Porwany za młodu/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Porwany za młodu
Rozdział IV. W dworze Shaws grozi mi wielkie niebezpieczeństwo
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Kidnapped
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
ROZDZIAŁ IV.
W DWORZE SHAWS GROZI MI WIELKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO.

Jak na tak zły początek, reszta dnia upłynęła wcale pomyślnie. Zajadaliśmy zimną kaszę na obiad, a gorącą kaszę na wieczerzę; kasza i piwo stanowiły całe pożywienie mojego stryja. Mówił do mnie zgoła niewiele, i to w ten sam sposób, co poprzednio, rzucając mi niespodziane zapytanie po długiem milczeniu; gdy zaś próbowałem naprowadzić go na rozmowę o mojej przyszłości, stale się od niej wykręcał. W pokoju, przylegającym do kuchni, dokąd pozwolił mi się udać, znalazłem sporo książek zarówno łacińskich, jak i angielskich, które dały mi wielką rozrywkę na całe popołudnie. Doprawdy, czas płynął mi tak miło w tem doborowem towarzystwie, że zacząłem się już niemal godzić z pobytem w Shaws i jedynie widok mego stryja oraz jego oczy, co jakby się bawiły w ciuciubabkę z mojemi, wskrzeszały wciąż we mnie silną nieufność.
Wtem znalazłem rzecz jedną, która przejęła mnie niejakiem wątpieniem. Oto na białej karcie początkowej jakiegoś zbiorku pieśni (jednego z wydanych przez Patryka Walkera) był nagłówek wypisany ręką mego ojca, taką treść mający: „Mojemu bratu Ebenezerowi w dniu jego piątych urodzin.” Zastanowiła mnie jedna okoliczność, a mianowicie: ponieważ mój ojciec był niewątpliwie młodszym bratem, więc albo dopuścił się jakiejś dziwnej omyłki, albo też jeszcze przed ukończeniem piątego roku życia umiał stawiać litery ozdobnym, wyraźnym i męskim charakterem pisma.
Starałem się wybić to sobie z głowy; atoli choć brałem do rąk dzieła wielu ciekawych autorów, dawniejszych i nowszych, historje, poezje i powieści, ta myśl o charakterze pisma mego ojca nie chciała odczepić się ode mnie; gdy zaś nakoniec powróciłem do kuchni i zasiadłem znów do kaszy i piwa, zaraz zapytałem stryja Ebenezera, czy mój ojciec bardzo był skwapliwy do książek.
— Aleksander? O bynajmniej! — brzmiała odpowiedź. — Ja sam bardziej byłem skwapliwy; w młodości uważano mnie za mądrego chłopczynę. Ba, nauczyłem się czytać wtedy, kiedy i on.
To mnie jeszcze bardziej zbiło z tropu; naraz strzeliła mi myśl do głowy i zapytałem, czy on i mój ojciec byli bliźniakami.
On podskoczył na stołku, a łyżka rogowa wypadła mu z ręki na ziemię.
— Co cię przywiodło do tego zapytania? — ozwał się i uchwyciwszy mnie za kaftan na piersi, spojrzał mi tym razem prosto w oczy; miał ślepki małe, ruchliwe i świecące, jak u ptaka, a zerkał niemi i mrugał jakoś dziwnie.
— Co waćpan sobie myślisz? — zapytałem z całym spokojem, bo byłem od niego znacznie silniejszy i niełatwo dawałem się nastraszyć. — Proszę wypuścić z rąk mój kaftan. Tak nie należy postępować!
Stryj potrzebował wielkiego wysiłku, by zapanować nad sobą.
— Mój zuchu, Dawidzie, — odezwał się — nie powinieneś mi mówić o swoim ojcu. W tem właśnie tkwi cały błąd.
Usiadł na chwilę, dygocąc, i zerkał na swój talerz.
— Był to jedyny brat jakiego, miałem — dodał lecz w głosie jego nie było serdeczności; potem podniósł łyżkę i dalej jadł wieczerzę, wciąż jeszcze się trzęsąc.
To ostatnie zajście, owo podniesienie ręki na mą osobę i nagłe oświadczenie miłości ku memu nieboszczykowi ojcu, było mi już tak niepojęte, iż obudziło we mnie zarówno lęk, jak i otuchę. Z jednej strony zacząłem sądzić, że stryj mój może jest szalony i kto wie, czy nie groziło mi od niego niebezpieczeństwo; z drugiej zaś strony przychodziła mi na myśl (chociażem jej nie wywoływał, a nawet oddalałem ją od siebie) opowieść z jakiejś dumki, którą słyszałem był śpiewaną przez lud prosty, o biednym młodzianie, co był prawnym spadkobiercą, i o złym krewniaku, usiłującym wydrzeć mu należną majętność. Albowiem czemużby miał mój stryj bawić się w takie ceregiele ze swym synowcem, który przybył prawie jak żebrak do jego drzwi — jeżeliby w głębi ducha nie miał jakiegoś powodu, by się go obawiać?
Przejęty temi domysły, wprawdzie całkiem nieświadomemi, niemniej jednak zapuszczającemi silne korzenie w mózgu, zacząłem teraz naśladować jego przebiegłe spojrzenia, tak iż siedzieliśmy przy stole niby kot z myszą, podglądając ukradkiem jeden drugiego. Nie starał się już mnie ni słówkiem zagadywać o to lub owo, tylko uporczywie coś rozważał w skrytości swych myśli; im dłużej siedzieliśmy tak z sobą, im bardziej mu się przyglądałem, tem większej nabierałem pewności, że owe skryte zamysły były nieprzyjazne dla mnie.
Gdy już zmiótł do czysta, co miał w misie, wydobył znów, jak rano, garść tytoniu, wystarczającą do jednej fajki; następnie przystawiwszy krzesło do rogu kominka, siedział przez chwilę plecami do mnie, puszczając kłęby dymu.
— Dawidku — rzekł nakoniec — właśnie teraz myślałem...
W tem miejscu przerwał, po chwili znów rzecz podjął.
— Mam odrobinę srebra, które prawie ci obiecałem, jeszcze przed twojem urodzeniem... — prawił — obiecałem twojemu ojcu. O, nie był to, rozumiesz, jakiś prawny zapis... ot, poprostu, jak to bywa, gdy dwaj ze szlachty trącają się kieliszkami. Dość na tem, że tę odrobinę srebra chowałem oddzielnie... był to koszt wielki, ale com przyrzekł, tom przyrzekł... a obecnie ona urosła aż do okrągłej... dokładnej... — tu zatrzymał się i utknął — do okrągłej sumy czterdziestu funtów! — te słowa wykrztusił, rzucając wbok poza swoje ramię, bystre spojrzenie, a zaraz za chwilę dodał, głosem prawie skrzeczącym: — Szkockich!
Funty szkockie odpowiadają swą wartością angielskim szylingom, zatem ostatnie dopowiedzenie wielce odmieniło myśl zdania ostatniego. Ponadto widziałem, że ta cała opowieść była łgarstwem, wymyślonem w jakowymś zamiarze, którego niepodobna mi było z niej odgadnąć; to też nie starałem się ukryć szyderstwa, gdym odpowiedział:
— O jeszcze raz dzięki, mości dobrodzieju! Zdaje mi się, że funtów sterlingów!
— To właśnie miałem na myśli — odrzekł stryj pospiesznie, — funtów sterlingów! A jeżeli zechcesz na chwilę wyjść do bramy, ot tylko po to, by zobaczyć, jaką dziś mamy noc na dworze, wydostanę ci tę sumę i przywołam cię z powrotem.
Wypełniłem jego wolę, śmiejąc się w duchu wzgardliwie ze stryja, który mniemał pono, że dam się tak łatwo wprowadzić w błąd. Noc była ciemna, ledwie parę gwiazdek świeciło nisko nad widnokręgiem; a w sam raz, gdy stanąłem za bramą, posłyszałem przytłumione wycie wiatru, przewalającego się kędyś wśród wzgórz. Mówiłem sobie, że w powietrzu czuć jakąś zmianę i burzę, ale nie zdawałem sobie bynajmniej sprawy, jak ważną miało się to dla mnie okazać okolicznością jeszcze przed upływem onego wieczora.
Gdym został znów zawezwan do izby, stryj wyliczył mi na rękę trzydzieści siedem złotych gwinej; resztę — a były to drobne monety złote i srebrne — miał również na podorędziu, jednakowoż tu opuściła go już odwaga, więc całą tę drobnicę wsunął do własnej kieszeni.
— Niech ci to będzie dowodem! — powiedział. — Jestem dziwakiem, a ludzie obcy nie mogą się ze mną oswoić. Wszelako dotrzymanie słowa uważam za powinność; przed chwilą mogłeś się o tem przekonać.
Otóż stryj mój wyglądał na takiego skąpca, że oniemiałem wprost na widok tej nagłej szczodrobliwości i nie mogłem znaleźć słów, by wyrazić mu podziękowanie.
— Niem a o czem mówić! — odpowiedział. — Obejdzie się bez podziękowań; nie potrzeba mi dziękczynienia. Wypełniłem swą powinność; nie chcę przez to wcale powiedzieć, jakoby każdy uczynił to samo, lecz co się mnie tyczy, to (nie dość, że jestem człowiekiem zapobiegliwym) miło mi oddać, co się należy, synowi rodzonego brata; i miło mi też pomyśleć że odtąd będziemy żyć z sobą w zgodzie, jak przystoi tak bliskim przyjaciołom.
Odpowiedziałem mu nawzajem najuprzejmiej, jakem tylko umiał, ale przez cały czas zachodziłem w głowę, co zdarzy się za chwilę i z jakiej przyczyny stryj rozstał się z tak mu drogiemi gwinejami; albowiem ten powód, jaki podawał, mogło i dziecko obalić.
Naraz spojrzał boczkiem w mą stronę.
— Patrzajno — rzecze — a teraz wet za wet!
Odrzekłem, że jestem gotów dowieść mej wdzięczności we wszelkiej rozsądnej mierze, i stanąłem w pogotowiu, oczekując jakiegoś potwornego żądania. Tymczasem, gdy stryj nakoniec nabrał śmiałości do rozmowy, jedyną rzeczą, jaką mi powiedział (i to bardzo do rzeczy, jak mi się zdawało), było to, że się starzeje i jest nieco ułomny, przeto chciałby mnie prosić, bym mu dopomagał w gospodarstwie domowem i w uprawie wielkiego ogródka.
Odpowiedziałem, iż z całą ochotą będę na jego usługi:
— Dobrze — rzekł stryj, — a więc zaczynajmy! — i wydobył z kieszeni zardzewiały klucz. — Oto — powiada — oto jest klucz od wieży w najdalszym zakątku dworu. Możesz się aść dostać do niej tylko od zewnątrz, bo ta część dworu nie jest wykończoną. Gdy się dostaniesz do wnętrza, idź po schodach na górę i przynieś mi stamtąd skrzynkę, znajdującą się na strychu... Są w niej papiery — dorzucił.
— Czy mogę wziąć światło, łaskawco? — zapytałem.
— Nie — odparł ów, nader przebiegle. — Nie ścierpię świateł w swoim domu.
— Doskonale, mości panie — rzekę. — A czy schody są w dobrym stanie?
— Są przewyborne — odparł, a gdy już wychodziłem, dodał: — Trzymaj się ściany; tam niema balustrady. Ale schody są pod stopami zupełnie pewne.
Wyszedłem na dwór, w nocną pomrokę. Wichr jeszcze wciąż wył w oddali, choć ani jedno jego tchnienie nie dolatywało do dworu w Shaws. Ciemność była niezwykle gęsta i czarna, jak smoła, więc z ochotą trzymałem się wciąż muru, postępując poomacku przed siebie, aż nakoniec doszedłem do wrót narożnej wieży na samym końcu niedokończonego skrzydła. Włożyłem klucz w zamek i właśniem go przekręcił, ażci tu całkiem znienacka, choć nie słychać było ni wichru, ni grzmotu, całe niebo zabłysło przerażającym płomieniem — i znów zaległa je czarna pomroka. Musiałem zakryć sobie ręką oczy, by na nowo przywyknąć do ciemności, boć doprawdy byłem napoły oślepion, gdym wkroczył do wieży.
Wewnątrz było tak ciemno, że wydawało się, jakoby trudno tu było nawet oddychać, jednakże posunąłem się, wyciągając jednocześnie rękę i nogę naprzód: pierwsza z nich uderzyła o ścianę, a druga o najniższy stopień schodów. Ściana, jak rozpoznałem po dotknięciu, była stawiana z pięknie ciosanego kamienia; również i schody, choć nieco strome i wąskie, były gładko wymurowane, szły równo i silnie trzymały się pod stopą. Mając w pamięci, co stryj mówił o balustradzie, szedłem tuż koło samego muru i z bijącem sercem wymacywałem drogę w czarnej ciemności.
Dwór Shaws był wysoki na całe pięć pięter, nie licząc poddaszy. Otóż w miarę jakem się posuwał, wydawało mi się, jakoby w klatce schodowej przybywało powietrza i zrobiło się nieco widniej; jużem się dziwił, co mogło być przyczyną tej zmiany, gdy wtem na niebie mignęła znów letnia błyskawica — i przepadła, jak pierwsza. Jeżelim nie krzyknął, to jeno dlatego, że lęk pochwycił mnie za gardło; a że nie spadłem, to zawdzięczam raczej łasce Niebios, niż własnej sile. Nie dość, że ów blask wdarł się tu ze wszystkich stron poprzez wyłomy w murze, tak iż mi się wydało, jakobym wspinał się na odsłonięte rusztowanie, ale jednocześnie ta sama przelotna jasność odkryła mi, że stopnie były nierównej długości i że jedna z mych stóp znajdowała się w tej chwili o dwa cale od krawędzi.
— Takie to były owe wspaniałe schody! — pomyślałem sobie. Wraz z tą myślą wstąpiło w mą duszę poczucie jakowejś wściekłej odwagi. Stryj wysłał mnie tu niewątpliwie, by narazić mnie na wszelkie przypadłości, może nawet na śmierć. Przysiągłem sobie, że stwierdzę to „może“, choćby mi nawet przyszło za to kark skręcić; przygiąłem się niżej i wsparłszy się na rękach i kolanach, gramoliłem się w dalszym ciągu pod górę, obmacując każdy cal przed sobą i badając wytrzymałość każdego kamienia. Wskutek przeciwieństwa z onym rozbłyskiem, ciemność jak gdyby wzmogła się w dwójnasób; na domiar wszystkiego słuch mój mąciło i myśl mą mieszało donośne skrzężenie nietoperzów pod wierzchołkiem wieży, a niekiedy też same głupie te stworzonka, zlatując wdół, uderzały mnie po twarzy lub po ciele.
Wieża — winienem to nadmienić — była czworoboczna, a w każdym jej narożniku stopień był utworzony z wielkiego głazu o kształcie odmiennym od tam tych; służył on do spojenia oddziałów klatki schodowej. Otóż doszedłem był do jednego z tych nawrotów, gdy obmacując, jak zwykle, drogę przed sobą, przesunąłem ręką po krawędzi i poczułem, że za nią już nic niema... trafiłem w próżnię. Schody nie wznosiły się już wyżej; posyłać tu człowieka obcego, by wspinał się w ciemności po tych schodach, było to tyle samo, co wysyłać go na śmierć niechybną. Więc, aczkolwiek, dzięki błyskawicy i mojej własnej ostrożności czułem się aż nadto bezpieczny, to jednak sama myśl o niebezpieczeństwie, w jakiem omal się nie znalazłem, i o strasznej wysokości, z jakiej mogłem był zlecieć, oblała mnie całego zimnym potem i przyprawiła o nagłe omdlenie moje członki.
Atoli wiedziałem już teraz, co mi było potrzeba, więc obróciłem się i jąłem spełzać z powrotem wdół, a serce miałem przejęte dziwną zawziętością. Gdym już przebył prawie połowę drogi, do wieży wpadł z łoskotem wicher, zatrząsł nią w posadach i znów zamarł; zaczął padać deszcz, a zanim doszedłem do samego podnoża schodów, już lało jak z cebra. Wytknąłem głowę na dwór i poprzez strugi ulewy spojrzałem w stronę kuchni. Drzwi, które zamknąłem był za sobą, gdym wychodził z domu, były teraz otwarte i przesączały małą smużkę światła; wydawało mi się, że postrzegam niewielką postać, stojącą na deszczu, nieruchomo i cicho, niby człek co nadsłuchuje. Nagle mignęła olśniewająca błyskawica, w której świetle ujrzałem wyraziście mego stryja, stojącego w sam raz na tem miejscu, gdziem go sobie wyobrażał; bezpośrednio potem rozległ się wstrząsający huk grzmotu.
Czy w oną chwilę stryj mój poczytał ów łoskot za odgłos mego upadku, czy też usłyszał w nim głos Boga, ogłaszający go zabójcą — pozostawię to domyślności czytelników... W każdym razie to pewna, że ogarnął go jakiś paniczny strach, tak iż wbiegł do domu, nie zamknąwszy nawet drzwi za sobą. Poszedłem, jak umiałem najciszej, w jego ślady, a przybywszy niepostrzeżenie do kuchni, stanąłem i jąłem mu się przypatrywać.
Znalazł był już czasu natyle, by otworzyć kredens, stojący w kącie, i wydobyć stamtąd wielką, obłożoną pokrowcem, butelkę okowity — teraz zaś siedział przy stole, plecami do mnie. Raz po raz chwytały go śmiertelne drgawki i wybuchał głośnym jękiem, a wówczas przykładał do ust butelkę i pełną gębą żłopał niewybredny trunek.
Postąpiłem naprzód, podszedłem tuż do samego miejsca, gdzie siedział i uderzając go znienacka obiema dłońmi po łopatkach, zawołałem:
— Aa!
Stryj wydał jakiś zdławiony okrzyk, podobny do beku owcy, wzniósł ramiona do góry i zwalił się jak martwy na ziemię. Trochę mnie to przeraziło; lecz najpierw winienem był pomyśleć o sobie samym, więc nie wahałem się pozostawić go leżącego tak, jak był upadł. W kredensie wisiały klucze, przeto moim zamiarem było zaopatrzyć się w broń, zanimby mój stryj odzyskał przytomność i zdolność knowania złych zamysłów. W kredensie było nieco butelek, z których kilka zapewne zawierały lekarstwa; dalej było tam mnóstwo rachunków i innych papierów, które chętnie byłbym przedrabował, gdyby mi na to czas pozwolił; było też parę drobiazgów, które w tej chwili na nic nie były mi przydatne. Przeto zwróciłem się do skrzyni. Pierwsza była napełniona zapasami żywności; druga była pełna worków z pieniędzmi i papierów, powiązanych w sterty; w trzeciej, pośród wielu innych gratów (była to przeważnie odzież) znalazłem zardzewiały, szpetny puginał szkocki bez pochwy. Ten to więc przedmiot ukryłem pod pazuchą i zwróciłem się do stryja.
Leżał tak, jak był upadł, cały pokurczony i bezwładny; jedno kolano wysterkało wgórę, a jedno ramię rozpostarte było wszerz; twarz miała barwę odrażająco siną, a zdało mi się, że już zaprzestał oddychać. Obleciał mnie strach, zali on jeszcze żyw. Przyniosłem wody i skropiłem mu nią oblicze; wraz też wydało się, że zaczął przychodzić do siebie, bo usta jęły pracować i powieki mu się poruszyły. Nakoniec podniósł oczy i spojrzał na mnie, a wówczas w jego wzroku wyraził się strach, co nie był z tego świata.
— Dalej, dalej — rzekłem — usiądźno waszmość!
— Czy ty żyjesz? — zaszlochał. — Człowiecze, tyś żyw?
— Jestem żyw — odparłem. — Ale nie aści za to dziękować!
On, głęboko wzdychając, starał się dech pochwycić.
— Niebieska flaszeczka... — wykrztusił — w szafce... niebieska flaszeczka... — oddech jego stawał się coraz cichszy.
Pobiegłem do kredensu i — ma się rozumieć — znalazłem tam niebieską flaszeczkę, a przy niej receptę wypisaną na skrawku papieru; dostarczyłem mu to ze skwapliwością, na jaką mnie tylko stać było.
— To moja dolegliwość — rzekł, odżywszy nieco; — mam taką dolegliwość, Dawidku. To serce...
Usadowiłem go na krześle i przyjrzałem mu się. Prawdać to, że czułem pewną litość względem człowieka, który wydawał mi się tak ciężko chory, lecz zresztą byłem przejęty słusznym gniewem. Wyliczyłem mu przeto wszystkie punkty, co do których żądałem wyjaśnienia, a mianowicie: czemu łgał mi w oczy za każdem słowem; czemu bał się, że go porzucę; czemu nie podobało mu się napomknienie, że on i mój ojciec byli bliźniakami: „Czy dla tego, że to prawda?“ — (takem go zapytał); następnie, czemu dał mi pieniądze, które, wedle mego przekonania, wcale mi się nie należały; a nakoniec, czemu usiłował mnie zgładzić. Wysłuchał mego przemówienia, milcząc nieprzerwanie, potem zaś, złamanym głosem, jął się dopraszać, bym mu pozwolił udać się do łóżka:
— Opowiem jutro asanu — rzekł, — opowiem napewno... jak mi życie miłe!
Był tak osłabiony, że nie zostało mi nic innego, jak tylko się zgodzić. Na wszelki wypadek jednak zamknąłem na głucho drzwi jego pokoju, a klucz schowałem do kieszeni; poczem wróciwszy do kuchni, roznieciłem taki trzaskający ogień, jakiego tu nie widzano od wielu lat, i otuliwszy się w derkę, ułożyłem się na skrzyniach — niebawem też zasnąłem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: Józef Birkenmajer.