Strona:Helena Mniszek-Powojenni tom 2.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— War Zebrzydowski! Guciu, patrz, przecie to War przed nami. Ty ubolewasz nad nim, a on tu sobie marzy.
— War! Dzień dobry!
Zebrzydowski powstał z ławki na powitanie wujostwa Mohyńskich.
— Cóż ty jesteś w Krakowie, a my nic o tem nie wiemy? No, drogi chłopcze, to już za wiele z twej strony impertynencji.
— Ciocia wybaczy, ale jestem taki jakiś...
Hrabina Oktawja zwróciła się znowu do męża z impetem:
— Mówiłeś, Guciu, że on zapędzony w tych swoich niedorzecznych projektach, a oto masz! Oto cały War! Zamiast przy narzeczonej, on siedzi na plantach i nawet nas nie poznał i nie zauważył.
Słowa te wywołały uśmiech na twarzy Wara; zresztą na sam widok hrabiny trudno było zachować powagę.
Wielka i rubaszna, ubrana była w męski kapelusz filcowy, włożony na bakier, gumowe palto nieokreślonego koloru było dużo krótsze niż suknia, buciki znoszone i duże, jak męskie kamasze, w ręku ogromna laska zagięta, z psią głową na zakończeniu. Twarz czerwoną, czerstwa, roześmiana, w małych siwych oczach błyskała ciekawość.
— Kiedyż twój ślub?
— Nie wiem, ciociu. Tymczasem nie mówmy o tem.
— Masz tobie! Gdzie mieszkasz?
— We Francuskim hotelu. Miałem jechać do Sęcin.
— Mówisz, jakby o Paryżu. Cóż to za Sęciny?
— Majątek kolegi mego, Kmietowicza, pod Stryjem.
— Cóż za pomysł! Kto jeździ do Stryja! Czy nie lepiej do wuja? — zgorszył się hrabia. — Cóż cię do tych stryjowskich Sęcin pędziło z Warszawy?
— Chimera!
— Oto to! Lubię, War, gdy jesteś szczery — rzekła hrabina. — Wolę, żeby chimera nosiła cię znowu po całym świecie, niż żebyś popchnięty przez nią wdepnął...
— Oktawciu, nie. kończ, on tego nie lubi słuchać.