Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czy w oną chwilę stryj mój poczytał ów łoskot za odgłos mego upadku, czy też usłyszał w nim głos Boga, ogłaszający go zabójcą — pozostawię to domyślności czytelników... W każdym razie to pewna, że ogarnął go jakiś paniczny strach, tak iż wbiegł do domu, nie zamknąwszy nawet drzwi za sobą. Poszedłem, jak umiałem najciszej, w jego ślady, a przybywszy niepostrzeżenie do kuchni, stanąłem i jąłem mu się przypatrywać.
Znalazł był już czasu natyle, by otworzyć kredens, stojący w kącie, i wydobyć stamtąd wielką, obłożoną pokrowcem, butelkę okowity — teraz zaś siedział przy stole, plecami do mnie. Raz po raz chwytały go śmiertelne drgawki i wybuchał głośnym jękiem, a wówczas przykładał do ust butelkę i pełną gębą żłopał niewybredny trunek.
Postąpiłem naprzód, podszedłem tuż do samego miejsca, gdzie siedział i uderzając go znienacka obiema dłońmi po łopatkach, zawołałem:
— Aa!
Stryj wydał jakiś zdławiony okrzyk, podobny do beku owcy, wzniósł ramiona do góry i zwalił się jak martwy na ziemię. Trochę mnie to przeraziło; lecz najpierw winienem był pomyśleć o sobie samym, więc nie wahałem się pozostawić go leżącego tak, jak był upadł. W kredensie wisiały klucze, przeto moim zamiarem było zaopatrzyć się w broń, zanimby mój stryj odzyskał przytomność i zdolność knowania złych zamysłów. W kredensie było nieco butelek, z których kilka zapewne zawierały lekarstwa; dalej było tam mnóstwo rachunków i innych papierów, które chętnie byłbym przedrabował, gdyby mi na to czas pozwolił; było też parę drobiazgów, które w tej chwili na nic

36