Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go do towarzystwa, jak to było podówczas częstym obyczajem; atoli on uważał się za nazbyt wielką osobę, by miał zasiadać pospołu z takiemi chudzinami, jak Ransome i ja, więc już zabierał się precz z pokoju, gdy przywołałem go nazad, zapytując, czy nie zna przypadkiem Imci pana Rankeillora.
— Uu, i jak jeszcze! — odrzekł — jest to człek wielkiej zacności. Za pozwoleniem, czy to aspan jesteś ów człowiek, co to przybył z Ebenezerem?
Gdy dałem mu odpowiedź potwierdzającą, zapytał:
— Aspan chyba nie jesteś z jego przyjaciół? — co według szkockiego sposobu mówienia miało znaczyć, że nie jestem jego krewnym.
Odpowiedziałem, że nie.
— I ja myślałem, że nie — rzecze karczmarz, — a jednak jesteś asan jak gdyby troszkę podobny do pana Aleksandra.
Wspomniałem, że Ebenezer nie cieszył się przychylnością ludzi okolicznych.
— Zapewne — odrzekł karczmarz. — Jest to stary niegodziwiec i niejeden pragnąłby go widzieć dyndającego na powrozie... zarówno Joasia Clouston jak i wielu innych ludzi, których pozbawił domu i szczęścia rodzinnego. Atoli kiedyś i on był też miłym młodzieniaszkiem. Było to jednak jeszcze, zanim rozeszła się wieść o panu Aleksandrze; rzekłbyś, że było to śmiercią dla niego...
— I cóż to była za wieść? — zapytałem.
— Oo!... że to on właśnie go zabił — odrzekł karczmarz. — Nie słyszałżeś aść nigdy o tem?
— I za cóż miałby go zabijać? — powiadam na to.

52