Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łódź, a w niej na burtnicach drzemało kilku marynarzy. Była to, jak wyjaśnił mi Ransome, szalupa brygu, oczekująca kapitana; zaś o jakie pół mili stamtąd, w ustronnym zakątku zatoki, chłopak pokazał mi samą Zgodę, stojącą na kotwicy. Na jej pokładzie widać było krzątaninę, znamionującą przygotowania do odjazdu; podnoszono reje na właściwe miejsca, a że wiatr podmuchiwał właśnie z owej strony, przeto do uszu mych dochodził śpiew żeglarzy, ciągających liny. Po wszystkiem, czego nasłuchałem się przez drogę, spoglądałem na ten okręt z niezmiernem obrzydzeniem i z całego serca litowałem się nad biedakami, którzy byli skazani na żeglowanie w nim.
Wysunęliśmy się już wszyscy trzej na grzbiet wzgórka, przeto przeszedłem na drugą stronę gościńca i zwróciłem się do stryja:
— Uważam, iż słuszna powiedzieć wam, mościpanie, że żadna siła nie zmusi mnie, bym miał wstąpić na pokład onej Zgody.
On jakby ocknął się ze snu.
— Hę? — zapytał. — Co takiego?
Powtórzyłem mu znowu.
— Dobrze, dobrze, — odrzekł, — przypuszczam, że jeszcze zdołamy ci się przypodobać. Ale pocóż my tu stoimy? Tu takie przenikające zimno... a jeżeli się nie mylę, to tam już na Zgodzie gotują się do odjazdu.



48