Porwany za młodu/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział V. Udaję się do „Przewozu Królowej“
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ V.
UDAJĘ SIĘ DO „PRZEWOZU KRÓLOWEJ“.

W nocy padał deszcz obfity; zrana nazajutrz nadciągnął z północo-zachodu mroźny wiatr, przeganiając rozproszone chmury. Pomimo to wszystko, jeszcze zanim słońce zaczęło się ukazywać i zanim ostatnia z gwiazd znikła z niebios, wyprawiłem się nad brzeg strumyka i dałem nurka w głęboką, wirującą zatoczkę. Ponieważ skostniałem cały w tej kąpieli, usiadłem znów koło ogniska, do którego przyłożyłem sporo paliwa, i zacząłem poważnie zastanawiać się nad swojem położeniem.
Obecnie nie było już żadnych wątpliwości co do nieprzyjaznych uczuć mego stryja; nie było wątpliwości, że miałem w ręku losy własnego życia, oraz że stryj mój niczego nie omieszka, by przyprawić mnie o zgubę. Byłem jednak młody i dziarski, a przytem jak większość młokosów wychowanych na wsi, miałem wielkie mniemanie o swej przebiegłości. Przybywając do jego wrót, byłem niewiele co lepszy od żebraka i niewiele co starszy od pacholęcia; on przywitał mnie zdradą i przemocą; więc też byłoby to doskonałą odpłatą, gdybym wziął go teraz pod swą władzę i poganiał, jak pasterz owcę.
Siedziałem tak przy kominku, piastując kolano w dłoniach, i uśmiechając się sam do siebie; uniesiony wyobraźnią, widziałem samego siebie, jak węszę jedną po drugiej jego tajemnicę i staję się panem i władcą tego człowieka. Czarodziej z Essendean, jak powiadają, sporządził zwierciadło, w którem ludzie mogli czytywać przyszłość; musiało być ono z innego materjału niż gorejące węgle, gdyż we wszystkich kształtach i obrazach, jakie się przyglądałem, gdym tak siedział, ani razu nie pojawił mi się okręt, ani razu okrętnik w kudłatej czapie, ani razu wielka pałka, co miała spaść na mą biedną głowę... ani też najmniejsza zapowiedź onych wszystkich udręczeń, jakie miały niebawem mnie nawiedzić.
Wraz też, odęty zarozumiałością, poszedłem na górę i wypuściłem więźnia na swobodę. On uprzejmie powitał mnie na dzieńdobry; odwzajemniłem się mu temże pozdrowieniem, uśmiechając się nad nim wzgardliwie z wyżyn mojego sprytu. Wkrótce zajęliśmy się śniadaniem, zupełnie jakby to było wczoraj.
— No mościpanie, — odezwałem się drwiąco, — czy waszmość masz mi coś jeszcze powiedzieć? Ponieważ zaś nie dawał mi zrozumiałej odpowiedzi, ciągnąłem dalej:
— Zdaje mi się, że już czas, byśmy się wzajem zrozumieli. Wziąłeś mnie waszmość za wiejskiego Jaśka Zielone-ucho, który we łbie ma tyle dowcipu lub odwagi, co garnek rozbełtanej kaszy. Ja zaś wziąłem waćpana za człowieka poczciwego, a co najmniej nie gorszego od innych; zdaje się, żeśmy się obaj pomylili. Jaką masz po temu przyczynę, by się mnie obawiać, oszukiwać mnie i dybać na moje życie?...
Mruknął coś, jakoby to były żarty i jakoby lubił sobie nieco dworować; potem zaś, widząc, że się uśmiecham, zmienił sposób przemawiania i zapewniał mnie, że wyjaśni mi wszystko, gdy zjemy śniadanie. Z jego twarzy widziałem, że nie miał gotowego dla mnie łgarstwa, choć już z uporem jakoweś obmyślał; i jużem mu podobno miał to powiedzieć, gdy przerwało nam kołatanie we wrota.
Nakazałem stryjowi pozostać na miejscu i poszedłem otworzyć; ujrzałem na stopniach stojącego chłopca-wyrostka w odzieniu żeglarskiem. Ów, ledwie mnie zoczył, zaczął pląsać, ukazując kilka podskoków żeglarskiego tańca kobeźnego (o którym nigdy przedtem nie słyszałem, a tem mniej nie zdarzyło mi się go widzieć), przyczem trzaskał w powietrzu palcami i przytupywał z wielką sprawnością. Mimo wszystko, był zsiniały od zimna, a w twarzy miał dziwny wyraz, coś pośredniego między łzami i śmiechem, co świadczyło o wielkim bólu ducha i pozostawało w sprzeczności z tą wesołością jego zachowania.
— Jak się masz, brachu? — odezwał się rozbitym głosem.
Zapytałem go surowo, czego sobie życzy.
— O, czego sobie życzę! — podchwycił i wraz zaczął nucić:

„Toć moje marzenie, gdy nocka nie ciemna
O takiej porze roku...“

— Dobrze, — powiadam, — jeżeli wogóle nic tu nie masz do roboty, okażę się tak dalece nieuprzejmy, że zamknę ci drzwi przed nosem.
— Zaczekajno, braciszku! — wrzasnął przybysz. — Czy wcale się nie znasz na żartach? czy może chcesz, by mnie obito? Przyniosłem list od starego Heasyoasy do pana Belflowera, — mówiąc to, pokazał mi list. — I to ci jeszcze powiem, brachu, że głodny jestem piekielnie.
— Dobrze — odrzekłem — wnijdź do dworu, a dostaniesz kęs strawy, choćbym nawet miał z tego powodu pozostać naczczo.
To mówiąc, wprowadziłem go do wnętrza domu i posadziłem na własnem miejscu, gdzie on zabrał się z łapczywością do ostatków śniadania, kiwając na mnie od czasu do czasu i wyczyniając przeróżne grymasy, które, jak mi się zdaje, biedaczek uważał za godne człowieka. Tymczasem stryj przeczytał list i siedział w zamyśleniu; naraz, ni stąd ni zowąd, zerwał się w wielkiem ożywieniu na równe nogi i odciągnął mnie na stronę w najdalszy kąt pokoju.
— Przeczytaj to, — rzekł, wręczając mi list.
Oto brzmienie tego listu, który w chwili, gdy to piszę, leży przede mną:

Karczma Hawes,
koło Przewozu Królowej.
JWielmożny Panie!
Przebywam w tych stronach, tu to tam zarzucając kotwicę, i wysyłam mego pacholika, by zasięgnął wieści. Jeżeli pan dobrodziej masz jakoweś zlecenia dalsze co do morskich podróży, tedy dzisiaj ostatnia po temu nadarza się sposobność, gdyż będziem mieli wiatr pomyślny do odpłynięcia z zatoki. Nie będę starał się temu przeczyć, iż miałem sporo utrapienia z waszym pełnomocnikiem, p. Rankeillorem; z czego, jeżeli zawczasu nie zapobiec, zobaczysz waszmość, że wynikną pewne straty. Wypisałem wam rachunek, — jak w dopisku. Pozostaję waszmości najposłuszniejszym, uniżonym sługą Eljasz Hoseason.
— Widzisz, Dawidku — podjął stryj, skoro obaczył, że już skończyłem czytanie, — mam pewną spekulację handlową z tym właśnie Hoseasonem, kapitanem brygu kupieckiego z Dysart, zwanego Zgodą[1]. Otóż, jeżeli zgodzisz się, byśmy obaj poszli za tym chłopcem, będę mógł zobaczyć się z kapitanem w Hawes, a może na pokładzie Zgody, jeżeli tam trzeba podpisać papiery; ażeby zaś nie tracić czasu, możemy się kopnąć i do rejenta, pana Rankeillora. Po tem, co zaszło, zapewne nie będziesz chciał mi wierzyć na słowo, ale chyba uwierzysz Rankeillorowi. On jest mężem zaufania przynajmniej połowy szlachty okolicznej; człek to sędziwy i wielce poważany, a przytem znał twojego ojca.

Stałem przez chwilę, rozmyślając. Miałem iść do jakiejś miejscowości żeglownej, gdzie niewątpliwie było dużo luda i gdzie stryj nie poważyłby się na użycie przemocy; co więcej, sama obecność chłopaka okrętowego była mi w tym względzie obroną. Ponadto sądziłem, że potrafiłbym wymóc wizytę u rejenta, nawet gdyby jej zapowiedź była w tej chwili jedynie obłudą ze strony mego stryja; zresztą w głębi serca pragnąłem obaczyć zbliska morze i okręty. Należy pamiętać, że cały mój żywot dotychczasowy upłynął był pośrodku lądu, pomiędzy górami, i że dopiero na dwa dni przedtem ujrzałem po raz pierwszy zatokę spoczywającą nakształt tafli błękitnej, oraz statki, żeglujące po jej powierzchni, niewiększe od cacek dziecinnych. Rozważając szczegół po szczególe, doszedłem do silnego postanowienia.
— Doskonale — rzekłem — chodźmy do Przewozu.
Stryj wdział surdut i kapelusz, a do boku przypasał zardzewiały kordelas; poczem zadeptaliśmy ogień, zatarasowaliśmy wrota i ruszyliśmy w drogę.
Wiatr, iż to było w onych stronach zimniejszych, od północo-wschodu, dął nam prawie w twarze, gdyśmy szli. Było to w czerwcu; murawa cała się bieliła od stokrotek, a drzewa od kwietnych okiści, atoli sądząc po naszych sinych paznokciach i po bólu w kostkach, możnaby raczej mieć na myśli zimę i białość grudniowego szronu.
Stryj Ebenezer wlókł się powoli przykopą, kiwając się z boku na bok, jak stary oracz, wracający do dom z roboty. Przez całą drogę nie odezwał się choćby słówkiem ani razu, tak iż zdany byłem na rozmowę z chłopcem okrętowym. Opowiedział mi, że na imię mu było Ransome i że jeździł po morzu już od dziewiątego roku życia; wszakoż nie umiał mi powiedzieć, wiele lat liczył sobie obecnie, jako że stracił rachubę. Pokazał mi malowidła wyrzezane na swej skórze, odsłaniając pierś pomimo dokuczliwego wiatru i naprzekór mym przestrogom, gdyż myślałem, iż mogło go to o śmierć przyprawić. Klął okropnie, gdy sobie tylko coś przypomniał, lecz raczej jako żak prostaczek, niż jak dorosły mężczyzna; przytem chlubił się z wielu potwornych i występnych uczynków, jakich był się dopuścił, jako to: potajemnych kradzieży, fałszywych oskarżeń, ba, nawet zabójstwa — atoli we wszystkich szczegółach tak mało było prawdopodobieństwa, a w sposobie opowiadania znać było tyle niedołężnej i pomylonej junakerji, iż mnie to więcej nastrajało do litości nad nim, niż do dawania mu wiary.
Wypytywałem go o bryg (był to, według jego oświadczenia, najpiękniejszy statek, jaki pływał kiedykolwiek po morzach) i o kapitana Hoseasona, na którego cześć równie głośne wypowiadał pochwały. Heasyoasy (tak bowiem chłopak wciąż nazywał szypra), był to, jak wnosić z tych opowieści, człowiek nie liczący się z niczem ani na niebie, ani na ziemi — jeden z tych co to, jak powiadają „walą pełnemi żaglami na sąd ostateczny“ — gburowaty, okrutny, z sumienia wyzuty i popędliwy; a biedny mój chłopiec okrętowy nauczył się podziwiać te wszystkie jego przymioty, jako rzecz godną żeglarza i dorosłego mężczyzny. Jedyną tylko skazę upatrywał w tem swojem bożyszczu.
— On to już w sobie nie ma nic a nic z marynarza! — nadmieniał. — Naprawdę, to brygiem kieruje p. Shuan; ten jest najlepszym marynarzem z zawodu, pomijając pijaństwo; powiadam ci, że w to wierzę! Ba, spojrzyjno tutaj! — i odwinąwszy pończochę, pokazał mi wielką szpetną i czerwoną bliznę, której widok ściął mi krew w żyłach. — On to zrobił... pan Shuan to zrobił... — dodał z przechwałką w głosie.
— Co! — wykrzyknąłem — więc ty spokojnie przyjmujesz z jego rąk takie okrucieństwo? Jakto! Przecież nie jesteś niewolnikiem, by się tak obchodzono z tobą!
— Nie! — ozwał się biedny niedojda, zmieniając nagle brzmienie głosu — będzie on też miał za swoje! Patrzno! —; pokazał mi wielki nóż składany, który, jak mi wyznał, pochodził z kradzieży. — O, niechno tylko zobaczę, że ze mną zaczyna; nie ulęknę się go; już się z nim rozprawię! O, nie będzie on pierwszy! — i poparł swoje słowa nędznem, niedorzecznem, a plugawem przekleństwem.
Nigdy dla nikogo w tym świecie szerokim nie miałem tyle współczucia, co dla tego półgłówka. Zaczęło mi przychodzić na myśl, że ów bryg, zwany Zgodą, był — pomimo swego cnotliwego nazwania — istnem piekłem, pływającem po morzach.
— Czy nie masz przyjaciół? — zapytałem.
Powiedział, że miał ojca w jednym z portów angielskich — zapomniałem już w którym.
— Był to też człek wyborny, — dodał — ale już nie żyje.
— Na miłość Boską! — zawołałem — czy nie mogłeś wynaleźć sobie przyzwoitego zajęcia na lądzie?
— O nie! — odpowiedział, mrugając i spoglądając niezmiernie chytrze; — zapędzonoby mnie do rzemiosła; ja zaś znam się na sztuczkach, co w dwójnasób więcej warte... oho!
Zapytałem go, jakie rzemiosło mogło być tak okropne, jak to, które uprawiał i w którem życie jego narażone było na ustawiczne niebezpieczeństwa nie tylko ze strony wichrów i morza, ale i od strasznego okrucieństwa tych, co mu byli zwierzchnikami. Przyznał, że to święta prawda, i zaraz potem zaczął wysławiać swój tryb życia i opowiadać, jak a to uciecha dostać się na ląd, mając pełno pieniędzy w kieszeni, i sypać niemi, niby człek dorosły, kupować jabłka, nadrabiać fantazją i zadziwiać innych chłopaków, których nazywał glistami błotnemi.
— Zresztą nie jest to jeszcze tak źle, jak się wydaje — wspomniał; — są i gorsi ode mnie: są to dwudziestofuntowce! O sprawiedliwości! żebyście widzieli, jak oni biorą się do rzeczy!... No, ale przyznam się, widziałem jednego człowieka, w takim wieku, jak ty... (wydawałem mu się stary) — ach, i do tego miał jeszcze brodę... no, i ledwośmy wyjechali z rzeki, a jemu wyszumiał trunek z głowy... rety, jak on krzyczał i pędził przed siebie! wystrychnąłem go gracko na dudka, powiadam ci! A są też i pomniejsi: o, zgoła mali w porównaniu ze mną! Powiadam ci, uczę ci ich moresu, że aż miło! Gdy ciągniemy maleńkich, to ja też trzymam powróz, by ich smagać.
I tak plótł ustawicznie trzy po trzy, aż doszedłem do wniosku, że miano dwudziestofuntowców oznaczało u niego owych nieszczęsnych przestępców, których zsyłano za morze, na przymusowe roboty w Ameryce Północnej, albo też jeszcze nieszczęśliwszych ludzi niewinnych, których porywano w niewolę lub zwabiano w pułapkę (jak wieść głosiła) dla prywatnych zysków lub z zemsty.
Właśnie wtedy doszliśmy do szczytu wzgórza, skąd ujrzeliśmy Przewóz i przystań. Zatoka Forth (jak powszechnie wiadomo) zwęża się w tem miejscu na szerokość sporej rzeki, która ku północnej stronie tworzy wygodny przewóz, a górnym zakosem przemienia się w zamkniętą lądem przystań dla wszelkiego rodzaju okrętów. Na samym środku cieśniny znajduje się wysepka z jakimiś zwaliskami; na brzegu południowym zbudowano groblę dla celów przeprawy, a na końcu tej grobli, po drugiej stronie gościńca, dostrzegłem budynek, schowany za pięknym wirydarzykiem głogów i ostrokrzewów, a zwany karczmą Hawes.
Miasteczko Queensferry[2] leży dalej na zachód, a dokoła karczmy było o tej porze dnia jak gdyby zupełnie pusto, bo czółno dopiero co odpłynęło było z podróżnymi. Wszakoż koło grobli spoczywała jakowaś łódź, a w niej na burtnicach drzemało kilku marynarzy. Była to, jak wyjaśnił mi Ransome, szalupa brygu, oczekująca kapitana; zaś o jakie pół mili stamtąd, w ustronnym zakątku zatoki, chłopak pokazał mi samą Zgodę, stojącą na kotwicy. Na jej pokładzie widać było krzątaninę, znamionującą przygotowania do odjazdu; podnoszono reje na właściwe miejsca, a że wiatr podmuchiwał właśnie z owej strony, przeto do uszu mych dochodził śpiew żeglarzy, ciągających liny. Po wszystkiem, czego nasłuchałem się przez drogę, spoglądałem na ten okręt z niezmiernem obrzydzeniem i z całego serca litowałem się nad biedakami, którzy byli skazani na żeglowanie w nim.
Wysunęliśmy się już wszyscy trzej na grzbiet wzgórka, przeto przeszedłem na drugą stronę gościńca i zwróciłem się do stryja:
— Uważam, iż słuszna powiedzieć wam, mościpanie, że żadna siła nie zmusi mnie, bym miał wstąpić na pokład onej Zgody.
On jakby ocknął się ze snu.
— Hę? — zapytał. — Co takiego?
Powtórzyłem mu znowu.
— Dobrze, dobrze, — odrzekł, — przypuszczam, że jeszcze zdołamy ci się przypodobać. Ale pocóż my tu stoimy? Tu takie przenikające zimno... a jeżeli się nie mylę, to tam już na Zgodzie gotują się do odjazdu.






  1. Covenant (właściwie Solemn League and Covenant) — dosłownie „ugoda“ lub „przymierze“ — pakt z r. 1643, ustanawiający prezbiterjanizm w Anglji i Szkocji. (Przyp. tłum.)
  2. Nazwane od „Przewozu Królowej“ (Queen’s Ferry). (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.