Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Za cóż, jak nie po to, by zająć owo miejsce?.. — wyjaśnił.
— Miejsce? — zapytałem. — Czy Shaws?
— Nie wiem o żadnem innem — odrzecze ów.
— Tak, człowiecze? — mówię na to. — Więc to tak było.?.. Czyż mój... czy Aleksander był najstarszym z rodzeństwa?
— Jużci, że był — rzecze karczmarz. — Gdyby było inaczej, za cóż miałby go ów zabijać?
To rzekłszy, oddalił się, bo już mu do tego było pilno od samego początku.
Prawdę mówiąc, przeczuwałem był oddawna — wspomniane przez niego okoliczności; atoli inna to zgoła rzecz domyślać się, a inna wiedzieć na pewno. Siedziałem przeto odurzony mem szczęściem i ledwo mi się chciało wierzyć, że ten sam biedny chłopczyna, który niespełna dwa dni temu, kurzem odziany, powlókł się tu z Lasu Ettrick, obecnie był jednym z możnych tego świata, posiadał dom i rozległe włości, a jutro mógł dosiąść własnego rumaka. Wszystkie te piękne rojenia, wraz z tysiącem innych, tłoczyły mi się w głowie, gdym siedział przy oknie karczmy, gapiąc się bezmyślnie przez szybę i nie zwracając uwagi na to, co widziałem; przypominam sobie tylko, że oko moje napotkało kapitana Hoseasona na grobli, pośród swoich okrętników, i przemawiającego do nich jakby rozkazująco. Naraz ujrzałem, jak krokiem równym wracał ku domowi, nie mając w sobie nic z żeglarskiej niezgrabności, owszem niosąc po męsku okazałą i piękną swą postawę, a na twarzy widniał mu wciąż ten sam wyraz rozsądku i powagi. Pytałem sam siebie, zali podobna, by opowieści Ransoma mogły zawierać prawdę i zacząłem potrochu im niedowierzać: tak nie

53