Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zgadzały się z powierzchownością tego człowieka. Naprawdę jednak nie był on tak dobry, jak przypuszczałem, ani tak zły, za jakiego go podawał Ransome‘a; bo w rzeczywistości było w nim dwóch ludzi, a ten, co z nich był lepszy, porzucał go, ledwo kapitan stąpił nogą na pokład swego statku.
Za chwilę posłyszałem głos stryja, który mnie przyzywał; wyszedłszy, zastałem ich obu na gościńcu. Pierwszy zagadnął mnie kapitan, a to w takim sposobie (co bardzo schlebiało młodemu chłopczynie) jak by mówił równy z równym.
— Mościpanie, — rzekł, — jmć pan Balfour cuda mi opowiada o tobie, a ja ze swej strony też rad cię widzę. Pragnąłbym dłużej tu pobyć, żebyśmy mogli lepiej zaprzyjaźnić się z sobą; wszakoż i tak uczynimy, na co nas stać w tej chwili. Racz waszmość spędzić pół godziny na pokładzie mego brygu, nim ustanie przypływ, i trącić się ze mną kielichem.
Owoż tedy niepodobna wypowiedzieć, jaką miałem chętkę, by zwiedzić wnętrze okrętu; atoli nie zamierzałem bynajmniej wystawiać się na azard, przetom mu odpowiedział, że stryj i ja mamy się udać w pewnej sprawie do rejenta.
— Tak, tak — rzekł kapitan, — napomknął-ci mi on o tem. Alić, wiedz asindziej, że łódź wysadzi cię na ląd koło grobli miejskiej, a stamtąd to dość rzucić kamiuszczkiem, by się trafiło w dom Rankeillora.
W tem miejscu nagle nachylił się i szepnął mi w ucho:
— Dawaj baczenie na starego krętacza; on tu coś knuje niedobrego. Chodź asan na pokład, to ci coś powiem.

54