Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To właśnie miałem na myśli — odrzekł stryj pospiesznie, — funtów sterlingów! A jeżeli zechcesz na chwilę wyjść do bramy, ot tylko po to, by zobaczyć, jaką dziś mamy noc na dworze, wydostanę ci tę sumę i przywołam cię z powrotem.
Wypełniłem jego wolę, śmiejąc się w duchu wzgardliwie ze stryja, który mniemał pono, że dam się tak łatwo wprowadzić w błąd. Noc była ciemna, ledwie parę gwiazdek świeciło nisko nad widnokręgiem; a w sam raz, gdy stanąłem za bramą, posłyszałem przytłumione wycie wiatru, przewalającego się kędyś wśród wzgórz. Mówiłem sobie, że w powietrzu czuć jakąś zmianę i burzę, ale nie zdawałem sobie bynajmniej sprawy, jak ważną miało się to dla mnie okazać okolicznością jeszcze przed upływem onego wieczora.
Gdym został znów zawezwan do izby, stryj wyliczył mi na rękę trzydzieści siedem złotych gwinej; resztę — a były to drobne monety złote i srebrne — miał również na podorędziu, jednakowoż tu opuściła go już odwaga, więc całą tę drobnicę wsunął do własnej kieszeni.
— Niech ci to będzie dowodem! — powiedział. — Jestem dziwakiem, a ludzie obcy nie mogą się ze mną oswoić. Wszelako dotrzymanie słowa uważam za powinność; przed chwilą mogłeś się o tem przekonać.
Otóż stryj mój wyglądał na takiego skąpca, że oniemiałem wprost na widok tej nagłej szczodrobliwości i nie mogłem znaleźć słów, by wyrazić mu podziękowanie.
— Niem a o czem mówić! — odpowiedział. — Obejdzie się bez podziękowań; nie potrzeba mi dziękczynienia. Wypełniłem swą powinność; nie chcę przez to wcale powiedzieć, jakoby każdy uczynił to samo,

31