Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Usadowiłem go na krześle i przyjrzałem mu się. Prawdać to, że czułem pewną litość względem człowieka, który wydawał mi się tak ciężko chory, lecz zresztą byłem przejęty słusznym gniewem. Wyliczyłem mu przeto wszystkie punkty, co do których żądałem wyjaśnienia, a mianowicie: czemu łgał mi w oczy za każdem słowem; czemu bał się, że go porzucę; czemu nie podobało mu się napomknienie, że on i mój ojciec byli bliźniakami: „Czy dla tego, że to prawda?“ — (takem go zapytał); następnie, czemu dał mi pieniądze, które, wedle mego przekonania, wcale mi się nie należały; a nakoniec, czemu usiłował mnie zgładzić. Wysłuchał mego przemówienia, milcząc nieprzerwanie, potem zaś, złamanym głosem, jął się dopraszać, bym mu pozwolił udać się do łóżka:
— Opowiem jutro asanu — rzekł, — opowiem napewno... jak mi życie miłe!
Był tak osłabiony, że nie zostało mi nic innego, jak tylko się zgodzić. Na wszelki wypadek jednak zamknąłem na głucho drzwi jego pokoju, a klucz schowałem do kieszeni; poczem wróciwszy do kuchni, roznieciłem taki trzaskający ogień, jakiego tu nie widzano od wielu lat, i otuliwszy się w derkę, ułożyłem się na skrzyniach — niebawem też zasnąłem.



38