Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

twarzy widziałem, że nie miał gotowego dla mnie łgarstwa, choć już z uporem jakoweś obmyślał; i jużem mu podobno miał to powiedzieć, gdy przerwało nam kołatanie we wrota.
Nakazałem stryjowi pozostać na miejscu i poszedłem otworzyć; ujrzałem na stopniach stojącego chłopca-wyrostka w odzieniu żeglarskiem. Ów, ledwie mnie zoczył, zaczął pląsać, ukazując kilka podskoków żeglarskiego tańca kobeźnego (o którym nigdy przedtem nie słyszałem, a tem mniej nie zdarzyło mi się go widzieć), przyczem trzaskał w powietrzu palcami i przytupywał z wielką sprawnością. Mimo wszystko, był zsiniały od zimna, a w twarzy miał dziwny wyraz, coś pośredniego między łzami i śmiechem, co świadczyło o wielkim bólu ducha i pozostawało w sprzeczności z tą wesołością jego zachowania.
— Jak się masz, brachu? — odezwał się rozbitym głosem.
Zapytałem go surowo, czego sobie życzy.
— O, czego sobie życzę! — podchwycił i wraz zaczął nucić:

„Toć moje marzenie, gdy nocka nie ciemna
O takiej porze roku...“

— Dobrze, — powiadam, — jeżeli wogóle nic tu nie masz do roboty, okażę się tak dalece nieuprzejmy, że zamknę ci drzwi przed nosem.
— Zaczekajno, braciszku! — wrzasnął przybysz. — Czy wcale się nie znasz na żartach? czy może chcesz, by mnie obito? Przyniosłem list od starego Heasyoasy do pana Belflowera, — mówiąc to, pokazał mi list. — I to ci jeszcze powiem, brachu, że głodny jestem piekielnie.

41