Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Poczem, biorąc mnie pod ramię, mówił dalej głośno, postępując w stronę łodzi:
— Ale gadajże waćpan, co mam ci przywieść z Karolińskich ostrowów? Kto jest przyjacielem pana Balfoura, tego jestem powolnym sługą. Czy zwitek tytoniu? Czy indjańskie pióropusze? czy skórę dzikiego zwierza? a może fajkę kamienną? czy ptaka przedrzeźniacza, co miauczy na każdego, jak kocur? alboli ptaszę, kardynałem przezwane, że czerwone jest, jako krew?... wybierz z tych jedno i powiedz, coć się podoba.
Tymczasem doszliśmy do szalupy, on zaś podał mi rękę, by mnie na nią wprowadzić. Ani mi się nie śniło, bym się miał opierać; mniemałem (o głupi prostaczek!), żem znalazł dobrego przyjaciela i sprzymierzeńca, a przytem radowałem się, że zobaczę okręt. Zaledwieśmy usiedli, każdy na swojem miejscu, łódź odbiła od grobli i zaczęła się posuwać po wodzie; wobec radości z tej nowej dla mnie jazdy oraz wobec podziwu nad naszą małością, widokiem wybrzeża i wielkością brygu, co rósł w oczach, w miarę jakeśmy się doń zbliżali, ledwie zdołałem zrozumieć, co mówił do mnie kapitan, i odpowiadałem mu na chybi-trafi.
Skorośmy przybyli na miejsce (siedziałem wówczas, przyglądając się z lubością wyniosłemu okrętowi, silnemu przypływowi, rozbijającego się z szumem o jego boki, oraz żeglarzom, wesoło pokrzykującym przy robocie) Hoseason, oznajmując, że on i ja winniśmy pierwsi wyjść na pokład, kazał z głównej rei spuścić linę. Uchwyciwszy się tejże, zawisłem, bujając się, w powietrzu, a za chwilę postawiono mnie na pokładzie, gdzie już w pogotowiu czekał na mnie kapitan i wraz ujął mnie ramieniem pod pachę. Stałem tak przez chwilę, nieco oszołomiony chwianiem się wszystkiego

55