Porwany za młodu/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział VI. Co mi się przydarzyło u „Przewozu Królowej“
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ VI.
CO MI SIĘ PRZYDARZYŁO U „PRZEWOZU KRÓLOWEJ“.

Skorośmy przybyli do karczmy, Ransome zaprowadził nas po schodach do małego pokoiku; było tam zastawione łóżko a na węglach płonęło wielkie ognisko, iż było gorąco jak w piekarni. Tuż przy kominie siedział za stołem wysoki, posępny, surowo spoglądający mężczyzna i coś tam pisał. Pomimo wielkiego gorąca w pokoju, ubrany był w gruby kaftan marynarski, zapięty aż pod szyję, i wysoką, włochatą czapę, naciśniętą na uszy; nigdy jeszcze nie widziałem takiego człeka (choćby to był i sędzia w trybunale) któryby się zdawał z pozoru bardziej zimny, gorliwy i panujący nad sobą, jak ten kapitan okrętu.
Naraz powstał i występując wprzód, podał szeroką dłoń Ebenezerowi.
— Szczycę się, iż cię oglądam, panie Balfour — ozwał się głosem bardzo grubym — i cieszę się, żeś waszmość przybył na czas. Wiatr jest wspaniały, a odpływ właśnie się zmienia; przed nocą zobaczymy stary kubeł z węglami płonący na wyspie Majowej.
— Kapitanie Hoseason — rzekł mój stryj — zanadto waćpan ogrzewasz swój pokój.
— Taką mam nawyczkę, panie Balfour — odparł szyper. — Jestem człowiekiem zimnego usposobienia; krew mam zimną, mościpanie. Ani futro, ani flanela... nic, mosterdzieju, nawet gorący rum, nie rozgrzeją tego, co się zowie temperamentem. Dzieje się to samo, mościpanie, z bardzo wielu ludźmi, którzy zwęglili się, jak to powiadają, na morzach podzwrotnikowych.
— Dobrze, dobrze, kapitanie — odpowiedział stryj — wszyscy musimy być tacy, jakiemi nas zrobiono.
Atoli zdarzyło się, że owo dziwactwo kapitana bardzo wiele przyczyniło się do mych nieszczęsnych kolei. Albowiem, choć sobie przyrzekłem, iż mego krewniaka nie spuszczę z oka, to jednak byłem tak żądny obaczenia morza z większej bliskości, a jednocześnie tak znużony ciasnotą pokoju, że gdy stryj mi polecił, bym „zbiegł na dół i zabawił się przez chwilę,“ ja w swej głupocie dałem posłuch jego słowom.
Tak więc wyszedłem, pozostawiając obu mężczyzn, siedzących przy flaszce i za całą stertą papierów, i przeszedłszy w poprzek gościńca przed samą karczmą, zstąpiłem na wybrzeże. W tym zakątku, mimo panującego wiatru, o brzeg uderzały tylko drobne fale, niewiele co większe od tych, jakie widywałem był na jeziorze. Za to nowością były dla mnie charszcze[1] — jedne zielone, inne brunatne i podłużne, inne zaś pokryte pęcherzykami, które trzaskały mi w palcach. Choć ta odnoga[2] daleko zachodziła w głąb lądu, to jednak zapach wody morskiej i tu był nadzwyczaj słony i drażniący; ponadto Zgoda zaczęła potrząsać żaglami, co pękami wisiały na rejach a nastrój wszystkiego, com spostrzegał, usposobił mnie do myśli o dalekich podróżach i obcych krainach.
Przyjrzałem się również marynarzom w czółnie — były to rosłe, ogorzałe chłopy, niektórzy w koszulach, niektórzy w kubrakach, niektórzy gardła poobwiązywali sobie kolorowemi chustkami, jeden miał w olstrach zatkniętą parę pistoletów, dwóch, czy trzech było uzbrojonych w sękate pałki, a wszyscy w puginały. Wdałem się w rozmowę z jednym, który wyglądał mniej po zbójecku, niż jego towarzysze, i wypytywałem go o żeglugę. Opowiedział, że ruszą w drogę, skoro tylko skończy się przypływ, i okazywał radość, że porzucą port, gdzie nie było szynkowni i grajków — wszystko to jednak przeplatał tak okropnemi złorzeczeniami, iż czemprędzej oddaliłem się od niego.
To mnie przywiodło znów do Ransome‘a, który był pono najmniejszym łotrem w tej zgrai; wybiegł on wrychle z karczmy i przyleciał do mnie, wołając o czarkę ponczu. Odpowiedziałem mu, że tego mu nie dam, bo ani jego, ani mojemu wiekowi nie przystoją takie zbytki.
— Ale szklankę słodowego piwa możesz otrzymać, i owszem — dodałem.
On zaczął szczerzyć zęby i wykrzywiać się do mnie, dając mi różne przezwiska, lecz mimo wszystko ucieszył się i z piwa słodowego; wnet też usiedliśmy za stołem w przedniej izbie karczmy, pijąc i jedząc, aż się nam uszy trzęsły.
Tu przyszło mi na myśl, że ponieważ karczmarz był człowiekiem z tych okolic, przeto dobrzebym uczynił, gdybym w nim pozyskał przyjaciela. Zaprosiłem go do towarzystwa, jak to było podówczas częstym obyczajem; atoli on uważał się za nazbyt wielką osobę, by miał zasiadać pospołu z takiemi chudzinami, jak Ransome i ja, więc już zabierał się precz z pokoju, gdy przywołałem go nazad, zapytując, czy nie zna przypadkiem Imci pana Rankeillora.
— Uu, i jak jeszcze! — odrzekł — jest to człek wielkiej zacności. Za pozwoleniem, czy to aspan jesteś ów człowiek, co to przybył z Ebenezerem?
Gdy dałem mu odpowiedź potwierdzającą, zapytał:
— Aspan chyba nie jesteś z jego przyjaciół? — co według szkockiego sposobu mówienia miało znaczyć, że nie jestem jego krewnym.
Odpowiedziałem, że nie.
— I ja myślałem, że nie — rzecze karczmarz, — a jednak jesteś asan jak gdyby troszkę podobny do pana Aleksandra.
Wspomniałem, że Ebenezer nie cieszył się przychylnością ludzi okolicznych.
— Zapewne — odrzekł karczmarz. — Jest to stary niegodziwiec i niejeden pragnąłby go widzieć dyndającego na powrozie... zarówno Joasia Clouston jak i wielu innych ludzi, których pozbawił domu i szczęścia rodzinnego. Atoli kiedyś i on był też miłym młodzieniaszkiem. Było to jednak jeszcze, zanim rozeszła się wieść o panu Aleksandrze; rzekłbyś, że było to śmiercią dla niego...
— I cóż to była za wieść? — zapytałem.
— Oo!... że to on właśnie go zabił — odrzekł karczmarz. — Nie słyszałżeś aść nigdy o tem?
— I za cóż miałby go zabijać? — powiadam na to.
— Za cóż, jak nie po to, by zająć owo miejsce?.. — wyjaśnił.
— Miejsce? — zapytałem. — Czy Shaws?
— Nie wiem o żadnem innem — odrzecze ów.
— Tak, człowiecze? — mówię na to. — Więc to tak było.?.. Czyż mój... czy Aleksander był najstarszym z rodzeństwa?
— Jużci, że był — rzecze karczmarz. — Gdyby było inaczej, za cóż miałby go ów zabijać?
To rzekłszy, oddalił się, bo już mu do tego było pilno od samego początku.
Prawdę mówiąc, przeczuwałem był oddawna — wspomniane przez niego okoliczności; atoli inna to zgoła rzecz domyślać się, a inna wiedzieć na pewno. Siedziałem przeto odurzony mem szczęściem i ledwo mi się chciało wierzyć, że ten sam biedny chłopczyna, który niespełna dwa dni temu, kurzem odziany, powlókł się tu z Lasu Ettrick, obecnie był jednym z możnych tego świata, posiadał dom i rozległe włości, a jutro mógł dosiąść własnego rumaka. Wszystkie te piękne rojenia, wraz z tysiącem innych, tłoczyły mi się w głowie, gdym siedział przy oknie karczmy, gapiąc się bezmyślnie przez szybę i nie zwracając uwagi na to, co widziałem; przypominam sobie tylko, że oko moje napotkało kapitana Hoseasona na grobli, pośród swoich okrętników, i przemawiającego do nich jakby rozkazująco. Naraz ujrzałem, jak krokiem równym wracał ku domowi, nie mając w sobie nic z żeglarskiej niezgrabności, owszem niosąc po męsku okazałą i piękną swą postawę, a na twarzy widniał mu wciąż ten sam wyraz rozsądku i powagi. Pytałem sam siebie, zali podobna, by opowieści Ransoma mogły zawierać prawdę i zacząłem potrochu im niedowierzać: tak nie zgadzały się z powierzchownością tego człowieka. Naprawdę jednak nie był on tak dobry, jak przypuszczałem, ani tak zły, za jakiego go podawał Ransome‘a; bo w rzeczywistości było w nim dwóch ludzi, a ten, co z nich był lepszy, porzucał go, ledwo kapitan stąpił nogą na pokład swego statku.
Za chwilę posłyszałem głos stryja, który mnie przyzywał; wyszedłszy, zastałem ich obu na gościńcu. Pierwszy zagadnął mnie kapitan, a to w takim sposobie (co bardzo schlebiało młodemu chłopczynie) jak by mówił równy z równym.
— Mościpanie, — rzekł, — jmć pan Balfour cuda mi opowiada o tobie, a ja ze swej strony też rad cię widzę. Pragnąłbym dłużej tu pobyć, żebyśmy mogli lepiej zaprzyjaźnić się z sobą; wszakoż i tak uczynimy, na co nas stać w tej chwili. Racz waszmość spędzić pół godziny na pokładzie mego brygu, nim ustanie przypływ, i trącić się ze mną kielichem.
Owoż tedy niepodobna wypowiedzieć, jaką miałem chętkę, by zwiedzić wnętrze okrętu; atoli nie zamierzałem bynajmniej wystawiać się na azard, przetom mu odpowiedział, że stryj i ja mamy się udać w pewnej sprawie do rejenta.
— Tak, tak — rzekł kapitan, — napomknął-ci mi on o tem. Alić, wiedz asindziej, że łódź wysadzi cię na ląd koło grobli miejskiej, a stamtąd to dość rzucić kamiuszczkiem, by się trafiło w dom Rankeillora.
W tem miejscu nagle nachylił się i szepnął mi w ucho:
— Dawaj baczenie na starego krętacza; on tu coś knuje niedobrego. Chodź asan na pokład, to ci coś powiem.
Poczem, biorąc mnie pod ramię, mówił dalej głośno, postępując w stronę łodzi:
— Ale gadajże waćpan, co mam ci przywieść z Karolińskich ostrowów? Kto jest przyjacielem pana Balfoura, tego jestem powolnym sługą. Czy zwitek tytoniu? Czy indjańskie pióropusze? czy skórę dzikiego zwierza? a może fajkę kamienną? czy ptaka przedrzeźniacza, co miauczy na każdego, jak kocur? alboli ptaszę, kardynałem przezwane, że czerwone jest, jako krew?... wybierz z tych jedno i powiedz, coć się podoba.
Tymczasem doszliśmy do szalupy, on zaś podał mi rękę, by mnie na nią wprowadzić. Ani mi się nie śniło, bym się miał opierać; mniemałem (o głupi prostaczek!), żem znalazł dobrego przyjaciela i sprzymierzeńca, a przytem radowałem się, że zobaczę okręt. Zaledwieśmy usiedli, każdy na swojem miejscu, łódź odbiła od grobli i zaczęła się posuwać po wodzie; wobec radości z tej nowej dla mnie jazdy oraz wobec podziwu nad naszą małością, widokiem wybrzeża i wielkością brygu, co rósł w oczach, w miarę jakeśmy się doń zbliżali, ledwie zdołałem zrozumieć, co mówił do mnie kapitan, i odpowiadałem mu na chybi-trafi.
Skorośmy przybyli na miejsce (siedziałem wówczas, przyglądając się z lubością wyniosłemu okrętowi, silnemu przypływowi, rozbijającego się z szumem o jego boki, oraz żeglarzom, wesoło pokrzykującym przy robocie) Hoseason, oznajmując, że on i ja winniśmy pierwsi wyjść na pokład, kazał z głównej rei spuścić linę. Uchwyciwszy się tejże, zawisłem, bujając się, w powietrzu, a za chwilę postawiono mnie na pokładzie, gdzie już w pogotowiu czekał na mnie kapitan i wraz ujął mnie ramieniem pod pachę. Stałem tak przez chwilę, nieco oszołomiony chwianiem się wszystkiego wokoło, może i potrosze zalękniony, a mimo to niezmiernie uradowany onemi dziwnemi widokami; kapitan tymczasem pokazywał mi największe dziwa, objaśniając mi ich nazwania i użytek.
— Ale gdzież mój stryj? — ozwałem się nagle.
— Aha! — odrzekł Hoseason, rzucając znagła złowrogie spojrzenie, — w tem sęk!
Czułem, że jestem zgubiony. Dobywszy wszystkiej mocy, wydarłem mu się z rąk i podbiegłem do burty. Jakoż dostrzegłem szalupę, zdążającą ku miastu co sił we wiosłach, oraz mego stryja, siedzącego na rufie. Wydałem rozdzierający okrzyk:
— Na pomoc! na pomoc! morderstwo! — aż oba brzegi zatoki zadzwoniły odgłosem, a stryj odwrócił się z miejsca, gdzie siedział, i ukazał mi twarz pełną okrucieństwa i grozy.
Ostatnia była to rzecz, jaką widziałem. Już bowiem porwały mnie krzepkie ręce, odrywając mnie od boku okrętu, a wraz potem zdało mi się, jakoby grom we mnie trzasnął; zalśnił mi w oczach płomień ogromny i padłem bez zmysłów.




„WYDAŁEM ROZDZIERAJĄCY OKRZYK — NA POMOC! NA POMOC! MORDERSTWO!“






  1. Rośliny morskie.
  2. Odnogi takie nazywają Szkoci firth, co odpowiada szwedzkim fjordom. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.