Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Taką mam nawyczkę, panie Balfour — odparł szyper. — Jestem człowiekiem zimnego usposobienia; krew mam zimną, mościpanie. Ani futro, ani flanela... nic, mosterdzieju, nawet gorący rum, nie rozgrzeją tego, co się zowie temperamentem. Dzieje się to samo, mościpanie, z bardzo wielu ludźmi, którzy zwęglili się, jak to powiadają, na morzach podzwrotnikowych.
— Dobrze, dobrze, kapitanie — odpowiedział stryj — wszyscy musimy być tacy, jakiemi nas zrobiono.
Atoli zdarzyło się, że owo dziwactwo kapitana bardzo wiele przyczyniło się do mych nieszczęsnych kolei. Albowiem, choć sobie przyrzekłem, iż mego krewniaka nie spuszczę z oka, to jednak byłem tak żądny obaczenia morza z większej bliskości, a jednocześnie tak znużony ciasnotą pokoju, że gdy stryj mi polecił, bym „zbiegł na dół i zabawił się przez chwilę,“ ja w swej głupocie dałem posłuch jego słowom.
Tak więc wyszedłem, pozostawiając obu mężczyzn, siedzących przy flaszce i za całą stertą papierów, i przeszedłszy w poprzek gościńca przed samą karczmą, zstąpiłem na wybrzeże. W tym zakątku, mimo panującego wiatru, o brzeg uderzały tylko drobne fale, niewiele co większe od tych, jakie widywałem był na jeziorze. Za to nowością były dla mnie charszcze[1] — jedne zielone, inne brunatne i podłużne, inne zaś pokryte pęcherzykami, które trzaskały mi w palcach. Choć ta odnoga[2] daleko zachodziła w głąb lądu, to jednak zapach wody morskiej i tu był nadzwyczaj

  1. Rośliny morskie.
  2. Odnogi takie nazywają Szkoci firth, co odpowiada szwedzkim fjordom. (Przyp. tłum.)
50