaniom. Sympatja pani dla nich zjednała najbardziej nieufnych. Wszak robotnicy z gorzelni, młyna i tartaku i fornale, wszystko to rozsadza dom ludowy, gdy pani ma wykład lub pogadankę. Podziwiam panią serdecznie. Moja żona jest i była zawsze wielką propagatorką oświaty, no i to, co jest w Kryszynie, to jej zasługa. Ale nie ma tego zmysłu, czy jak to nazwać, który porywa i zapala słuchaczy. A to ważne i to jest wrodzone, tego się nauczyć nie można.
— Owszem, ja się tego nauczyłam.
— Od pana Jerzego Strzełeckiego, czy tak? — spytał Kryszyński z uśmiechem.
Dada spojrzała mu śmiało w oczy.
— Tak. On przed dwoma laty skierował mnie do państwa, kiedy byłam bardzo nieszczęśliwa. On, wyzbyty z wszelkiego egoizmu stał się dla mnie kierownikiem duchowym, wskazał mi cele życia i jego piękno, nakłaniając umysł mój i zapał do takich właśnie idei. Tylko jemu zawdzięczam, że mogę być pożyteczną.
— Wierzę, że pan Strzełecki sam działacz i pracownik dużej miary, będąc przyjacielem pani, tak gorąco jej oddanym, mógł nakłonić panią do czynów społecznych i pracy na tem polu. Ale nie zdołałby chyba obudzić w pani zamiłowania do niej i serca dla tych sfer.
— On ich również umiłował, we mnie zaś odnalazł odpowiedni do tego grunt. Pan zna moje życie, otóż mój pobyt na Sarnach i obcowanie z ojcem Turem usposobiło mnie do tych sfer tak ujmująco i ufnie, że to w naturze mojej pozostało jako zarodek, który teraz rozwinął się i rozwija coraz bardziej. Widocznie przeznaczenie moje szło w tym kierunku. Burza wojny wyrzuciła mnie na taki teren, by poznać i ocenić owe niższe sfery, które sercem i uczciwością przewyższają bardzo często — najwyższe.
— Wszak pani w małżeństwie swem nie była szczęśliwą?
— To co innego, proszę pana, tu nie było winy, z obu stron, tu inne czynniki rozdzielały i niszczyły życie. Byłam wtedy jakby pisklęciem ciśniętem brutalnie w zupełnie obce dla siebie gniazdo, ale nie wrogie. Znalazłam tam serca i nawet delikatność uczuć, które oceniłam dopiero potem.
— Zawsze pani jest idealistką, pani Magdaleno droga, i pełną zapału bojowniczką swoich ideałów. A pomimo to i realistką, bo do każdej pracy przypija się pani z taką upartą wytrwałością i werwą, tyle wkłada pani duszy w nią i życia, że tem samem dokonać pani może bardzo wiele.
Dada zarumieniła się ze szczerej radości na tę pochwałę starego obywatela, którego szanowała głęboko.
— Pragnę całem sercem, aby tak było istotnie. Ale to nie moja zasługa, tylko najpierw pana Jerzego, powtarzam, a potem państwa. Strzełecki jak prawdziwy przyjaciel, podał mi rękę i pomógł wydźwignąć się z mojej biedy duchowej. Państwo dali mi u siebie odczuć dom rodzinny i tyle serca.
— W stosunku do pani bardzo to było dla nas łatwe i miłe. A co do Strzełeckiego, nie przeczę, że mu pani dużo zawdzięcza. To człowiek mocny duchem i charakterem. Jego działalność w Zdołczycach imponuje mi. Teraz, gdy jest administratorem odpowiedzialnym w Zdołczycach, a plenipotentem całego klucza Poturzyckich, teraz szerszą rozpocznie działalność. Tęga głowa! Szkoda, że taki człowiek utracił własne tereny dla swych poczynań. Gdyby miał większą możność, szeroko rozwinąłby skrzydła. Okolice Zdołczyc zasklepione w sobkostwie i sybarytyzmie, poruszyć i wskazać cele ogólne, to był czyn! Napracował się rzetelnie, lecz już teraz opada z tamtejszych obywateli ziemian ta powojenna psychoza, która dotąd dawała im tylko nieustanną pobudkę do wyrzekania na ciężkie czasy, oraz do żalów nad sobą samym i nad Polską. Wszystko zaś to przy akompanjamencie zabaw, szampana, pijatyk i karciarstwa, na co szły tysiące, włóki na parcelację, a często całe majątki. Nie pojmowali, że w rękach ziemian spoczywa pośrednio odbudowa państwa polskiego. Nie orjentowali się, jakie olbrzymie znaczenie posiada praca solidarna obywateli ziemian wespół z ludem naszym w tej świętej idei budowy naszej przyszłości.
Dada oparła głowę na ręku i patrząc na Kryszyńskiego, rzekła z promiennym uśmiechem:
— Tego zdaje się nie uznają nie tylko okolice Zdołczyc, ale i wiele innych rejonów kraju. Wiem to od Pobogów, którzy także są zwolennikami pracy nad ludem i z ludem.
— Pobóg Roman? ho, ho! to nieprzeciętna jednostka, dzielny człowiek! Widzi, droga pani, u nas jeszcze się wielu nie orjentuje, powtarzam, a wielu nie chce w to wierzyć, że lud nasz, włościański i, sfery robotników agrarnych i fabrycznych, to potęga przyszłości, to fundament, na którym oprą się zawsze twórcze poczynania nasze. Wielu uważa lud za balast, za złą moc, konieczną, lecz odpychającą, często nienawistną, dlatego głównie, że dąży także do własnych praw, zupełnie słusznych i przynależnych im, takim samym synom ojczyzny jak i możnowładcy. Z pośród tego ludu wyłoni się nowa inteligencja przyszłości Polski i nowe twórcze siły społeczeństwa, które narasta. A tymczasem przyjaźń i zbliżenie się z ludem bywa przez niektórych uważane za socjalizm, anarchizm, nawet utajony bolszewizm. Poprostu nie rozumieją tej spójni. Inni znowu są tak zagrzęźli w kabotyństwie, że wierzą tylko we własną kieszeń i własny żołądek.
— Będzie już takich coraz mniej — zawołała Dada. — Czasy nadchodzą inne, nie sprzyjające podobnym mamutom.
— Daj Boże! Więcej by trzeba ludzi, którzy potrafiliby łamać zardzewiałe wrota egoizmu i obskurantyzmu takich właśnie mamutów. Młodzi rosną już pod znakiem i wróżbą innych, nowych konstelacji, więc ci zakrzepli w swych skorupach muszą z konieczności dążyć za młodymi, ot, za takimi, jak pani, jak Strzełecki, Pobóg. Muszą iść, zbierając nogi za pas, z jękiem wprawdzie i skargą, ale muszą iść! Gdy staną, zgniecie ich nowa era, której jutrzenka już nam świeci. Od was, młodych, zależy, by ta jutrzenka zabłysła wreszcie wielkim blaskiem. Wierzę, że tacy jak pani i Strzełecki, jak Pobogowie, nie pożałujecie rąk i pracy, wespół z nowym zastępem najmłodszych, aby wznosić i budować Polskę w miarę sił i możności. Wszyscy jesteśmy nowymi pionami i pionkami odrodzonej ojczyzny.
Wszedł do pokoju, stary służący z naręczem drzewa.
— Zapalić w kominku? — spytał nosowym głosem.
— A owszem, owszem! Co tam na dworze, Marcinie?
— Śnieg, panie dziedzicu.
— Śnieg! — Dada skoczyła do okna. — Prawda! jak biało, jak ładnie. Ale oto już i mrok.
— Zagadaliśmy się z panią i nie zauważyliśmy, że wieczór zagląda do pokoju i że śnieg pada.
— Juści! Albo to wieczór, toć czwarta godzina dopiero! Jeno, że listopad obdarł drzewa z liści to mu wstyd takich nagusów oświetlać i dlatego prędko dzień gasi. Ot i ogień jest! Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki! — odrzekli Kryszyński i Dada.
Stary obywatel spojrzał na młodą sekretarkę z figlarnym uśmiechem.
— Mówiliśmy przed chwilą o ludziach — nowych — do nich pani należy. Otóż w ustach moich i Marcina to staroświeckie pozdrowienie przy zapalaniu ognia nie razi, choć może jest przeżytkiem. Ale pani może się to wydaje także zwyczajem z epoki mamutów.
— Znam ten zwyczaj z Dawidówki, więc nie tylko nie razi mnie, lecz zawsze przenosi w kochane ściany natszego domu. Ojciec Tur także zachowywał ten dawny obyczaj polski.
Marcin cisnął parę szczap drzewa na ogień i z irytacją rzekł mrukliwie:
— Pan dziedzic myśli, że pani Magdalena, dlatego że młoda, to już ma o Bogu zapominać, tak, jak nauczycielowa ze szkoły, w miasteczku, której dzieci niechrzcone i pacierza nie umieją dotąd, choć mają po dziesięć lat?... Wiadomo, że komu się mózg we łbie do góry nogami przewróci, temu się zdaje, że jest taki wielki, że mu i Boga nie potrzeba.
Pan Kryszyński zamienił z Dadą uśmiech porozumiewawczy.
— A tymczasem na tego nauczyciela, to już ludzie skarżą, bo mówią, że jak on Boga swoim dzieciom odebrał, to wydrze Go i z duszy dzieci, których uczy. Zbierają się chłopy wyrzucić tych poganów ze szkoły. Poco taka zaraza, co niewiarę sieje, ma dzieciom serca zatruwać na całe życie? Poszły już prośby do szkolnych władz, żeby tych niedowiarków usunąć. Jak nie usuną, to nasi robotnicy pójdą ławą, razem z mieszczanami i wyrzucą precz, na bruk, całą familję! Co im kto zrobi? Jak oni śmieli Boga do szkoły nie przyjąć, to ludzie ich mają cierpieć? A nie doczekanie! Ot i pani dziedziczka jest!
Ukazała się w drzwiach osoba starsza, drobna i energiczna.
— Pani Dado, idzie pani ze mną do świetlicy?
Młoda kobieta zerwała się z krzesła.
— Z przyjemnością! A czyż to już czas?
— Jeszcze nie, ale prosiłabym, aby mnie pani wyręczyła przy przezroczach podczas pogadanki o pszczelarstwie. Toby mi ułatwiło bardzo. Więc chcę panią obznajmić z tematem i kolejnością obrazów.
— Ależ moja droga, pani Dada jest przemęczona. Mieliśmy moc pracy. Daruj jej te przezrocza! Myślałem, że mi pani poczyta trochę albo pogra, a tu znowu świetlica! Mnie się też coś należy.
— Teraz długie wieczory, jak wrócę, będę panu czytała i grała — rzekła Dada wesoło.
— A kiedyż pani odpocznie po pracach?
— Będzie i na to czas!
— A o wschodzie słońca znowu hajda na spacer ze zgrają psów.
Młoda kobieta strzepnęła rękoma po sukni i zawołała z brawurą i wdziękiem:
— Hajda! do lasu! na pola! W świat!
— A juści, psy ino czekają takiej uciechy, a od świtu skomlą pod pani oknem, a machają ogonami, a piszczą że i nie wyśpisz człowieku — zagderał Marcin, patrząc na Dadę radosnym wzrokiem.
— Oj młodość, młodość! Bodaj to! — śmiała się pani Kryszyńska. — Śniegu napadało dużo i wciąż pada, niechże pani jutro nie wstaje tak rano. Jest za chłodno, łatwo się przeziębić.
A Kryszyński rzekł z tajemniczym uśmiechem.
— Ej, pani Magdaleno, poskarżę się ja na panią przed Strzełeckim. Niech on tu przyjedzie i postrofuje przyjaciółkę za takie niesforne szafowanie własnemi siłami.
Wtem Marcin zerwał się od kominka i złapał się rękoma za głowę.
— O dla Boga, rety! a cóżem ja zrobił najlepszego!
— Co się stało? — spytali wszyscy troje.
— A toż telefonem podali z poczty telegram od pana Strzełeckiego, że raniutko jutro przyjeżdża.
Dada zapłonęła gwałtownym rumieńcem. Zdawało się, że w tym rumieńcu stanęła cała jak w pożodze ognistej.
Kryszyńscy patrzyli na nią z serdcznym uśmiechem. On zaś zwrócił się nagle do Marcina.
— A ty długi języku babski! ty dziadu obrzydły! nie mogłeś mnie samemu wiadomości tej udzielić?
Stary pan wyciągnął zdrową rękę do Dady.
— Ot i nie udała się niespodzianka! Zaprosiłem pana Jerzego na nasze zebranie rolnicze i na eksperta w sprawie meljoracji folwarków, i na polowanie także. Wykręcał się jak węgorz w gorącej wodzie, ale nareszcie obiecał przyjechać. Chcieliśmy to tak ładnie zaaranżować a tu masz! język Marcinka wszystko popsuł. Nie widzieliście się państwo od dwuch lat, toż się przecie spotkajcie!
Dada uścisnęła rękę Kryszyńskiego z bladym uśmiechem bez słowa. Rumieniec wolno spływał z jej twarzy. Oczy pociemniały, jakby w nich skoncentrowało się wrażenie, jakiego doznała.
W chwilę potem szła z panią Kryszyńską do świetlicy, panując dzielnie nad niespodziewanem dla niej samej podnieceniem.
Na progu domu ludowego oddano jej dwa listy, jeden od Teresy Pobożyny, drugi z Paryża przeadresowany do Kryszyna z Uchań.
Dada poznała pismo Zebrzydowskiego i nowa fala krwi zalała jej twarz. Od dwóch lat nie było od niego ani słowa i oto dziś... Dlaczego właśnie dziś?
Dada zmuszała się, aby ze spokojem i równowagą duchową dopomagać pani Kryszyńskiej w jej pogadance. Potem czytała Kryszyńskiemu jak codziennie, ale gdy on poprosił ją o muzykę, zaczęła plątać melodje, z czego powstawały warjacje tak roztrzęsione i dziwaczne, że Kryszyński zrozumiał. Słuchał jednakże, obserwując młodą kobietę z zainteresowaniem. Ale Dada zerwała się od fortepianu z wypiekami na twarzy.
— Nie mogę! pan wybaczy!
— Jestem stary tyran! To pani niech mi wybaczy, pani Magdaleno droga, że panią zamęczam i zanudzam. Idź dziecko, wypocznij, a jutro bądź nam znowu wesoła jak ptak. Rozweselaj nasz dom sobą. Niech i twój przyjaciel odczuje to ciepło i blask, którem promieniujesz.
Młoda kobieta znalazłszy się w swoim pokoju, po długiem wahaniu otworzyła najpierw list Tereni.
Czytała:
„Posyłam ci, Daduś, list Wara do ciebie, który nadszedł do nas. Przyznam ci się, że niesłychanie zaciekawił mnie, tembardziej, iż rozmawiałam o nim niedawno z Mohyńskim. Wrócił z Paryża i opowiadał mi dużo.
Otóż Edward, jak wiesz, szalejąc za Olgą, nie dopiął celu jednakże. Ona bawi się z nim tak samo, jak podobno z wieloma innymi, którzy ją tam otaczają. Kokietuje Wara, wabi go, ale na tem kończy się wszystko! Mohyński zbadał dobrze całą tę historję, bo i jemu zdaje się także Olga zawróciła głowę. On twierdzi, że Olga mści się na tych swoich ofiarach za... doznany zawód. W każdym razie War nie spodziewał się takiej porażki. Traci pieniądze ku rozpaczy Kmietowicza, który Pochleby postawił już nieźle i de facto one już są jakby jego własnością. Szczęście, że to przyjaciel Wara prawdziwy i prawy człowiek nie wykorzysta sytuacji. Edward podobno uczęszcza do szkoły nauk politycznych, Olga jednak w tem go podtrzymuje, namówiona przez Mohyńskiego. Ona sama jakoby tęskni do Gruzji i jest już znudzona pustotą swego życia, pomimo tryumfów jakie tam święci. Wśród jej wielbicieli War zajmuje dominujące stanowisko platoniczne, lecz to mu zapewne nie wystarcza, skoro oczekiwał innego. Mohyński mówił, że Edward jest zazdrosny o kuzyna Olgi, księcia Arczyłła Czarawdżadze, którego Olga wydobyła z niewoli bolszewickiej, a który wkrótce ma przyjechać do Paryża. Hrabia August przypuszcza, że ów książę wyrwie Olgę z odmętu paryskiego, i że ona podświadomie za tem tęskni.
Wszak ta księżniczka to także powojenny rozbitek, sobie i nam rozbiła życie. Ona, czy los dokonał tego, ale fakt faktem.
My oboje z Romanem nie przetrawiliśmy w naszych sercach męczącego niepokoju o powrót naszego szczęścia, które nie jest dawnem i szczerem odbiciem tętna duszy. Dwa lata przeżyte znowu razem nie powróciły nam jednakże w całej pełni dawnego spokoju i pogody. On w moich oczach odczuwa nieufność i ja to widzę, pomimo, że niema we mnie braku wiary w niego, ale jest nad wszelki wyraz bolesny lęk i dręcząca męka, czy tamto wszystko nie pozostawiło po sobie śladów w duszy i sercu Romka ukochanego, bo wszak on jest mi wszystkiem. Odczuwam, że ten sam lęk i taka sama męka o moje dla niego uczucie, jest z nim. Ja biorę to za co innego, on zaś moją udrękę rozumie inaczej. Kiedy wyzbędziemy się ciężkich wątpliwości duchowych, kiedy i czy odzyskamy znowu dawne, niepokalane i cudowne w swem pięknie i uroku szczęście nasze — niewiem!
Może lat potrzeba na to, by ta mara nużąca od nas odpadła i abyśmy byli odrodzeni na nowo. Już nie powojenni rozbitkowie duchowi i moralni bankruci po zachwianem przez silny huragan szczęściu, lecz powojenni, ale nowi i mocni zdobywcy ideałów swoich i szczęścia, z którrem pójdziemy w dalsze życie, jakby z nowo zapalonym stosem ognia w duszach. Wierzę, że to nastąpi po dzisiejszych rozterkach, bo wierzę zawsze w zwycięstwo ideału — rodziny. — Oboje dążymy do jednego celu. Romek rozpoczął szeroką działalność społeczną, jego zapał staje się twórczym. Tyle ma projektów, tyle silnej woli i niespożytej energji. Korespondują i spotykają się z Jurkiem Strzełeckim na terenach swoich działań. Rom chciał ściągnąć Jurka do Krąża, ze Zdołczyc, jak wiesz, ale stanowisko takie dla niego za małe. Ganiewicz wystarcza, naturalnie przy głównym kierunku Romka. No i Jurek już wzleciał! Placówka u Poturzyckich i tu, w centrum kraju, to horyzont rozległy. Romek także pracuje bardzo i z zapałem wiecznie żywym. Uchanie i Krąż powracają pomału do dawnej kultury, silna wola Romka sprawia cuda.
Teraz Romek rozwinął starania o odzyskanie Sławohory nad Dunajcem. Trudności wielkich nie będzie, ponieważ wszystkie dokumenty po dziadku Hradec-Hradeckim, są odszukane i w porządku, jak również mogę udowodnić moje prawa spadkobierczyni. Ale ja, idąc w myśl zastrzeżeń dziada Halmozena (Hradeckiego) w jego testamencie, nie chcę, by nasza rodzina posiadała Sławohorę. Romek zgadza się z tem, jednakże twierdzi, że tamten piękny zakątek Beskidów to gleba rodzinna Hradeckich, zatem nasza, więc poco mają posiadać ją obcy ludzie? Romek ma jakieś swoje projekty co do Sławohory, której odzyskanie jest już na dobrej drodze. Co do mnie wolałabym utracić majątki, byle powróciło w pełni dawne szczęście nasze i nasza droga rodzinna harmonja, ta rodzina w najidealniejszem pojęciu, którą stworzyliśmy i którą nam wojna przyćmiła, która jest ideałem ustroju społecznego. Ta rodzina, droga moja Daduś, dla nas i dla dzieci naszych była i da Bóg będzie najwspanialszym darem Bożym, hojnym darem prawdziwego szczęścia“.
Przeczytawszy list Teresy, Dada zamyśliła się. Ale myśli jej były w niesłychanej rozbieżności z sobą. Zwichrzyły się jak liście różnych drzew porywane i unoszone wichrem i zamętem burzy. — Po długiej chwili zadumy takiej, Dada z zagadkowym uśmiechem na ustach otworzyła teraz list Zebrzydowskiego.
„Bardzo droga Pani. Dwa lata minęło od paru miesięcy, jak dwa dni czy jak wiek?... Nic nie piszę o sobie, bo nie mam o czem, nie pytam o Panią, bo nie mam prawa! A jednak muszę dziś do pani pisać, bo mię do tego popycha pragnienie, silniejsze nad wszelkie prawa. Może chcę tylko pomarzyć przed Nią, ale niestety inaczej, niż to bywało wtedy, przed dwoma laty. — Zdziwi się droga Pani, gdy przeczyta o czem marzę. Sam się zdumiewam, że tak jest, a jednak to prawda!
Uciekam z Paryża daleko na obce pola i patrząc na nie, uczuwam w duszy jakiś ogrom, który wyrywa się z mego ducha mocą nieznaną i ulatuje daleko, bardzo daleko, bo aż na moje pola w Pochlebach. Na te przepiękne rozwite pola, gdzie w czerwcu plonuje żyto, tumanem zbożnym otulając łany. Gdzie nad polem czerwonej koniczyny brzęczą roje pszczół i dzwoni w powietrzu skowronek. Gdzie zapachy miodne uderzają do głowy jak wino, którym można się odurzyć aż do zachwytu i rozkoszy istnienia. Przeniesiony tęsknotą, widzę Pochleby, dalekie odemnie, a jakieś wyjątkowo drogie i swojskim czarem owiane. Tam w starym dworze skrzypią uginające się posadzki, a w blaskach elektrycznych lamp widnieją na ścianach przypylone portrety pradziadów moich. Na kominku płonie ogień, a z poza okien, teraz, w listopadzie, huczą odwieczne drzewa w parku. Tak tam cicho, słodko! Widzę siebie w tym dworze i swoją żonę. Po — błękitnej pogodzie — jaką ona roztacza dokoła, odgaduję w niej — Panią!
Śmiałe, ale pełne czaru są moje wizje, może obłędne halucynacje człowieka chorego na nostalgję duszy i serca? Jakże często znudzony, zmęczony i przesycony uciekam wprost z wesołej wrzawy, muzyki, tańców, pieśni, z chaosu i pieniącego się nurtu życia znowu pod ciemne roziskrzone gwiazdami niebo wsi odległej, by odszukiwać tam swoje najdroższe tęsknoty. Pragnę powietrza, które wchłaniam pełną piersią, pragnę marzeń o ziemi mojej i o moim domu, o — pogodzie błękitnej — utraconego szczęścia.
Dlaczego dawniej, gdym błądził po całym świecie, nie nawiedzały mnie nigdy podobne tęsknoty?...
Dziś kocham to wszystko, co mię tam przenosi do owej, pamięta droga Pani, wyszydzanej „habendy“... Czy ja tam powrócę i kiedy? Myśli te nawiedzają mnie coraz natarczywiej. Czuję w nich upór może-atawistyczny, po ojcu i dziadach; jestem wszakże „kość z kości starej szlachty polskiej“ — tak mi ktoś kiedyś powiedział. A może to są natchnienia wyrosłe i zbudzone przez drogą panią, przed dwoma laty, których wtedy nie doceniłem. Czem się tłomaczy, że ja teraz rozbitek powojenny, zaczynam się czuć Polakiem, nie kosmopolitą i jestem dumny i szczęśliwy z posiadania kawała ziemi polskiej i do niej tęsknię?...
Czem to się dzieje?“
Dada oderwała oczy od listu i spojrzała w okno ciemne w powłoce śnieżnej, szyby przy blasku lampy miały tony oksydowanego srebra.
— Tem się dzieje, że duszę masz polską, która zwalczy wszystko inne, rodząc tęsknotę do ojczyzny — szepnęła Dada.
...Jeżeli on teraz już o domu swoim marzy — myślała młoda kobieta — wierzę, że się już tej złotej przędzy z duszy nie pozbędzie, a z czasem ideał ten rozrośnie się w nim i da mu najlepsze natchnienia! On nie znalazł jeszcze własnych, dla siebie stworzonych szranków i dlatego męczy się, bo szuka; gdy znajdzie swój cel, dotąd nieznany, wtedy odrodzi się duchowo, wróci do kraju i założy uczciwą polską rodzinę! Każdy człowiek ma zawsze w duszy, czasem może w nieświadomym dla samego siebie zakamarku, jaki taki kwiat piękna....
Umilkła myśl Dady o Edwardzie, bo oto usłyszała we własnej duszy dziwny głos, który nieśmiało dopominał się o coś dla siebie samej, który jej mówił, że pomimo zadowolenia z losu i pracy obecnej, pomimo ukojenia serca po rozterkach i walkach przeżytych, jest w niej głucha tęsknota, jakby przestrzeń jakaś niczem nie zapełniona. Dada nie zagłębiała się w te uczucia, znała ich treść, więc poco mącić pozorny spokój? Poco wprowadzać do serca zarzewie niepokoju, może buntu?...
Dada westchnęła. Patrzyła tęsknie na list trzeci, dawniejszy, z przed paru tygodni, wydobyty machinalnie z teczki. Niejako usposobiata się duchowo do odczytania tak dobrze znajomego listu. Ten dopiero był dla niej próbą ogniową, którą zwalczyć w sobie musi, jeśli chce osiągnąć spokój niezmącony marzeniem.
Zaczęła czytać:
„Praca nasza jednoczy nas z sobą i skuwa pokrewieństwem dusz. Tak! mam duże zadowolenie z powodu, że zdołałem wywrzeć pewien wpływ na ziemian tutejszych i oni wyrwani z bezczynu swego, sami rwą się już do działań szeroko społecznych. Pan Kryszynski zapewne przecenia moje zasługi w tej dziedzinie. Uważałem to sobie za obowiązek drogi i za szczęście, że mogę tak pracować, jak zawsze pragnąłem i pracowałem w Nowosiółkach. Zgryzłem tu dużo gorzkich pigułek, ale je zmogłem i teraz jestem pewny, że ziarno mojej wiary rzucone tu, zaplonuje z czasem obficie. Pan Y: o którym pisałem drogiej pani, dzielny — obywatel i mądry człowiek, uważany tu dawniej za dziwaka i oponenta z zasady, dlatego, że go nie rozumieli, który był zniechęcony i usuwał się celowo od wszelkiej działalności, teraz niezmordowanie pracuje, idziemy ręka w rękę z pełnem zadowoleniem, że się trudności przebrnęło.
Cieszę się niezmiernie, że i Ty, najdroższa pani, rozmiłowałaś się w takiej pracy i że Cię ona porywa. Pan Kryszyński pisał mi o pani z najwyższem uznaniem i szacunkiem. Jest pani wedle jego zdania dobrym duchem Kryszyna. Podobno szkoła, ochrona i dom ludowy są pod natchnieniem dobrego ducha pani. Twoja działalność, Twoje zbliżenie się z ludem i zjednanie sobie sympatji ludu w Kryszynie, sprawia mi radość niewysłowioną i uszczęśliwia mnie. Widzę bowiem, odczuwam, że ideały moje stały się Twoimi. My oboje z kresów polskich, rzuceni przez wojnę w serce polskiej ziemi, potrafiliśmy jednakże wyzbyć się dawnych nawyków i... koron naszych. Staliśmy się ludźmi nowymi, pomimo, że tradycje nasze, powiedzmy tradycje polskie, są nam zawsze drogie, a często stają się wskaźnikiem duchowo-etycznym. Można więc jedno z drugiem połączyć!
Świadomość naszej spójni duchowej jest moim najdroższym klejnotem życia.
Kiedyż panią zobaczę? Jakże dawno już, jak dawno od naszego rozstania! Nie ukrywam, że dziś pragnąłbym być w Kryszynie. Tylokrotnie proszony przez pp. K: zwlekam, stale zwlekam, gdyż listy drogiej pani to co innego niż osoba Jej. Jaką zastałbym panią teraz? W listach odczuwam panią, słyszę dźwięk Jej głosu, widzę spojrzenie, każdy ruch... Czy taką samą odnajdę kiedy, przy osobistem spotkaniu?..
List wypadł z ręki młodej kobiety. Dada powstała z miejsca, uniesiona porywem, który w jej duszy obudził najżywotniejsze struny uczuć.
Ramionami oplotła ramę okna i promieniem oczów wnurzyła się w blado siną srzeżogę głębokiej nocy, przysłoniętej rozpyłem śnieżnej zaćmi na szybach.
Pierś jej falowała szybko i szeroko, jakby chłonąc w siebie i chcąc stopić w płomieniu serca tę noc przestrzenną, która odgradzała ją od jutrzejszego dnia.
Jak długo Dada przemarzyła pod tą zaśnieżoną:, zimną szybą, nie mogłaby sama określić. Wyobraźnią goniła w ciemnych przestrzeniach pociąg pędzący w stronę Kryszyna, odszukała w nim sylwetkę jadącego. Promiennym błękitem źrenic, w których palił się żar młodej, uzdrowionej duszy, rozjaśniała mroki.
I znowu płynęło wspomnienie z przed dwuch lat, gdy niewypowiedzianie zgnębiona świadomością, że War Zebrzydowski pojechał za tamtą, przyjęła pierwszą lepszą, bardzo skromną i nieodpowiednią posadę. Wtedy zjawił się nagle Strzełecki, z ofertą pana Kryszyńskiego. Opierała się, nie chciała nic od Jerzego. Dotąd pamięta mękę i walkę, jaką stoczyła z sobą. Posada była dla niej wymarzoną, ale otrzymywała ją z rąk Jerzego, którego tak bardzo skrzywdziła, a on jednakże wyrwał ją z odmętu jej duszy. Jego stanowczość i wola wyrażona niesłychanie delikatnie, z nietajonem uczuciem dla niej, skłoniła ją do przyjęcia jego propozycji.
Widzieli się godzinę tylko w pensjonacie pani Renaty Palickiej. Gdy odjeżdżał, żegnając ją, pochylony do niej, patrzał jej głęboko w oczy, chmurą swoich źrenic i mówił niskim przyciszonym głosem:
„Niech pani zawsze i w każdej sprawie liczy na mnie i na moją opiekę nad panią. Niech mnie pani uważa za przyjaciela wiernego i oddanego sobie na całe życie. Ja cię nie zawiodę — nazbyt mi jesteś pomimo wszystko drogą“.
Dada pamięta, że w momencie ich pożegnania oczy jej zaszkliły się łzami, dlaczego — nie potrafiłaby, sobie wytłomaczyć.
Ale potem stały się łącznikiem ich listy i nawiązały serdecznie przyjacielski kontakt między nimi. W tych listach nie poruszali nigdy drażliwych dla obojga przeżyć, jednakże w tych listach on utwierdzał Dadę coraz bardziej w przekonaniu, że przeszła obok swego szczęścia, ale odwróciła się od niego, by polecieć na płomień jaskrawy szału dla Wara. Jak ćma! Jerzy jej to przepowiedział. Lecz gdyby nie rozczarowanie, jakiemu uległa, może dawne wspomnienie sielanki z puszczy, nosiłaby w duszy całe życie i onoby psuło jej szczęście? Tą myślą Dada często pocieszała zbolałe swe serce. Z siły woli Jerzego brała własną moc i podążyła szlakiem jego ideałów, jego pracy, choć w skromnym zakresie.
Ciemna śnieżna noc unosiła obecnie myśl Dady od cichego pokoju we dworze kryszyńskim do pociągu pędzącego przez mroczne tumany.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wschód słońca rozbłysnął jaskrawem zalewiskiem blasków i oświetlił przeczystą niepokalaną biel pierwszych śniegów. Świat wyglądał jakby oczyszczony z mgławic i mroków jesiennych.
Wszystko okryła nowa, świeża biel, radosna, ciesząca oczy i serce!
W Kryszynie, do stołowego pokoju, zalanego złotym promieniem wschodu, wszedł prędko Jerzy Strzełecki. Zatrzymał się na widok Dady.
Była sama!
Długą chwilę patrzyli na siebie wzajemnie oczami, w których było wszystko, co może usta ich nie zdołałyby jeszcze wypowiedzieć. W tym jednym momencie zrozumieli się. Podeszli do siebie nagle, prędko, oboje równocześnie. Jerzy wyciągnął ręce, Dada oddała mu obie dłonie. W oczach jego było szczęście.
Ujrzała jego ciemną głowę blisko, tuż przy sobie. On słyszał bicie jej serca mocne i radosne, rozumiał wymowę pociemniałego błękitu jej oczów.
Gdy przywarł ustami do jej rąk, oddanych mu serdecznie, nie potrzebowali słów, by wiedzieć, że oboje składają w tej chwili śluby, na całe wspólne, drogie życie.


Kuchary 1928 r.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.